Od pół roku nie było w Wietnamie trzęsienia ziemi ani rewolucji, nie przetoczyła się też przez kraj fala bankructw, zakładam więc, że ten tekst nie będzie przestarzały. Zresztą, co się przejmuję, to nie ma być praktyczny przewodnik.

W ramach wprowadzenia teoretycznego powiem tylko, że historia będzie o północnym Wietnamie, który od trzydziestu lat leży w tym samym państwie, co południowy Wietnam, tylko że bliżej Chin. Wyjaśniam, bo dotarło do mnie, że wielu osobom, nawet oczytanym, umknął moment zakończenia wojny i zjednoczenia kraju.

Wietnam - miasteczko Sapa

 

W Wietnamie jest zatoka Ha Long, na tej samej zasadzie, jak w Peru jest Machu Picchu, we Francji Paryż, a w Norwegii fiordy. Udowadnianie przez analogię to niska forma rozumowania, ale tu wystarczy. To opcja turystyczna numer 1, naturalne skojarzenie. Tysiąc wapiennych wysp-pagórków wyrastających z wód Morza Południowochińskiego, dżonki, jaskinie i, okazjonalnie, żywe małpy.

Ha Long, sralong. Byłem. Fajnie. Ale jedziecie na północny zachód. W góry. Ta nazwa, którą macie zapamiętać, to Sapa.

Najczęściej dociera się tam z Hanoi i już w stolicy czyhają pułapki. Jedna z zaskakujących informacji o Wietnamie: wbrew słowu „socjalizm” w pełnej nazwie, to państwo ostrego kapitalizmu. Drugie zaskoczenie: przodownicy kapitalizmu to agencje turystyczne. Zatrzęsienie.

Mają z czego żyć, bo dewizowych przyjezdnych multum. Głównie backpackerstwa, ale to wcale niejednorodna grupa. Wyróżniam dwa podstawowe odłamy. Do pierwszego sam należę, mówię o nim „pospolity”. Drugi to najczęściej wczesne dwudziestki z Zachodu, coś, co nazywam „Ibizą exotic”. Czyli chodzi o zwiedzanie i balangi, ale w dalszej od domu okolicy. Co kilka dni zamawiamy treka i zaznajemy przygody. W Wietnamie takich od groma i jeszcze trochę więcej. Nic do nich nie mam ani nie będę udawał, że wszystko w swoich wyjazdach sam załatwiałem, ale to z nich głównie agencje żyją.

Starają się zaś żyć dobrze. Prowizje zaczynają się od 50%. Na przykład za bilet kolejowy do Lao Cai, miasta na chińskiej granicy, z którego rusza się dalej, w góry. Na dworzec w Hanoi łatwo trafić, załatwcie sobie kuszetkę sami.

Rankiem wyskakujecie w Lao Cai, wsiadacie do jednego z miliona busików i pod górę, pod górę, pod górę, do Sapa. Wietnamskie Zakopane, również, niestety, jeśli chodzi o cepelię. O lans mniej, bo bogacze tam nie zjeżdżają, nie ma ich raczej w tym kraju. Hotelowy pokój dostaniecie łatwo za 6-8 $, założyliście pierwszy obóz. Czas się rozkręcać.

Może trafiliście do Sapa w dzień targowy? Wtedy w jednym miejscu, w jednym czasie, będziecie mieli przegląd plemienny. W górach północnego Wietnamu mieszka kilkanaście tych „mniejszości”, jak je tam określają. Sapa to Czarni H’mongowie, Czerwoni Dzao, Thaiowie czy Daiowie. Wszyscy w charakterystycznych dla siebie, natychmiast rozpoznawalnych strojach.

Zastanawiałem się, na ile to autentyczna więź z korzeniami, na ile przedstawienie dla turystów. Byłem skłonny przychylić się do drugiej hipotezy, ale widziałem Czarnych H’Mongów w trakcie pracy w polu. Nie wydaje się, że to miejsce, gdzie można dorobić na stroju ludowym. A zarabiać trzeba – w biednym Wietnamie mniejszości są najbiedniejsze. Przyjezdni to szansa na zarobek.

Nie na łatwy czy dobry zarobek, nie myślcie tak napędzani wiedzą z Krakowa czy Hurghady. Może spotkacie 18-letnią dziewczynę, z niemowlęciem w zawijaku na plecach, z koszem pełnym towaru – toreb barwionych indygo i opasek na ręce. Obserwuje Was przy śniadaniu. Ona jest na nogach od co najmniej trzech godzin. Tyle drogi trzeba pokonać od jej wsi.

