Kompleks świątynny w Musawwarat es-Sufra. Od Meroe, o którym pisze Korybut-Daszkiewicz oddalona jest o jakieś… 100 km. (Fot. Marcin S. Sadurski)

Po krótkim fragmencie na temat sudańskiej motoryzacji (pierwsza część recenzji: W pustyni bez puszczy i… bez sensu), czas zastanowić się kiedy Andrzej Korybut-Daszkiewicz odwiedził Sudan? Sęk w tym, że w książce „W pustyni bez puszczy” autor nigdzie nie podaje daty swojego pobytu w tym kraju, ale…

Rozmowa z dziadkiem Wańkowiczem – „miałem 16 lat ” , a potem: „po prawie pół wieku znalazłem się w Sudanie” – co uwzględniając rok urodzenia autora (1940) –wskazywałoby na rok 2006. Może nieco wcześniej.

Podobnie w cytowanym już przeze mnie ustępie o motoryzacji wspomina chartumskie samochody pochodzące z lat 50. ubiegłego wieku. Czyli wieku XX, bo w połowie XIX wieku samochodów nie było. A więc obecny wiek to XXI.

Potwierdza się to w innym miejscu – „w tym kraju niemal od 50 lat obowiązuje stan wyjątkowy w związku ze zbrojnym powstaniem czarnej ludności na południu kraju” – a Sudan uzyskał niepodległość w roku 1956…

Kilka razy wspomniany jest obecny prezydent, Omar al-Bashir. Autor skrupulatnie relacjonuje, że objął władzę w wyniku zamachu stanu od 1989, że został prezydentem w 1993, a w r. 1997 ponownie został wybrany.

Nieco dalej pisze o uznaniu go przez Międzynarodowy Trybunał Karny za zbrodniarza wojennego, co miało miejsce  4 marca 2009 i reakcji Bashira tj. obrażenie się na cały niearabski świat i zablokowanie działalności zagranicznych organizacji charytatywnych.

Czyli wchodzi w grę nawet rok 2009?

Z drugiej strony, autor podaje ceny w dinarach sudańskich, które wyszły z użycia w r. 2007.

Za cztery manga i dwa pomidory autor wytargowuje cenę na 10 starych piastrów, ostatecznie płacąc denara czyli nowego piastra – czyli przy obecnym kursie z grubsza – równowartość polskiego grosza. Cena ta jest zupełnie nieprawdopodobna biorąc pod uwagę, że ceny żywności w Sudanie są na poziomie niskich cen polskich.

Piramidy w Meroe. (Fot. Marcin S. Sadurski)

Z kolei ceny noclegów wydają się dziwnie zawyżone. Cen w chartumskich hotelach autor nawet nie podaje, żeby nie szokować czytelnika, ale kiedy omal nie trafia do noclegowni prowadzonej przez misję katolicką – tam chcą od niego 45 $ w sali zbiorowej.

Na szczęście litują się nad nim rodacy i autor przemieszkuje pobyt w Sudanie głównie w budimexowej bazie.

Z ciekawości dotarłem do firmy Budimex, której chartumskiej filii autor był gościem.

Wspomniany w książce dyrektor Skrzyński pracował rzeczywiście w Sudanie  w latach 1989-92. Może tego więc należy się trzymać?

To wiele wyjaśnia.

Tak więc załóżmy na chwilę, że pan Korybut-Daszkiewicz odwiedził Sudan na przełomie lat 80/90, które dla Sudanu były czymś podobnym do wprowadzenia u nas stanu wojennego (przypominam, w roku 1989 miał miejsce zamach stanu przeprowadzony przez Bashira ).

Miasto do którego nie prowadzi żadna droga

Po zwiedzeniu Chartumu nasz dzielny podróżnik wybiera się w podróż do… odległych o ponad sześćset kilometrów Port Sudanu i Suakin.

Linię kolejową z Chartumu do Bur Sudan, czyli Port Sudanu wybrałem z kilku powodów. Przede wszystkim, aby zobaczyć zarówno wspaniałe Morze Czerwone, jak i jedyny port morski tego ogromnego kraju, będący fenomenem chyba na skalę światową. Nie prowadzi doń bowiem żadna droga, ani nawet ścieżka.

[…]

Ale miasto Port Sudan jest dziwolągiem nie tylko ze względu na brak jakiejkolwiek drogi doń prowadzącej. Otóż wybudowano je niemal z dnia na dzień, gdy okazało się, że Sudan stracił jedyny port morski, jakim do roku 1906 był kilkusetletni Suakin – położony 70 kilometrów na południe, do którego można się dziś dostać tylko na wielbłądzie”.

Nie prowadzi droga? Na mojej mapie prowadziła. W Atbarze widziałem nawet drogowskaz do Port Sudan.  No i skąd jechałyby te tysiące mijających mnie na drodze do Chartumu ciężarówek?

Mam przed sobą przewodnik „LP Egipt i Sudan”. Wydanie ze stycznia roku 1994 (a więc stan faktyczny przynajmniej z 1993).

Czytamy w nim, że już wtedy w Port Sudan oprócz samolotu i kolei można było liczyć na bezpośrednie połączenie autobusowe z Kassalą, Chartumem, a nawet Asmarą w Erytrei.

Co więcej, mówiono mi, że droga Chartum – Port Sudan  była jedną z pierwszych asfaltowych dróg które ukończono w połowie lat 70. A wcześniej była tam zdaje się droga bita.

A jeśli chodzi o osobliwości w rodzaju wybudowania portu „z dnia na dzień” to czy w podobnym tempie nie powstała choćby nasza Gdynia?

