Pożegnawszy siostry ze szkoły SILOE, późnym popołudniem ruszyliśmy w stronę Mokopane. Droga biegła po pagórkowatym terenie i strome podjazdy dały nam trochę w kość. Do samego miasta nie udało się nam dojechać, nocowaliśmy w bardzo komfortowych warunkach w przydrożnym zajeździe za równowartość około 10 złotych za osobę.

Prosiliśmy o możliwość rozbicia namiotu, aby wyszło taniej, ale właścicielka zaproponowała tak niską cenę za drewniany domek i wygodne łóżka, że zgodziliśmy się na jej propozycję bez wahania. Dwaj ochotnicy skoczyli jeszcze do miasta po browar, a ja z Ewą przygotowaliśmy w tym czasie kolację – makaron z sosem, a właściwie sos z makaronem.

Pomimo krótkiego snu wstaliśmy bardzo wcześnie i rankiem sprawnie dojechaliśmy do Mokopane. Dalsza droga za miastem była wyjątkowo przyjemna. Warunki do jazdy rowerem były wręcz wymarzone – płaski teren, bardzo dobra nawierzchnia i mocny wiatr w plecy sprawiły, że właściwie bez wysiłku przejechaliśmy ponad sto kilometrów.

RPA, Afryka Nowaka

Poranek na farmie u gościnnych Burów. (Fot. Norbert Skrzyński)

 

Przydrożne ostrzeżenie o zagrożeniu przestępczością. (Fot. Norbert Skrzyński)

Wieczorem dojechaliśmy do Nylstrom z zamiarem zanocowania gdzieś na obrzeżach miasta. Na ostatnim robocie (tak tutaj mówi się na sygnalizację świetlną) skręciliśmy z prawo w stronę zachęcająco wyglądającego osiedla jednorodzinnych domków. Na pewno znajdziemy tu jakiś przyjemny rów do spania, a kto wie, może nawet skoszoną trawę – pomyślałem. Kiedy w zapadającym zmroku przemykaliśmy między otoczonymi murami i kolczastymi drutami rezydencjami, zatrzymał się obok nas szary mercedes, z którego okna wychyliła się starsza kobieta.

– Zgubiliście się? Kogo szukacie? – zapytała.

Wytłumaczyłem skąd jesteśmy i co robimy i że szukamy bezpiecznego miejsca na dziki camping.

– Chcecie spać na ulicy? – wyraźnie mój przekaz nie pasował do naszego ogólnego image – wypasione rowery, kolorowe koszulki, no ale przede wszystkim, to, co powiedziałem, zupełnie nie przystawało do naszego koloru skóry. Biały ma nocować w rowie?? Eee, przepraszam, chyba zaszła tu jakaś pomyłka.

– To jakiego adresu szukacie? – kobieta dalej swoje. Po kolejnych tłumaczeniach wreszcie do niej dotarło, że choć nie przypominamy Marsjan, to jednak jesteśmy z innej planety i w wozach, które ciągniemy, mamy cały dobytek, no i chcielibyśmy gdzieś się z naszym taborem przenocować.

– Nie, nie możecie tutaj nocować, okolica jest niebezpieczna, pojedziecie ze mną. Jeśli się nie boicie i mi ufacie, możecie przenocować u mnie ­– odwracam się do reszty, ale miny ich mówią same za siebie. Jedziemy do Burów.

Dom, a raczej rezydencja, do jakiej dojechaliśmy w ciemnościach, okazał się ogromną posiadłością z pięcioma sypialniami, basenem, wielkim ogrodem z wysokimi na kilkanaście metrów palmami i pokojami przestronnymi jak sale w Zamku Królewskim. Naprawdę można się w nim było zgubić.  Gospodyni, Charlie, zaproponowała, że zamówi nam pizzę, ale uparliśmy się, że odgrzejemy sobie makaron i fasolę. Kobietę bardzo zainteresowała historia Nowaka i obiecała, że załatwi nam rankiem kogoś z prasy.

Kończyliśmy wciągać posiłek, kiedy do domu wrócił mąż. Postawny mężczyzna, Johann, wyglądał jakby zobaczył duchy. I rzeczywiście, kiedy żona tłumaczyła mu przez telefon, że z ulicy zabrała do domu czworo Polaków na rowerach, którzy przyjechali z Zimbabwe i chcieli spać w jakimś rowie, to wziął to za dobry dowcip. Po powrocie do domu zastał jednak cztery prawdziwe postacie. Wszedł do kuchni, spojrzał na nasze niedokończone porcje z fasolą i pokazując na talerze, zjeb…ł głośno żonę, że nie dała nam „normalnego” posiłku.

