Chiny to wielki kraj. Ktoś powiedziałby: „potężny” i wcale by się nie pomylił. Ze wschodu na zachód jest jakieś 4900 km. 30 razy więcej do zobaczenia, poznania, odkrycia, liźnięcia niż w naszej poczciwej Polsce. 30 razy. Trzydzieści!

Pomyślmy teraz ile można w ciągu dwóch miesięcy zobaczyć w Polsce? Rowerując, zaglądając to tu to tam. Dużo? Pewnie tak. A teraz spróbujmy podróżować po Naszym Pięknym Kraju w… dwa dni :-)

To tak właśnie wyglądaj nasza wizyta w Chinach. 60 dni i może dostaniemy przedłużenie wizy. A miejsc bez liku, kilometrów jeszcze więcej.

Trzeba więc wyciągnąć czasem z worka nasze siedmiomilowe buty, napastować je porządnie i w drogę. Gdzieś dalej, szybciej, by zobaczyć „coś więcej”. Te nasze buty to oczywiście autobusy i pociągi.

Czy ja się właśnie tłumaczę? Jakoś usprawiedliwiam? Pewnie trochę tak. Nazwijmy to, że… uspokajam sumienie, że inaczej się nie dało, bo prawda jest taka, że w miesiąc to można przejechać pustynie Takla Makan i tyle.

robb_chiny1

Po prostu – wjechaliśmy do Chin nie od tej strony. Pola ryżowe, domy kryte piękną dachówką, bambusowe zagajniki i uprawy herbaty są dokładnie po drugiej stronie. 72 godziny dalej. Pośpiesznym pociągiem.

A zatem, po kilku porankach oscylujących w granicach -6 st. C, gdy okazało się jednak, że jestem w posiadaniu najgorszego śpiwora na świecie (znana polska firma “na A” zasponsorowała kilka drobiazgów w ramach nagrody Traveler’a, w tym mój śpiwór – wykonany z zawsze zimnego materiału, który chyba wręcz przewodzi zimno prosto do moich kolan itp.), a poranna kawa nie bawi, bo trzeba się szybko ruszać i kruszyć lód w butelkach, by można tę kawę ugotować, wskoczyliśmy do autobusu “w dół”. Czyli z 3500 na 200 m n.p.m. i ze wspomnianych -6 st. C do +24 st. C.

Oczywiście przy pierwszych zjazdach oraz przejeździe przez Park Narodowy od razu tego pożałowaliśmy, ale rosnąca szybko temperatura wynagradzała nam wszystko. Właściwie to tego autobusu żałowaliśmy jeszcze zanim odjechał. Długa to historia pełna rozterek, niechęci kierowcy, lekkiej przepychanki. Nie obyło się nawet bez schowania kluczyków, byle tylko bez nas nie pojechali.

W skrócie – 4 rowery + 20 sakw + kierowca dorabiający na boku przewozem innych pakunków  + tumiwisizmolewawczy wyżej wspomnianego pracownika miejscowego PKS-u = bagażnik niemal pełny a na rowery miejsca mało, choć przy pomocy policji (!) poukładaliśmy wszystkie bagaże “po ludzku” i po godzinie odjechaliśmy ze wszystkimi i ze wszystkim.

O! Bo o swoje trzeba czasem powalczyć. Byle grzecznie oczywiście, a jak kląć to po polsku. Nikt nie rozumie, a ty się wygadałeś. Na koniec kierowca za wszystko przeprosił i pojechaliśmy do… Chengdu. Całe 11 godzin w lekkim dymie papierosowym i zapachu a to grzejących się hamulców, a to wymiocin współpasażerów (serpentynki robią swoje :-)) czy wypełnionych tym i owym pieluch.

Było przygodowo na 15 fajerek, a na widok krajobrazów za oknem trafiał nas przysłowiowy szlag. Tak było pięknie.