A potem…  przez kilka kolejnych stron spacerujemy uroczymi uliczkami Suakin, przyglądamy się wytwornym rezydencjom suakińskich kupców, które „mogłyby być ozdobą najwytworniejszych dzielnic w Paryżu, Londynie, Rzymie czy innej stolicy bogatego kraju. […] O przepychu świadczą plafony w salonach i dekoracyjne reliefy na ścianach. […] Można też usiąść w zadumie na jednej z dwóch zabytkowych tureckich armat i oprzeć stopy na piramidzie ogromnych, żelaznych kul, jakimi ongiś strzelano do piratów, atakujących miasto.

[…]

Nieliczni turyści w milczeniu oglądają to cmentarzysko wspaniałej architektury, nad którym zalega ni to szum, ni cisza. I trzeba nieco czasu, żeby skonstatować, że owa dziwna cisza jest jednak dźwiękiem. To wieczna pieśń morza, śpiewana umarłemu miastu i przypominająca nieuchronność przemijania. […]

O tych dziwach  – za kilka piastrów – w niezrozumiałej angielszczyźnie opowiedzą jednodniowym przybyszom biedacy, których kilkanaście rodzin mieszka  jeszcze w ruinach.”

Rzecz w tym, że przecież jak dowiadujemy się z lektury następnego rozdziału, autor nigdy nie dotarł ani do Port Sudan, ani do Suakin, bo pociąg którym jechał, nieszczęśliwie wykoleił się już kilkadziesiąt kilometrów za Chartumem.

Wspaniała świątynia faraona Echnatona w Kawa. :-) (Fot. Marcin S. Sadurski)

Kłopoty językowe

Sudańczycy nie rozumieją jego arabskiego, gdyż jak twierdzi autor, posługują się jakimś dziwnym dialektem (podczas gdy on włada, jak sugeruje, „prawdziwym” arabskim). Trudno to ocenić, bo ile w opisach szafuje słowami arabskimi i tureckimi (wyjaśnianymi następnie w przypisach) to w rozmowach strony wyrażają się bardzo oszczędnie i o ile któraś chce wypowiedzieć coś bardziej skomplikowanego od „Inszallach” to wychodzą dziwne rzeczy.

Konsultowałem to z arabistką – stwierdziła, że w przytoczonych krótkich dialogach ten język arabski jest jakiś dziwny, łamany, niezależnie czy odzywa się autor czy jego rozmówca. Po przeczytaniu najdłuższego chyba dialogu – z komendantem lotniska w Chartumie, stwierdziła, że coś tam autor wyczytał o arabszczyźnie, ale – jak to określiła – w tym wypadku dziwnie kombinuje.

Znajomy Sudańczyk, doktor archeologii, po przeczytaniu tego samego fragmentu skomentował w osłupieniu, że przecież Sudańczyk nigdy by się w taki sposób nie wyraził.

I jeszcze jedno – autor często przedstawia się, że jest z Bolonia czyli Polski. To prawda – Bolonia to Polska, ale tak mówi się na przykład w Syrii, Libanie czy Maroku (krajach arabskich będących wcześniej w zasięgu języka francuskiego). W Egipcie, a tym bardziej w Sudanie Polska to raczej Bolanda. I jest to oczywiście jedno z pierwszych słów jakie poznają polscy turyści.

Ale za to – w scenie ze starszym Arabem w Dongoli, autor przez dłuższą chwilę targuje się po arabsku i to tak skutecznie, że rozmówca nie nabiera żadnych podejrzeń, że rozmawia z nie-Arabem.

Trudno mu się też porozumieć we francuskim, co akurat w Sudanie dziwne nie jest. Dziwne jest natomiast to, że w książce napotkani Sudańczycy z reguły nie posługują się też językiem angielskim, a jeśli już mówią, to łamanym.

Z moich doświadczeń – znajomość angielskiego w Sudanie nie jest niczym niezwykłym – przynajmniej wśród ludzi jako tako wykształconych. I zwłaszcza wśród starszego pokolenia. 20 lat temu ta znajomość musiała więc być jeszcze bardziej powszechna.

Może to wrażenie pana Korybuta-Daszkiewicza wynika stąd, że sam przyznaje, że angielskiego w zasadzie nie zna.

Na szczęście dla siebie poznaje Mansura, Sudańczyka po studiach w Polsce, z którym bez przeszkód może się już porozumiewać w języku ojczystym. Tenże Mansur – oficer armii sudańskiej, ale będący kimś w rodzaju Konrada Wallenroda (bo w rzeczywistości pracuje dla Południa ) obwozi (oblatuje) go po Sudanie wzdłuż i wszerz służbowym wojskowym helikopterem.

Wątek Mansura wydaje się być wprowadzony na siłę, żeby uzasadnić i uwiarygodnić kolejne porcje informacji o Sudanie, które w postaci monologów tegoż Mansura usiłuje przemycić autor.

Zresztą, postać Mansura nie wygląda wiarygodnie. Znika po koniec książki w podobnie tajemniczy sposób jak się pojawił, a jego prawdziwa tożsamość pozostaje nieznana nawet dla pana Korybuta-Daszkiewicza (już w Polsce dowiaduje się o śmierci swojego cicerone).

Rzeczony Mansur mówi płynną i dobrą polszczyzną, w przeciwieństwie do polszczyzny Stevena – murzyńskiego kierowcy polskiej ambasady (pomijam fakt, że w Sudanie ambasady nie ma od 15-20 lat).

Oto próbka:

– ‪O!  Widzi Mister? […]Tornado!  Tajfun! Wiesz? Wiesz? Niedobrze być. Źle być będzie. Musimy robić uciekanie.

Nie rozumiem tylko gdzie i kiedy ten kierowca opanował tę tak charakterystyczną dla mistrza Yody składnię.