Dziś leje, leje nieustannie, mocno, zbliża się pora deszczowa. Dziewczyna próbuje Wam coś sprzedać. Gdy ruszacie w trasę idzie z Wami, kolejne trzy godziny. Oferuje pomoc w trudnych momentach. Źle przyjąć – i tak czujecie się ułomni, gdy kobieta w plastikowych klapkach i z wielkim ciężarem na plecach znacznie sprawniej niż Wy, w tych Waszych trekowych buciorach, skacze po błotnistych, wąskich i śliskich ścieżkach wśród tarasów ryżowych. Kolejne próby sprzedaży czegoś podejmuje tylko w przerwach na odpoczynek. Może się jej uda. Może sprzeda coś za dolara, może za dwa, a może nic nie sprzeda. Może, kiedy wróci do domu, okaże się, że mąż coś zrobił w ciągu dnia, może nie jest pijany. Jak wszędzie, gdzie bieda, faceci udowadniają, kto wymięka pierwszy, kto jest słabą – psychicznie i fizycznie – płcią.

Gdziekolwiek pójdziecie, towarzyszyć Wam będzie kilka miejscowych kobiet, z wiklinowymi koszami albo torbami. Nie narzucają się, ale nie liczcie na samotność.

Pierwsza wycieczka to pewnie wodospady Cat Cat. Blisko, zdążycie w pół dnia. Naoglądacie się widoków.

Schodzicie w dolinę, bardzo nisko. Po jej przeciwnej stronie pasmo górskie z najwyższym szczytem Wietnamu – Fansipanem. 3143 metry. Tam też możecie się wybrać. Może być trek dwudniowy, może trzydniowy, a jak jesteście raczej silni, to i w dzień obrócicie. Mi się nie udało, nie znalazłem grupy. Samego mnie nie stać, a choć przewodnika trzeba wynająć, bo szlaków nikt nie rysuje. Zresztą, może i bez przewodnika by się dało, ale skoro i tak trzeba zorganizować namiot czy sprzęt grzewczy…

Zatem, jeśli ciągnie Was na Fansipan, to udacie się do którejś z agencji. A jakże. W centrum jest jedna, oficjalna informacja turystyczna. Wygląda najbardziej profesjonalnie. Znają angielski. Dają dostęp do Internetu. I zdzierają. Lepiej chodźcie po uliczkach i pytajcie.

Prawie na pewno zdecydujecie się na dwudniowy trek przez okolicę. Jest kilka opcji, nie różnią się mocno. Przez pola, tarasy ryżowe i bambusowe lasy, przez wsie kolejnych plemion. Ładnie? Mogę Wam tańczyć o architekturze, ale może lepiej spójrzcie na zdjęcia. Pięknie. Można odpocząć, choć się męczycie. Wiecie, co mam na myśli.

Korzystajcie z wiedzy przewodnika. Może spotkacie Haia? Ma 27 lat i zdecydowanie najwyższy czas, by się ożenił, inaczej wkrótce wszyscy uznają go za nienormalnego. Pracuje na dwa etaty, wieczorami jeszcze jako barman. Może by z tego starczyło pieniędzy na założenie rodziny, ale wszystkie nadwyżki wysyła siostrze na studia w Mieście Ho Chi Minha. Nie zna jej numeru telefonu, tylko numer konta.

Przewodnik opowie Wam też, co się dzieje z pieniędzmi, które daliście agencji. 23 $, bardzo korzystna cena. Haiowi zapłacą mało, chyba, że w ankiecie końcowej wpiszecie mu piątki. Coś pójdzie na posiłki po drodze. Swój podatek, niemały, weźmie rząd Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Zarobić musi też agencja.

Rodzina, u której nocujecie na „home-stayu”, która szykuje dla Waszej grupki obfitą, pyszną kolację, a potem śniadanie, dostanie po jakieś 5 złotych od osoby. Ich też będziecie oceniać. Co wpiszecie w ankietę? Czy, jak my, że nie podobało Wam się, iż nie znali ani słowa po angielsku? W końcu odebrano nam tym samym klienckie prawo zapoznania autentycznej tubylczej kultury. Czy może uznacie, że łatwiej Wy dacie sobie bez dyskusji z nimi, niż oni bez Waszych 10$?

Gdy wrócicie do Sapa drogami gorszymi nawet niż w Polsce – niewiarygodne, a jednak prawdziwe – to wciąż zostaje Wam parę wyzwań i atrakcji. Możecie się np. przejechać mototaxi na przełęcz Tram Ton. Podobno piękne widoki. Nie zaznałem.

Natomiast jazdy xe-om tak i polecam, głównie głodnym wrażeń. Znacznie bliżej, bo w centrum miasteczka, jest park na wzgórzu z wieżą radiową. Relaksujący, a gdy wydrapiecie się na wierzch, horyzont się oddali. Przed horyzontem mnóstwo ładnego. Na dole zaś można popić i pojeść. Dobrze, w niejednym miejscu, ale ja reklamą spłacę dług.

