W lesie i na plaży. Przez wschodni Kalimantan (część 2)
W Indonezji niełatwo pyta się o drogę, bo poziom uprzejmości tego narodu każe odpowiadać nawet wtedy, kiedy zapytany nie ma zielonego pojęcia o czym mówi. Po przepytaniu odpowiedniej liczby ludzi (jedyny sprawdzony system to zapytać jak najwięcej osób i wyciągnąć z tego średnią) i przespacerowaniu się na drugi koniec miasta, dotarłyśmy do czekającego na nas autobusu.
Posadzono nas tuż koło kierowcy, podobno to najlepsze miejsca. Poziom techniczny wehikułu sprawiał, że żadne miejsca nie sprawiały wrażenia dobrych. Przód nie był zły – przekonałyśmy się o tym kiedy przesiadłyśmy się do tyłu, gdzie trzęsło dużo mocniej. A powodem przesiadki był kierowca o ksywie Rambo, który, zachłysnąwszy się faktem, że ma okazję przewieźć dwie białe dziewczyny, przez większość część drogi gadał do nas (słowo „gadał” jest eufemizmem, przy poziomie decybeli wydawanych przez Rambo).
Pierwsza część relacji: W lesie i na plaży. Przez wschodni Kalimantan (część 1)
Ta zajmująca niemal całą dobę podróż była najgorszą przeprawą autobusową w naszym życiu. Po części rozumiałyśmy kierowcę – jeśli ktoś się przemieszcza regularnie po tej trasie, to musi mu to komplikować psychikę.
Dwie godziny tu, dwie godziny tam
Zastanawiałyśmy się czy prowadzenie autobusu Samarinda – Berau nie jest formą kary zastępującej więzienie czy ciężkie roboty. W którymś momencie autobus się zepsuł. Podejrzewam, że niemożliwością jest przemieszczenie się po Kalimantanie bez postoju na naprawy, co zajęło ze dwie godziny. Dwie następne upłynęły na drzemce kierowcy, co uczynił wprost na ziemi, jak na prawdziwego Rambo przystało. Jeden plus jest taki, że postoje te pozwoliły nam zregenerować siły do dalszej jazdy.
W końcu dojechałyśmy do Berau, które zadziwiało czystością, biorąc pod uwagę fakt, że jest położone daleko od wszystkiego, co zwie się cywilizacją. Transport do Tanjung Batu (miejsca, skąd miałyśmy popłynąć łodzią ku celowi naszej podróży – wyspie Derawan) okazał się ładnym, nowym samochodem z klimatyzacją. Niestety, musiałyśmy poczekać jakieś dwie godziny, zanim kierowca skompletował pasażerów wybierających się do Tanjung Batu.
Kijang po indonezyjsku znaczy jeleń. A właściwie sarna, bo to chyba miał na myśli tłumaczący mi to słowo znajomy, mówiąc you know, that small deer, which looks more… hmm… femine. Jednak w Indonezji oznacza ono możliwości transportu między miastami. Kijang to duży, ośmioosobowy samochód, będący mniej więcej tym, czym w krajach Bliskiego Wschodu są shared taxi. Czyli czymś pomiędzy taksówką a autobusem.
Ten środek transportu jest niezwykle popularny w tamtych rejonach. Koszt przejażdżki kijangiem nieco przewyższa cenę biletu na autobus, ale nadal jest to tanie. Kierowcy często zostawiają pasażerom numer telefonu, więc można się umówić z nimi na prywatny kurs.
Kijang daje też pogląd na stosunki, panujące w Indonezji między obsługą a obsługiwanymi. Otóż podczas postoju na obiad Indonezyjczyk najczęściej stawia też obiad kierowcy. Jeżeli jest to Indonezyjczyk dumny i wywyższający się ponad klasę usług – a takich jest niemało – to szofer będzie jadł przy innym stole. Ale jeśli jest to Indonezyjczyk bratający się (czyt.: liczący na zniżkę następnym razem), to wszyscy będą jedli przy jednym stole.
Derawan – raj na Ziemi
Ruszyliśmy, dojechaliśmy, wsadzono nas do motorówki. Tym sposobem znalazłyśmy się w raju na Ziemi, zwanym Derawan. Może takich rajów jest więcej, ale Derawan ma urok, którego nie znajdziemy nigdzie na świecie.
Duży wpływ na to, jak obecnie wygląda Derawan, miały organizacje proekologiczne, które ten region upodobały sobie ze względu na występowanie w ogromnej ilości niezwykle rzadkiego gatunku żółwi morskich. Faktycznie żółwi było sporo. Podpływały do motorówki, nie bojąc się ludzi ani pojazdów. To też wiąże się z działalnością proekologicznych organizacji, które zmusiły rząd do nałożenia na kłusowników tak wysokich kar, że trudno to przebić jakąkolwiek łapówką.
Derawan jest wyspą o jednej wiosce, którą można obejść dookoła w czasie niecałej godziny. Spotkani po drodze ludzie byli przemili i nie mieli w sobie nic z nieprzyjemnej natarczywości w stosunku do białego, którą się czasem spotyka w miejscach rzadziej odwiedzanych przez turystów.
Podstawową przyczyną, dla której biali ludzie czasem zapuszczają się w tamte strony jest niesamowicie piękna rafa koralowa. Stwierdziłyśmy, że podarujemy sobie nurkowanie, zwłaszcza że napotkana para Hiszpanów powiedziała nam, że dużo można zobaczyć, pływając z rurką przy jednym z pomostów i wcale nie trzeba wydawać majątku na wypożyczanie sprzętu nurkowego.
Wzięłyśmy zatem dwa zestawy z hostelu i udałyśmy się w stronę wskazanego przez Hiszpanów miejsca.
Faktycznie było pięknie i trudno to opisać. Feeria barw, światło przebijające przez turkusową wodę, otoczenie różnego rodzaju ryb oraz ogromnych żółwi morskich sprawiło, że utknęłyśmy w tej wodzie naprawdę na długi czas i zapomniałyśmy o bożym świecie. Wieczorem lało, więc obserwowałyśmy dzieci chlapiące się w kałużach. A następnego dnia wstałyśmy o świcie, żeby poobserwować grę kolorów na niebie. Nasz hostel zbudowany był na palach nad wodą, więc widok był niesamowity.
Wskoczyłyśmy jeszcze zatem parę razy do wody i umówiłyśmy się na transport z powrotem do Berau. I znowu motorówka, kijang, autobus, Samarinda. Chwila na zregenerowanie sił. Przejażdżka autostradą wschodnioborneańską naprawdę przetrząsa w człowieku wszystkie kości, ale wspomnienie drogi zostaje do końca życia. Właściwie potem lepiej się pamięta samą jazdę i kierowców (takich jak Rambo), niż rajskie wysepki, które czekają na końcu drogi. Każdy wybój na polskiej drodze przypomina szaleńczy uśmiech Rambo oraz mieszaninę zapachu silnika i wściekle mocnych indonezyjskich papierosów.
Tekst Gosi Drewy został wyróżniony w naszym konkursie Opowieści spoza utartego szlaku.
Komentarze: Bądź pierwsza/y