Kłopoty z topografią

Największe problemy ma autor z topografią, i z opisywaniem Sudanu, który oglądał (czy rzeczywiście?) na własne oczy.

Podczas pierwszej wycieczki z Mansurem odwiedza piramidy Meroe – leżą „tuż za Ad-Damer, u ujścia wielkiej rzeki Atbary do Nilu”.

Tymczasem wystarczy spojrzeć na mapę, żeby zobaczyć, że u ujścia rzeki Atbary do Nilu leży miejscowość… Atbara. Meroe jest 100 km wcześniej, jeszcze przed Ad-Damer  (wszystko to – patrząc, lecąc od Chartumu).

Nie wiem też skąd wzięły się „murzyńskie” domy w rejonie Atbary, ja ich tam nie widziałem, no, ale w sumie nie jest czymś dziwnym widzieć na Mazowszu góralskie chałupy.

W relacji z Meroe jakoś zlało się zwiedzanie piramid i ruin królewskiego miasta – w rzeczywistości obiekty te dzieli od siebie około 5 km.

Autor z właściwą sobie swadą opisuje w Królewskim Mieście łaźnie, baseny, „doskonale zachowane kolumny” ruin świątyni Amona.

„Obok zaś wciąż trwają imponujące pozostałości świątyni najważniejszego boga nubijskiego – Apademaka – czczonego pod postacią lwa. Ogromne reliefy na kilkumetrowej wysokości frontonie świątyni przedstawiają bóstwo z głową lwa”.

Niestety w tym miejscu panu Korybut-Daszkiewiczowi wyraźnie omsknęła się ręka przy przepisywaniu, bo w Meroe takiej świątyni po prostu nie ma.

Najbliższe świątynie Apademaka to oddalone od Meroe o jakieś sto kilometrów Musawwarat es-Sufra  i Naqa. Ale to pewnie jakiś błędny trop, bo autor, owszem, wspomina o tych miejscach, ale przecież nawet nie twierdzi, że je odwiedził. Ja za to tam byłem i co ciekawe, w Naqa znalazłem graffiti pierwszych turystów, podobne do tych opisywanych przez autora w Meroe (choć oczywiście nie jest wykluczone, że można je znaleźć w wielu miejscach).

Tylko że wygląda na to, że nazwiska podane przez pana Korybuta-Daszkiewicza są błędnie przytoczone. Zamiast Schlicphack 1906 i Houroyd 1862 ja widziałem: Schliephack 1906 i Holroyd, i to 1837 [patrz fotografia z Musawwarat] (i raczej wydaje się mało prawdopodobne, żeby Holroyd powrócił do Meroe po 30 latach, jak chce pan Korybut-Daszkiewicz). Przy okazji – wspomniany Horst Schliephack to rzeczywiście dość znany podróżnik i fotograf z przełomu XIX/XX wieku.

Wróćmy do helikopterowej podróży po Sudanie – wg autora piramidy w Karima znajdują się na Jebel Berkel, gdy w rzeczywistości są obok tego tego wzgórza.

W okolicy Dongoli przelatuje nad „oazą Kawa”. To według Korybuta-Daszkiewicza „rolnicza mieścina, [helikopter]kilkakrotnie zatacza koła nad zielonością miasteczka, którego uliczki mogę sobie pooglądać i nawet dojrzeć wspomniane ruiny wspaniałych zapewne kiedyś budowli.”

Tymczasem Kawa to po prostu stanowisko archeologiczne z ledwo wystającymi z piasku fundamentami w szczerej pustyni.

Korzystając z helikoptera Mansura przelatuje też nad Wyspą Aba, gdzie przebywał Mahdi, a potem zamieszkał jego syn, Sir Abdel Rahman,  i nawet przygląda się luksusowej rezydencji Mahdiego. Tylko, że w rzeczywistości wyspa Aba związana z rodziną Mahdich  jest położona, nie „w widłach obu Nilów koło Chartumu” , a  kilkaset km na południe od Chartumu, koło Kosti.

Najwyraźniej autor myli wyspę Aba z Tuti. Ta leży faktycznie w Chartumie „w widłach Nilów”, ale za to ma niewiele wspólnego z Mahdimi.

Nie zgadzają się nawet opisy samego Chartumu.

Że topografia Chartumu nie jest jego mocną stroną – widzimy wyraźnie podczas relacji z wycieczki objazdowej z panem Witoldem z Budimexu. Jeśli skonfrontować opis trasy z mapą – wychodzi jakiś absurd.

Kilka razy wspomniany jest hotel Hilton w Omdurmanie. Autor nawet spożywał tam ze znajomymi z Budimexu lunch składający się z herbaty, bezalkoholowego wina i piwa, i puszki sardynek na zagrychę (bo podobno reszta produktów w Sudanie jest zabójcza dla europejskiego żołądka).

Rzecz w tym, ze hotel Hilton znajduje się na terenie Chartumu, nie Omdurmanu.

Dość drobiazgowy opis Katedry Katolickiej jest poprawny, ale autor twierdzi, że jest ’ukryta w ogromnym ogrodzie'.  Otóż – ani nie ukryta, ani nie w ogrodzie.

„Kościoły katolicki, greckokatolicki, koptyjski, i anglikański znajdują  się po sąsiedzku, opodal krótkiej, ale zawsze ruchliwej Szaria al-Barlaman”.

Katolicka katedra św. Mateusza w Chartumie. (Fot. Marcin S. Sadurski)

Tymczasem ta ulica nie jest taka krótka, mierzy sobie ponad 3 km, i przechodzi przez całe centrum Chartumu. A kościoły różnych wyznań są raczej rozrzucone po całym tym centrum bez jakiegoś szczególnego planu.