Któregoś wieczoru zbłądziliśmy z kolegą w ulicę nieco na uboczu. Znaleźliśmy restaurację ewidentnie pod miejscowych. W środku żadnych białasów. Jadło się po bliskowschodniemu, siedząc na dywanach, po turecku.

Zamówiliśmy hot-pota, gorący kociołek. Na minipiecyku gotuje się zupa warzywna. Czy raczej: przygoda rozpoczyna się z zupą warzywną. Na talerzach leżą jednak kawałki różnych mięs, tofu, więcej warzyw. Wrzucacie je do wywaru na dwie minuty, po czym jecie. Kolejna porcja. A wywar robi się coraz bardziej rosołowy, mocniejszy, aromatyczniejszy.

Nie wiem, co na to Makłowicz, ale moja recenzja brzmi: pycha. Absolutnie pyszne. Tak dobre, że gdy skończyłem, położyłem się na dywanie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nie obowiązku z przymusu, nie tak to odbierajcie. Nie, takiego z wewnętrznej potrzeby. A właściciel w ramach promocji do i tak niezłej ceny dokłada zniżkę. Po czym częstuje wódką ryżową. Po czym jabłkową. I pół litra daje na drogę. Zwiozłem do Polski. Co mi przypomina, że
jeszcze trochę zostało. Przepraszam Was na chwilę.

Tak więc jeśli będziecie w Sapa, pod kościołem, to ruszcie w stronę stacji autobusowej, wzdłuż skweru. Gdy dojdziecie do jego końca nie skręcajcie w uliczkę do stacji, tylko w prawo, lekko pod górę. Kilkadziesiąt metrów dalej, po lewej stronie.

Możecie wspomnieć, że byli tu w maju 2010 tacy dwaj, Polak i Francuz. Szef pewnie nie pamięta, ale jeśli tak, to niech wie, że mu zwracam przyjemność. Wam też się opłaci.

Zostaje wreszcie się wydostać z Sapa. Busik do Lao Cai to nie problem, ale co z pociągiem? Jeśli chcecie bilet z wyprzedzeniem to idźcie do informacji turystycznej. Będziecie tam musieli zapłacić 1,5-2 razy więcej niż daliście na dworcu w Hanoi, chyba że zapytacie o ajencję kolejową.

O odpowiedź nie będzie łatwo. Urzędnik ma słaby biorytm słuchowo-językowy. Nie poddawajcie się jednak, zczepcie się wzrokiem i walczcie, kto mrugnie pierwszy. Jeśli wygracie, to dowiecie się, że owszem, można kupić bilet kolejowy w jednym hotelu blisko autobusów (i „tej” restauracji). Tam prowizja jest groszowa, choć godziny pracy umiarkowanie kompatybilne z tym, co wypisano na drzwiach.

Z Sapa można z powrotem do Hanoi, albo w inne góry koło Bac Ha, albo przez granicę do Chin, albo dalej na zachód, do Dien Bien Phu, miejsca, w którym Wietnamczycy dali ostatecznego kopa francuskim kolonizatorom. Startować.

Jan Marković

Człowiek, który nie zna się na podróżowaniu, ale od czasu do czasu to robi - dlatego, że lubi dni, które pamięta się w całości, a o takie łatwo w drodze. W trakcie swoich wycieczek zdobył wiele wrażeń. Niektóre spisał.

Komentarze: 5

Chris 14 grudnia 2010 o 23:47

Wielokrotnie powtarza się w artykule Sapa, a w tytule nawet, że lepsza niż Ha Long. A to przecież taki kurorcik niemający klimatu, jakiego oczekuje się od miejscowości w Wietnamie. Jest elegancki i bardziej szwajcarski niż wietnamski. Krótko mówiąc tak samo komercyjny jak i zatoka Ha Long. Ludzie ubrani rzeczywiście jakby na pokaz, a zwiedzanie w pobliżu miasta „tradycyjnych” domostw śmierdzi komercją z daleka. Śliczna młoda dziewczyna z dzieckiem w zawiniątku płynnie mówi po angielsku i kusi, by odwiedzić jej dom. A jest to raczej skansen dla turystów, a nie żywa wieś. Niby robi to za darmo, ale potem koniecznie trzeba coś kupić od licznych dziewczyn, z których każda (a nawet po kilka) przyklejają się do wypatrzonej ofiary-turysty i nie opuszcza na krok, dopóki czegoś od niej nie kupisz za niemałe ceny. Dlatego koniecznie trzeba się wybrać dalej.. Sapa to nie cel. Nam z braku czasu pomogło wypożyczenie skuterków. I już kilka km w bok od głównej drogi spotkaliśmy prawdziwszy Wietnam – pola ryżowe, umorusane dzieci, pracujących ludzi, prawdziwe domy. Mój blog: http://fotowyprawy.blogspot.com/search/label/wietnam