Chińska codzienność. (Fot. www.ku-sloncu.org)

Chińska codzienność. (Fot. www.ku-sloncu.org)

 

Podróż to ciężka praca…

Ktoś tam siedzi przed ekranem komputera i pisze nam, że zazdrości itp. Nie będę tu się rozpisywał, że zazdrościć nie ma czego, że trzeba się zebrać w sobie i samemu ruszyć i nie ma znaczenia czy do Chin, czy do następnego miasta. Podróż „dzieje się” w sercu i w głowie na równi z drogą więc „nie ważne jest dokąd, ale z kim”.

Rozpiszę się za to o czymś innym. Dla niektórych będą to pewnie trywia, literki nieważne i czas zmarnowany lub oczywista oczywistość, ale są i tacy którzy pewnie przeczytają do końca.

Podróż to czasem ciężka praca. Mentalna, językowa, kulturowa i kuchenna schizofrenia. Ciągłe dostosowywanie swojego JA do szerokości geograficznych. Z nadzieją, że ktoś nie będzie aż tak inny jak my i “jakoś to będzie”. Odkrywamy dla siebie nowe kraje, nowe miejsca i zachowania a w tym samym czasie szukamy podświadomie czegoś podobnego do nas. Czegoś co dało by nam odrobinę wytchnienia w tym ciągłym przystosowywaniu, przestawianiu i wyrozumiałości. Czasem, w tłumku przyjaznych i przemiłych ludzi chciałby człowiek by sobie poszli, by się nie gapili, by nie macali rowerów. By byli tacy jak my. By byli jak w lustrze. By nie trzeba było walczyć z własnym JA i w myślach, po cichu sobie tego wszystkiego nie tłumaczyć, nie usprawiedliwiać.

Podróż jest czasem wyzwaniem. Leżenie na plaży dla milionów nijakim wyzwaniem nie jest, ale oni nie są w podróży bo podróż to coś ciągle aktywnego. I ta aktywność, bez-pasywność czasem prze-męcza. i złości się poczciwy rowerzysta gdy ZNOWU ktoś stanie mu za plecami i bez słowa, w grupce czterech gapi się jak się je chleb z jakowym (jaczym?) masłem i solą, albo kroi pomidory.

Kiedyś w Indiach zdarzało nam się siedzieć po dwa, trzy dni w hoteliku, wychodzić tylko po jedzenie i oglądać wszelkie możliwe filmy. Byle tylko nie musieć niczego zwiedzać, poznawać, odpowiadać na te same pytania. By to przeładowanie nie wywoływało w nas uczuć niepotrzebnych, nie dobrych i ni jak nieprzyjaznych.

Taka to… ukryta cena podróżowania z którą trzeba brać się za bary, ugadywać, nokautować i wciąż szukać… świeżej energii i miłości. Bo to przecież nasz i tylko nasz problem, że coś nam nie pasuje, że ktoś bez pytania podchodzi do Ciebie i maca Ci łydki na szczycie przełęczy i z podziwem kręci głową, albo bawi się pompką od prymusa bo masz go zamocowanego na zewnątrz roweru i przecież każdego by kusiła taka czerwona butelka.

Na rowerze się wystawiasz na Na zapachy, na widoki, na uśmiechy, na pozdrowienia, na podziw (!), na na gościnność… (Fot. www.ku-sloncu.org)

Na rowerze się wystawiasz na Na zapachy, na widoki, na uśmiechy, na pozdrowienia, na podziw (!), na na gościnność… (Fot. www.ku-sloncu.org)

Podroż jest także rejsem przez ocean i by odpocząć, odetchnąć, wyresetować się jak to się teraz mówi trzeba najpierw ten ocean przepłynąć. Nie da się zatrzymać na środku i sobie poczekać.

Podróż jest wyzwaniem, a podróż rowerowa… pewnie podwójnym, bo i zmęczenie podwójne i drzwi brak by je komuś przed nosem zamknąć. Na rowerze się nie ukryjesz. Na rowerze się właśnie… wystawiasz.