Opisywane przez autora „Muzeum Chwały Mahdyzmu” w Omdurmanie  to jak wynika z opisu Dom-Muzeum Kalifa Abdullahiego. Wbrew temu, co jest w książce napisane, sam Mahdi nie mógł tam mieszkać, ani nawet tego domu odwiedzać, bo wybudowano go w roku 1887, a więc w dwa lata po śmierci Proroka.

Które słonie żyją na drzewach?

Pod takim idiotycznym tytułem (chwytliwym, a jakże, bo cytowanym przez licznych recenzentów na dowód, że książka pełna jest nieznanych ciekawostek z Sudanu) mamy historyjkę o tym, jak to dziadek Wańkowicz wtajemniczył małego Jędrka w istnienie góralka.

„Czy  słoń mały podobny jest do dużego? – zapytał mnie przed laty Melchior Wańkowicz”.

A potem pada wyjaśnienie, że…

„… góralki to rząd najmniejszych roślinożernych ssaków kopytnych, podobnych do królików z wielkości i wyglądu. Nie mają kłów, za to duże siekacze, które rosną przez całe życie. Żyją w dużych gromadach, na drzewach lub wśród drobnych skał. Występują m.in. […] w Sudanie […] – wyrecytował.

– A teraz słuchaj Jędrku, uważnie – zawiesił tajemniczo głos [dziadek Wańkowicz] – góralki najbliżej są spokrewnione ze słoniami, choć zupełnie do nich niepodobne.”

Na Apademaka!!!

Przecież wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni, nawet ja z panem Korybutem-Daszkiewiczem, choć jesteśmy całkiem do siebie niepodobni. I choć brzmi to absurdalnie.

W wiki (http://pl.wikipedia.org/wiki/Góralki) czytamy m.in:

„Chociaż zarówno góralki jak i słonie zaliczane są do tego samego kladu zwanego afroterami (Afrotheria), wcale nie są najbliższymi sobie w sensie ewolucyjnym łożyskowcami. Góralki i słonie są bardziej bliskie syrenom, niż sobie nawzajem.”

Warto też poczytać i http://pl.wikipedia.org/wiki/Słoniowate

W każdym razie – góralków nie można nazywać słoniami, nawet małymi słoniami. Góralki to góralki, a słonie to słonie. Przecież to jakaś tania erystyka jest!!!

Rozumiem, że pan Korybut-Daszkiewicz nie miałby nic przeciwko temu, gdybym nazwał go pawianem.

To ja już wolę czytać, jak Pan Sienkiewicz opowiada o słoniach wodnych. Powieść rządzi się innymi prawami, niż literatura faktu.

Inne zwierzęta duże i małe

Prześladują go olbrzymie skolopendry, pająki, skorpiony, węże…

Tak na przykład autor opisuje nocleg w umiejscowionej przez niego się w Chartumie Północnym bazie Budimexu:

„W pobliżu naszego obozu rozległo się wycie szakali, a zaraz potem charkotliwe szczeknięcie hieny zajętej nocnymi łowami. Tu za wysokim płotem z siatki nic nam nie grozi. Ale po tamtej stronie nie miałbym odwagi spacerować. […] Właśnie przed chwilą szaro-czarny wąż bezszelestnie sunął całkiem blisko mojego leżaka, zanurzył się w gąszczu passiflory – powojów płożących się przed moim domkiem.”

Żeby tylko jeden. Kiedy wyrusza na jedną ze swoich wypraw z Mansurem, i kiedy musi wstać przed świtem, w tym samym Budimexie płoszy kolejne węże.

Były strusie i hieny, szakale i nawet krokodyle wylegujące się opodal jedynej w Chartumie promenady nad Nilem – ulicy Uniwersyteckiej.”

W innym miejscu można przeczytać, że „krokodyle w Chartumie nie należą do rzadkości”.

Mauzoleum Mahdiego w Omdurmanie. (Fot. Marcin S. Sadurski)

Samą ulicę Uniwersytecką określa mianem „promenady nad Nilem”, gdy tymczasem  Uniwersytecka oddalona jest od rzeki o dobre kilkaset metrów, a promenada nad Nilem to Sharia al-Nil.

A ja w ciągu półtora miesiąca spędzonego w Północnym Sudanie, i to biwakując całkiem na dziko widziałem tylko wielbłądy i osły. Z dzikich zwierząt – komary, a raz spod nóg uciekł mi jakiś zając pustynny..

Skoro jesteśmy przy komarach –  przebywając na południu Sudanu, w rejonie al-Sudd autor zastanawia się czy szczepienia wykonane w Instytucie Chorób Tropikalnych w Polsce uchronią go przed malarią. Widocznie nie do końca zrozumiał na co się szczepił, bo na malarię jak na razie nie ma szczepień, w każdym razie na pewno nie są, ani jak dotąd – nigdy nie były dostępne w Polsce.

Wie natomiast, że „zwiedzanie tego obszaru jest równe niemal igraniu z losem” . I oprócz malarii „do wyboru jest zaś tam jeszcze śmiertelna śpiączka afrykańska,  roznoszona przez władczynię tych terenów – muchę tse-tse,  a także febra i czarna ospa – nie licząc pomniejszych zakaźnych zagrożeń. Do tego zaś całe bogactwo lamblii i ameby, świdrowców i przywr powodujących bilharcjozę – chorobę objawiającą się bolesnym krwiomoczem; żeby wymienić tylko niektóre najniebezpieczniejsze. Okresowo zaś zdarzają się epidemie czerwonki i cholery. Słowem wylęgarnia wszystkiego najgorszego.”

No nie ma co – toż to przecież przedsionek piekła. Brakuje tylko wirusa Ebola. Aż dziw bierze, że autorowi udało się wyjść z tego cało.