Odpowiedz

janyugo 15 grudnia 2010 o 8:50

„Sapa” powtarza się wielokrotnie, przy czym już przy pierwszej okazji informuję, że to „wietnamskie Zakopane”, nie reklamuje więc tego miejsca jako takiego, ale (co też jasno wynika z dalszej części tekstu) jako bazę wypadową. Zatem w tym aspekcie Twój komentarz jest właściwie powtórzeniem moich słów.
Ciekawszy jest inny wątek, na który naprowadzasz. Piszesz o „smrodzie komercji”, zgrzyta CI (tak to odbieram), gdy miejscowy mówi po angielsku. gdy próbuje Ci coś sprzedać, uważasz, że to nie „prawdziwy Wietnam”. Co się zatem kryje za tym ostatnim określeniem? Miejsca, w których nie znają ani słowa w języku obcym, mało w ogóle widzieli cudzoziemców, żyją w chatkach bez prądu i wody, a śmierdzą tylko potem i brudem po ciężkiej pracy? Żeby była jasność, ja też lubię zejść z udeptanego szlaku i w Wietnamie tez to robiłem, ale nie wypowiadałbym się z niechęcią czy lekceważeniem o ludziach, którzy próbują wykorzystać okazję na wydźwignięcie się z wielkiej biedy, w której żyją. Te dziewczyny, które się do przyjezdnych „przyklejają” prawdopodobnie pracują na swoje utrzymanie znacznie ciężej niż Ty czy ja. Te „niemałe pieniądze”, które wspominasz, to kilka, a jak dobrze pójdzie kilkanaście dolarów za dzień. A czasem nic, bo białas spławi natrętne baby.
To dylemat, który każdy z nas, podróżników, powinien sobie uzmysłowić: szukamy autentyczności, ale ta zazwyczaj w praktyce oznacza biedę, zacofanie i brak perspektyw.

Odpowiedz

Natalia Mileszyk 6 maja 2011 o 18:50

Zatoka Ha Long? Lepiej jedźcie do Sapa, a jeszcze lepiej do BAC HA czy nawet dalej. Ja niestety nie przepadam za określeniem „autentyczność” – jeśli Ha Long nie jest autentyczna, to jaka? Jest jak najbardziej autentyczna (tak jak Hanoi czy zapomniana przez świat wioska), to też Wietnam – nie ma co szukać czegoś, co tak naprawdę nie istnieje – autentyczność jest bardzo różnorodna;)

Odpowiedz

    janyugo 7 maja 2011 o 11:31

    Masz rację, że to określenie wieloznaczne i wprowadzające w błąd. Wyjaśniam więc, co w moim odczuciu, w tym kontekście, oznacza „autentyczność” – to życie miejscowych nieprzefiltrowane przez przemysł turystyczny; świat, który by się zasadniczo nie zmienił, gdyby turyści przestali przyjeżdżać.

    Nieautentyczne są dekoracje filmowe.
    Tzn. są autentyczne jako dekoracje, ale nie jako
    to, co przedstawiają.

    Odpowiedz

Patrycja 30 czerwca 2011 o 10:31

na swojej drodze po wioskach w okolicy Sapy miałam przewodniczkę: Ai (jakkolwiek się to zapisuje). Młoda dziewczyna, która zarabiała na studia (bo warto dodać, że w tym „socjalistycznym” kraju wszystkie studia a nawet chyba i szkoły srednie są płatne!). Podobnie jak Twój przewodnik było to jej dodatkowe zajęcie obok pracy na targu przy oprawianiu mięsa. Doszły do nas, a jakże tubylcze przewodniczki. Cieżko było mi skumać czemu tak za nami idą i idą i idą… Polski mechanizm obronny kazał mi mysleć, że chcą mi coś zakosić dalej od miasta. Wstyd mi teraz za to myślenie. Przewodniczki okazały się pomocne. Pomocne… a nawet w kilku momentach niezbędne! Ja też ledwo szłam w swoich cudnych polskich trekach (a raczej polsko-chińskich). A one? w gumowcach o numerze max 32-33. I pomagały nam przeprawiać się przez błotniste rowy. Ai zapytała czy chcemy trasę normalną czy ekstremalną. No pewnie że ekstremalną. I gdyby nie te dwa małe czarne H’Mongi radę bym pewnie dała ale kończąc po pachy w błocie i wężem na głowie. Do czego dążę… Chcielismy im dać kasę za pomoc. Nie wzięły. Chciały coś po prostu sprzedać a nie wziąć kasę za darmo bo przecież i tak chodzą tędy kilka razy dziennie na targ do Sapy. Kupiłam poszewki na poduchy które mam do dziś. I nie żałuję tej „komercji”. A tak poza tym… móc wrócić tam jeszcze raz nie?

Odpowiedz