– Na wiatry, na deszcze, na słońce, na wzrok, na języki, na ciekawość, na wścibskość, na głupich i szalonych kierowców

– Na zapachy, na widoki, na uśmiechy, na pozdrowienia, na podziw (!), na na gościnność…

I wszystko to jakoś wciąż nam nie przeszkadza by marzyć o kolejnych podróżach :-)

Kolejnych, nieznanych nam kulturach i ich wyzwaniach, pułapkach, odwrotnościach, przeciwnościach, urokach, ciekawostkach, otwartościach i hermetyczności.

Bo nam, w naszych skromnych podróżach, zależy właśnie na człowieku. Na tym, który będąc tak innym, na samym dnie duszy i serc, u samej podstawy swej własnej idei szczęścia jest DOKŁADNIE NAM PODOBNY. Szuka miłości, zrozumienia, przyjaźni, ciepła, (może) uznania, pełnej miski i trochę wolnego czasu. I zdrowia.

Czy nie szukamy tego samego?

Azja Centralna nauczyła mnie nowego-starego odruchu. Nauczyła mnie podawać rękę obcym ludziom. Nauczyła mnie witać się, poznawać z „obcym” w sposób pełniejszy i (chyba) należyty.

Wchodzę do sklepiku, mówię „nin hao” i wyciągam odruchowo rękę. Coraz rzadziej niestety, ale wciąż jeszcze. W Chinach nikt tak już nie robi. To JA przełamuję te dystanse i dostają w nagrodę wielkie uśmiechy i nagłą bliskość. I nagle każdy rozumie czego mi potrzeba, słucha uważnie mojego dukania i nijak się nie złości gdy w desperacji wchodzę za ladę i z uśmiechem podaję Ani i Naszym Niemcom kolejne ciastka, zupki i mleko z sokiem.

Przyzwyczailiśmy się do chińskiego. Do tego, że rozpoznajemy tylko kilka znaków, że znamy tylko kilka słów i że niemal WSZYSTKIE kręcą się wyłącznie wokół jedzenia.  Od kiedy wjechaliśmy w Wielkie Trawiaste Przestrzenie wschodniego Tybetu, wszystkie te językowe mankamenty stałe się nijak ważne.

Od kiedy opuściliśmy Tybet i przy pomocy sypialnego, 25 godzinnego pociągu z Chengdu do Guiling wjechaliśmy w tereny pełne pocztówkowych Chin serca rozpromieniły nam się nową energią. Jakbyśmy zaczęli nową podróż.

Ania uśmiechnięta od ucha do ucha i zafascynowana każdym drobiazgiem, zakątkiem i szczegółem zielonych, żyznych Chin. Wszystko by fotografowała ;-) i wszędzie zaglądała.

Uśmiech od ucha do ucha a oczy dookoła głowy.

Pełna Jaskrawość.
Pełna Radość.

Przed nami droga do Laosu. Wyruszając z Guiling wyruszyliśmy w drogę do Bangkoku. Nieubłaganie. Ostatnie osiem tygodni naszej podróży. Naszego odkrywania.

Robb Maciąg

Rocznik 1974. Najlepiej mu w drodze i to nieważne czy rowerowej do Chin czy pieszej po lasach dookoła domu. Wierzy, że w podróżach najważniejsi są spotkani ludzie i ICH historie. Autor kilku książek podróżniczych i strony Ku Słońcu.

Komentarze: 2

lulejja 12 listopada 2010 o 11:10

Bardzo fajne spostrzeżenia… Życzę Wam dużo nowych sił, a kiedy trzeba – ciszy i samotności….

Odpowiedz

Kamil 15 listopada 2010 o 12:30

Witam. Trzymam kciuki. Po przeczytaniu książki wydaje mi się, że to któryś z moich znajomych udał się znów w podróż :)

Odpowiedz