W pustyni i w puszczy

Na tę powieść Henryka Sienkiewicza pan Korybut-Daszkiewicz powołuje się wielokrotnie, a kilka razy obszernie ją cytuje.  Wyznaje też, że w dzieciństwie była to jego ulubiona lektura i zna ją niemal na pamięć. Ba, nawet cała ta jego afrykańska wyprawa oraz książka, łącznie z tytułem, są inspirowana lekturą Sienkiewicza.

Tym bardziej dziwne jest, że pisze, że sienkiewiczowscy Staś i Nel porwani zostali przez Gebhra i Smaina,

Przez Gebhra, owszem, ale wraz z Idrysem i Chamisem. Przecież opis tej podróży z porywaczami zajmuje prawie pół książki Sienkiewicza.

Przypominam, że Smain to w powieści Sienkiewicza ktoś w rodzaju Godota. Bohaterowie o Smainie wciąż mówią, szukają go, ale ostatecznie sam Smain ani razu się nie pojawia.

Metoda Korybuta-Daszkiewicza czyli czy nasz autor był w Sudanie?

Nie studiowałem historii ani dziennikarstwa, jak pan Korybut-Daszkiewicz, to prawda, ale kiedy w szkole podstawowej czy później, w liceum, musiałem napisać wypracowanie na mało interesujący mnie temat obkładałem się rożnymi książkami i usiłowałem dokonać kompilacji.  Odnoszę wrażenie, że autor przy pisaniu „W pustyni bez puszczy” posłużył się podobną metodą i treść tej książki to właśnie taka kompilacja.

Piramidy PRZY Jabal Barkal. Jabal Barkal to to wzgórze w głębi. Świątynia Amona znajduje się ZA wzgórzem. (Fot. Marcin S. Sadurski)

Co więcej, po przeczytaniu W pustyni bez puszczy nasuwa się wniosek, że pan Korybut-Daszkiewicz albo był w Sudanie na przełomie 1980/90 i  kiedy po 20 latach zaczął pisać tę książkę – pamięć całkiem go zawiodła – fatalna rzecz dla reportera, albo…

… albo w ogóle tego kraju nie odwiedził.

Jeśli był jednak w Chartumie, to wysoce prawdopodobne jest to, że niemal cały pobyt spędził za ogrodzeniem bazy Budimexu, a opisane wrażenia z podróży to tylko echa opowieści zasłyszanych od tych kawalarzy, budowlańców, którzy musieli mieć niezły ubaw podczas straszenia „nowego”.

Czy więc autor jest mitomanem robiącym sobie kpiny z inteligencji czytelników?

Od czasów Münhausena minęło trochę lat, mamy wiek XXI, internet jest powszechnie dostępny, ludzie podróżują (nawet do tak niedostępnych zdawałoby się krajów jak Sudan) i większość informacji można łatwo i szybko zweryfikować. Warto, gdyby i autor i wydawnictwo zdawali sobie z tego sprawę.

Nawet powoływanie się w takiej sytuacji na znajomości towarzysko-rodzinne z Wańkowiczem, Catem-Mackiewiczem, Jasienicą, prof. Michałowskim czy Kapuścińskim wygląda na nieuczciwą próbę uwiarygodnienia swoich racji i relacji.

Zresztą, co do Wańkowicza…

Tak się dziwnie składa, że w mojej biblioteczce, wśród innych książek stoi sobie od lat zbiór felietonów Melchiora Wańkowicza pt „Przez cztery klimaty 1912-1972”.

Wydanie z 1972. W książce na tytułowej stronie jest i autograf Wańkowicza, który podpisał mi tę książkę 14 maja, 1972 roku. To rodzice ustawili mnie wtedy w kolejce na kiermaszu pod Pałacem Kultury w Warszawie. Wańkowicza zapamiętałem jako starszego, grubego pana  z białymi włosami, a książka została kupiona niejako na wyrost.

Z czasem nawet ją przeczytałem.

„Mitomania […] w pewnych warunkach przestaje być nieszkodliwym objawem. Krytyka może nawet z sympatią traktować gawędziarzy – ostatecznie nie ma co się spierać o to, jakich rozmiarów rybę złapał któryś z nowoczesnych Panie Kochanków, ale jeśli chodzi historyczne sprawy i nazwiska – wiemy jakie zamieszanie w głowach robi historia z wielką rybą, która połknęła Jonasza.” – pisze Wańkowicz w jednym z felietonów.

I to tyle. Bo może i sam trochę koloryzował ten Wańkowicz, ale mitomanów nie lubił, oj nie lubił.

Tak czy inaczej – wracając do „W pustyni bez puszczy” – wartość poznawcza (a i literacka chyba też – styl autora określiłbym jako egzaltowanie grafomański, ale może to kwestia gustu) tego dzieła jest bliska zeru.

Nie twierdzę, że składa się z samych błędów, ale stężenie nonsensów jest na tyle wysokie, że moim zdaniem dyskwalifikuje tę książkę jako literaturę faktu, a w szczególności jako źródło informacji na temat Sudanu.

No, może poza wykazem bibliografii. Ten polecam. Można tam znaleźć sporo wartościowych pozycji.

Tym, którzy szukają faktów proponuję na początek encyklopedie (w tym darmową wikipedię) oraz przewodniki, gdzie (wbrew temu co twierdzi pan Korybut-Daszkiewicz) większość poruszanych przez autora tematów jest gruntownie omówiona.

A opisów i wrażeń z podróży po Egipcie i Sudanie lepiej szukać… gdzie indziej.

* * * * *

Cytaty pochodzą ze strony Janusza Tichoniuka (www.yahodeville.com), książki Andrzeja Korybuta-Daszkiewicza „W pustyni bez puszczy”, Wydawnictwo Zysk i S-ka 2009, i Melchiora Wańkowicza „Przez cztery klimaty 1912-1972” – felieton pt. 'Czaruś w Grobowcu Szujskich', PIW 1972 oraz z wikipedii (hasło: Góralki).

Marcin S. Sadurski

Jego pasją jest outdoor – żagle, nury, góry, narty, rower etc. Czyta wszystko, całkiem jak Joe Turner w filmie "Trzy dni Kondora". Czasem pisze. I podróżuje… najczęściej palcem po mapie.

Komentarze: 11

Pan Tomasz 10 września 2010 o 22:31

Zaczne od tego, ze niestety ani nie bylem w Sudanie ani nie czytalem ksiazki. Niemniej chcialbym podzielic sie kilkoma refleksjami.
Generalnie zgadzam sie z wnioskami Marcina i mysle, ze autor ksiazki byl w Sudanie ale we wczesnych latach 90tych.
Tak sie sklada, ze slyszalem wywiad z panem Korybut-Daszkiewiczem w Dwojce (http://beta.polskieradio.pl/8/444/Artykul/240182,Hartwig-i-Dehnel-w-Dwojce)i tam rowniez termin jego pobytu w Sudanie jest, o dziwo, pominiety.
Po przeczytaniu drobiazgowej analizy Marcina wydaje mi sie, ze nagromadzenie bledow jest tak nieprawdopodobne, ze rodzi sie nieodparte pytanie – o co w tym wszystkim chodzi?
Czyzby o slawe? Pieniadze?
Miejscami spor jaki Marcin prowadzi jest dosc hermetyczny ale taki jest tez charakter bledow w ksiazce. Jedne sa dosc oczywiste. Inne trudne do zauwazenia dla laika.
To co mnie osobiscie dziwi to brak komentarzy do tego artykulu. Autor ksiazki podpiera sie takimi autorytetami jak: Kapuscinski, Jasienica, Wankowicz. Te osoby juz nie zyja.
To czy dane dzielo jest literatura podroznicza czy tez nie okresla m.in. srodowisko zwiazane z podroznictwem, turystyka, itd.
Sa to wiec rowniez czytelnicy Peronu oraz osoby publikujace na tym forum.
Dla mnie osobiscie jest wazne czy place za rzetelna informacje (moze rowniez doznania estetyczne jezeli ksiazka jest napisana blyskotliwym jezykiem)czy tez probuje sie wyciagnac ode mnie pieniadze za towar bez wartosci.

Odpowiedz

anna 16 października 2010 o 18:30

Czytam ze zdumieniem różne informacje pana Korybuta ponieważ na przełomie lat 1991/1992 pracowałam na budowie Budimexu i mieszkałam na campie na którym podobno on też mieszkał. Nie zauważyłam żadnych hien, szakali w okolicy Khartoum North Power Station gdzie mieściła się baza Budimexu czy też krokodyli pływających w Nilu ( te ostatnie zostały zjedzone z uwagi na panujący głód już bardzo dawno temu).
Widocznie byłam w innym Sudanie, Khartoumie ew. innej bazie Budimexu niż autor książki, ciekawostka……?
Nie mniej tak się składa, że opisywany J.Skrzyński był moim szefem z którym utrzymuję kontakt i mam nadzieję spotkać się w najbliższych dniach, może on mi przybliży w jakim niebezpieczeństwie byłam chodząc wieczorami po campie z uwagi na węże i inne dzikie zwierzęta, które jak rozumiem były wokół.
W dużej ilości występowały natomiast wszystko jedzące kozy i „potomkowie charta afrykańskiego” ale na moje babskie oko nie wyglądały one jak szakale a tym bardziej jak hieny.

Odpowiedz

Robert 1 lutego 2011 o 18:06

Jestem zdziwiony książką o, której mowa podobnie jak Wy wszyscy . Powinna być sprzedawana po prostu w innym dziale sf lub beletrystyka . Autor nie odp . na mojego maila z pytaniami .
Wg niego wróble wylatują i przylatują na zimę z Sudanu . Jest w ksiązce mnóstwo nieścislosci
Na pewno Autor nie byl w ogóle w Afryce , tak sadzę po moich doświadczeniach z Afryki .
Góry o których pisze na pewno nie maja 2000mnpm to jakies bajki ale przynajmiej śmiesznie .
Szkoda że to nabiera ludzi którzy nigdy nie byli w Afryce .
Robert

Odpowiedz

    Robert 1 lutego 2011 o 18:14

    Ten tekst nie jest mój choć się wyswietlil w moim imieniu ale sie zgadzam
    Robert

    Odpowiedz

Robert 1 lutego 2011 o 18:07

Witam
Autor prawdopodobnie nigdy nie byl w Afryce , książka ma wiele blędów np . Autor pisze o szczepiące na malarię której jeszcze nie wymyślono ( może pomylil z żólta febrą ) , wróble odlatuja z bocianami do cieplych krajów .
Bylem wielokrotnie w różnych krajach Afryki i wg mnie ta książka to SF . Strata czasu .Autor nawet nie odpisuje na maile . Po prostu to fikcja literacka .
Robert

Odpowiedz

greno 20 grudnia 2012 o 11:07

Autor na pewno w Sudanie nigdy nie był,
Sudańczycy to bardzo przyjemni ludzie, po ulicach jeżdżą wprawdzie stare zdezelowane samochody niemniej są w zupełnej mniejszości, dominują Hyundaie sygnowane przez rodzime salony znakiem GIAD oraz Toyoty, nowych samochodów jest więcej niż w warszawie.
Fotografować nie można urzędów, wojskowych itp. a tak to mnie ma problemu, mam mnóstwo zdjęć.
W Chartumie nie ma żadnych krokodyli, nie jest też to jakieś dzikie miasto tylko normalna duża aglomeracja o średniej zamożności z policją, urzędami, przepisami prawa itd. itp.
Ceny hoteli istotnie są powalające, nocleg od osoby np. we wspomnianym Hiltonie to koszt między 300 a 400 dolarów, takie ceny są wszędzie. Zarobki pracowników w Chartumie również są wyższe od naszych (mieszkam na podkarpaciu). Chartum to fajne, szybko rozwijające się miasto, które za kilka, kilkanaście lat będzie potężnym ośrodkiem gospodarczo kulturalnym (już po części jest)
pozdrawiam

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 20 grudnia 2012 o 19:03

Tak a propos – jak nas inni widza… Ostatnio przegladalem jakas galerie jakiegos globtrotera – westmana. Wg zdjec ktore opublikowal w Krakowie wciaz dominuja glownie male fiaty, trabanty i wartburgi…

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 1 sierpnia 2013 o 12:40

Witam ponownie,
Gdyby ktos zachecony ta recenzja chcial sie z ta ksiazka blizej zapoznac, to informuje ze trafila wlasnie do 'tanich ksiegarn'. Widzialem ja w Dedalusie, w cenie kilkunastu zl.

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 1 sierpnia 2013 o 13:59

I jeszcze jedno:

Przeczytałem uważnie raz jeszcze to, co napisałem dwa lata temu i z jednego zarzutu chciałbym się wycofać.
Wygląda na to, że na terenie ruin Miasta Meroe istotnie znajduje się mała świątynia, którą przypisuje się Apedemakowi.

Oto wzmianka na temat tej świątyni w książce Petera L. Shinnie 'Meroe – cywilizacje starożytnego Sudanu' (polskie wydanie WAiF, Warszawa 1986)

” Składa się ona z dwu małych pomieszczeń otoczonych murem kamiennym. Mur ten był ozdobiony reliefami, obecnie prawie zupełnie zatartymi. […]
Obecność [znalezionych] lwów oraz odkrycie w świątyni steli z napisem meroickim, zawierającym imię boga-lwa, Apedemaka, spowodowały, że świątynię przypisywano temu bóstwu”.
I to tyle.

Wycofuję się tylko częściowo, bo cytowany opis ma się nijak do 'imponujących pozostałości świątyni', które w swojej książce opisuje pan Korybut.
No i jakoś nie wierzę w niezwykłą intuicję autora, który na tym rozległym terenie pełnym ruin zlokalizował i zidentyfikował tę właśnie niewielką budowlę.

Odpowiedz

Lukasz 5 marca 2014 o 21:52

Bardzo zabawny, ale mało wiarygodny jest ten opis osobliwości motoryzacyjnych w Chartumie. Np. hamowanie 'na Flinstona'.
Ciekawe, czy autor książki hamował kiedykolwiek czymś większym od hulajnogi. Bo z doświadczenia wiem, że nawet w przypadku rowerów trudno jest hamowac nogą.

Ja tam w Sudanie nie byłem, ale tutaj jest zdjęcie z centrum Chartumu
w godzinach szczytu:
http://en.wikipedia.org/wiki/File:Sudan_Khartoum_View_with_Traffic_2003.jpg

I jeszcze dwa filmiki z jazdy samochodem przez Chartum:
http://www.youtube.com/watch?v=iF0_GTBCtHM&feature=BF&list=PLA8A033CB6EEADF5D&index=17
http://www.youtube.com/watch?v=WSxVamG9eAY&feature=related

Samochody, jak samochody.

Odpowiedz

HAŁADIYA 7 kwietnia 2014 o 22:51

Trafiła w moje ręce książka ” W pustyni bez puszczy”. Dopiero teraz w 2014r. Ale lepiej później niż wcale. Przeczytałam ją i mam bardzo wiele zastrzeżeń co do treści. Uważam, że jest to relacja skandalizująca w barwne opisy na granicy fantastyki. Jestem, delikatnie mówiąc zaskoczona obrazem Sudanu, który autor w niej przedstawił. Byłam tam tylko 20 lat i to w tym samym okresie, który opisuje. Poznałam też ludzi, z którymi się spotkał, zarówno Polaków jak i Sudańczyków. Szkoda, że tych ostatnich przed wydaniem książki nie poprosił o opinię. Wspomina Ryszarda Kapuścińskiego, którego też miałam okazję i przyjemność poznać. Wspaniały, delikatny i bardzo taktowny człowiek, który niewątpliwie krępował się powiedzieć wprost co myśli o popełnionej przez autora książce, bo przecież jak Go cytuje ” choć w większości znał to co w relacji się znajduje” Co to znaczy? że wie i widział więcej niż On zdołał poznać? Bzdura! Jak długo był w Sudanie? Dwa a może trzy tygodnie? Byłam tam na pewno o wiele dłużej i doskonale poznałam Sudan i Sudańczyków. Z ubolewaniem stwierdzam, że autora myślenie nie odbiega od myślenia przeciętnego Polaka, który zna Sudan i Afrykę właśnie z młodzieżowej powieści Sienkiewicza. Relacja jest żałosna, a kilkakrotnie podkreśla, że będzie pisał prawdę co nakazuje MU reporterska uczciwość. Nie mam zastrzeżeń co do rysu historycznego tego regionu, bo przecież korzystał z licznej naukowej bibliografii podobnie jak robią to studenci kiedy muszą napisać pracę licencjacką.JEST TAM TEŻ OCZYWIŚCIE KILKANAŚCIE ZASADNICZYCH BŁĘDÓW. Z NADMIARU LITERATURY NAUKOWEJ POMYLIŁ SIĘ PRZY PRZEPISYWANIU. PROSTE! Ale opisując „niby swój pobyt” w poszczególnych prowincjach Sudanu korzystać z dzienników podróży Stanleya, Livingstona, Gordona i innych odkrywców Afryki i źródeł Nilu? Przecież to było w latach 1870 -1880? Dźwięki tam – tamów, kacyki, ludzie całkowicie nadzy z dzidami, niektórzy mają broń palną, skąpo odziane od pasa w dół kobiety, myśliwy tańczący wokół węża, czarni wojownicy z krótkimi mieczykami wpiętymi w gęstą czuprynę, na ramionach skóra lamparta, a kobiety mają na biodrach krótkie kilkunastocentymetrowe spódniczki z nanizanych szerokich liści figowych( i to nawet plemiona znad Morza Czerwonego Bedża i Hadendawa!!!) porykiwania lwów, słonie nad rzeką, krokodyle i hieny w Chartumie itd. Długie feluki płynące po Nilu z podwójnymi żaglami jak przed tysiącami lat. Żałosne i śmieszne. Absolutnie nie powinien przepisywać z dzienników tych, którzy ewentualnie byli gdzieś w Afryce i to w poprzednich stuleciach. To całkowicie uwłacza właśnie reporterskiej rzetelności i uczciwości. I jeszcze chciał uzyskać ciepłą opinię samego Kapuścińskiego. Muszę przyznać tupet i odwagę.To wszystko przecież co negatywnie opisuje i spostrzega uważa – cytuję:
„ za obyczaje, których nie należy się wstydzić, bo to wyróżnia dany kraj od innych, a nawet uznaje za podtrzymywanie tożsamości narodu”!!! A gdyby napisał o wszystkich polskich negatywach życia musiałby książkę wydać koniecznie poza Polską aby uniknąć nieprzyjemności no i najważniejsze musiałby również zamieszkać poza naszym krajem. Jaki obraz naszego kraju będzie miał cudzoziemiec, który taką książkę przeczyta? Czy taka jest Polska? Czy tylko taki Sudan widział jak go opisał.? A jednak czuje się urażony kiedy ten cytuję „ nadwrażliwy – choć przecież czarny patriota zauważył w klubie greckim, że notuje wszystko co poniża Sudan”. Brak mu szerszego spojrzenia na świat i różnorodnych ludzi, którzy go zamieszkują. Od podróżujących wymaga się szerszego spojrzenia i zrozumienia wielu spraw. Żaba w studni widzi tylko kawałek nieba. On, jak się chwali miał okazję zobaczyć trochę więcej. Trzeba być obiektywnym i otwartym na inność i różnorodność świata,a także lokalne warunki ekonomiczne danego państwa i jego mieszkańców. Nie można wszystkich i wszystko sprowadzać do wzorców europejskich, trzeba mieć szeroki światopogląd. Poza tym stwierdzam, że jest rasistą. Czarny, murzyn, murzynka, kędzierzawa czekoladka, czarne dzieci, czarny ksiądz. Czarno w oczach się robi kiedy to się czyta. Przecież chyba wiadomo, że jest w Afryce, a tam są raczej ludzie o ciemnym zabarwieniu skóry. Reasumując stwierdzam, że obraz Sudanu z tamtych lat mija się z prawdą. Bazuje wyłącznie na futurystycznych opowieściach Polaków, których tam zastał albo którzy go gościli. Wieczorami pijąc wyprodukowany przez nich bimber fantazjowali opowiadając sensacyjne opowieści, które chłonął i przelewał na papier ubarwiając jak tylko się da, aby były bardziej afrykańskie, egzotyczne i dzikie. Cytuję: „Wieczorem przy herbacie snujemy współczesne opowieści niekiedy prawie mrożące krew w żyłach.” Od kiedy samoloty czekają na zebranie kompletu pasażerów? Pasażerowie odbywają lot siedząc na podłodze? Zatonięcie samolotu w Nilu w 1987r, bo pilot – Sudańczyk pomylił Nil z pasem do lądowania?, a Sudańczycy wciąż przybywają na brzeg aby wyłowić bagaże, wykazując przy tym zapał normalnie raczej rzadko spotykany. Jeden z nich wędrował 1 rok z okolic Juby, przy granicy z Ugandą, aby wyłowić te skarby. Jak nie wstyd takie bzdury pisać! Skoro wie co to jest habub i jak może wyglądać to daję słowo honoru, że sudańscy piloci sprowadzali maszyny do lądowania podczas tych najgorszych burz piaskowych i żaden z nich nigdy nie pomylił pasa startowego z Nilem.
Kto mu naopowiadał, że podczas habubu ludzie są wyjątkowo agresywni i liczniejsze są wówczas zabójstwa, nie licząc rękoczynów, zwierzęta wyją, ryczą, szaleją i strach paraliżuje nawet zwierzęta pustynne, a dodatkowo to, że w krajach islamu czynnik klimatyczny dla przestępców stanowi okoliczność łagodzącą. Wszyscy Polacy, którzy tam byli na kontraktach lub pracowali w ambasadzie mieli w pogardzie Sudan i jego mieszkańców. Żyli w całkowitej izolacji nie rozumiejąc ludzi ani ich zwyczajów. Uważali się za lepszych białych pewnie tylko dlatego, że zawsze spotykali się z wyjątkową uprzejmości, serdecznością i szacunkiem Sudańczyków choć nie zawsze na to zasługiwali. Życzliwością a nie służalczością. Moje uwagi co do zakwestionowanych obszernych niestety fragmentów książki rozesłałam wśród znajomych Polaków i Sudańczyków – absolutnie nie w celach promocyjnych tego życiowego dzieła Korybuta. Jeden skandal.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.