– Ale oni nic nie chcieli! Proponowałam pizzę! Chcieli swój makaron i fasolę! – próbowała się bronić Charlie.

– Jaką pizzę! O kur…a! Mięsa im trzeba było dać, cała lodówka i spiżarnia pełna! – zagotował się ze złości wąsaty Bur. – I do picia nic nie dostali! Co oni piją? Czekoladę??!  Ja pierd…lę! Kobieto! Co oni sobie o nas pomyślą?! Chcecie piwo, wino czy coś innego? – tym ostatnim zdaniem zwrócił się już do nas.

Swój człowiek, pomyślałem. Za moment stół zapełnił się najprzeróżniejszymi trunkami i masą różnych dodatków. Johann, gospodarz, okazał się być dentystą i zapalonym myśliwym. Uparł się, że musimy pojechać razem z nim do jego gabinetu, aby obejrzeć gromadzone przez dziesięciolecia trofea.

W gabinecie dentysty-myśliwego. Kolekcja wypchanych głów, skór i innych zwierzęcych części rzeczywiście była imponująca. (Fot. Norbert Skrzyński)

– W domu ich nie trzymam, żona mnie nie rozumie – dodał, na co skwapliwie pokiwaliśmy głowami.– Wiadomo, kobieta! – dorzucił z westchnieniem. – Ale ta wasza to ma jaja, żeby tak z wami jeździć. Trzeba mieć jaja, nie?! – rzucił w stronę Ewy – Oj, lubię takie kobiety… – Johann rozmarzył się na chwilę. – Ale co tam, nie ma co gadać, wypijemy i jedziemy.

Kolekcja wypchanych głów, skór i innych zwierzęcych części rzeczywiście była imponująca. A to wszystko w fantastycznym, ze smakiem urządzonym gabinecie. Bardzo przytulnym, z ogromną ilością najprzeróżniejszych durnostojek i przydasi, począwszy od zabytkowego fotela, poprzez rachityczne narzędzia, zdjęcia, ryciny i postacie, a skończywszy na gramofonie, pamiętającym jeszcze czasy wędrówki Burów.

Po powrocie do domu zaczęła się posiadówka w pokoju tak wielkim, że biło echo. Skosztowaliśmy przeróżnych afrykańskich trunków, aż w końcu przestaliśmy odróżniać smaki. Po wschodzie słońca, trochę zmęczeni, powitaliśmy nowy dzień.

Rankiem rzeczywiście przyszła dziennikarka, udzieliliśmy wywiadu i opowiedzieliśmy o Nowaku i projekcie. Materiał będzie opublikowany w następny piątek, czyli będzie to już trzeci artykuł w przeciągu ostatnich trzech tygodni. Z pełnymi brzuchami, pełni wdzięczności dla gościnnych Burów ruszyliśmy na południe.

Dzień 295-298 sztafety, 25-28 sierpnia 2010

Wyjeżdżając rankiem z Nylstrom nie wiedzieliśmy jeszcze, że podobny wieczór czeka nas kolejnego dnia. Od Pretorii dzieliło nas około stu czterdziestu kilometrów, ale w ambasadzie RP mieliśmy być dopiero w piątek, tak więc postanowiliśmy nie dojeżdżać do miasta we czwartek, tylko zanocować gdzieś na jego obrzeżach.

Droga z Nylstroom do Pretorii. (Fot. Norbert Skrzyński)

Około trzydzieści kilometrów na północ od Pretorii skręciliśmy w boczną szutrową drogę, przejechaliśmy tory kolejowe i za moment dojechaliśmy do barykady, czyli podłączonego do prądu płotu z kolczastego drutu, ogradzającego farmę Burów. Wybrałem się na ochotnika przez bramę, aby załatwić nocleg. Najpierw dopadły mnie dwa psy, ale wyglądały na mocno zdziwione i po dwóch głośnych szczekach i trzech prychnięciach zaczęły mnie ostrożnie obwąchiwać.

Z pobliskiego domu podeszła pani Burowa, trochę tłumaczenia i za moment wszyscy raźnie zmierzaliśmy w stronę małego domku, który jakby był już przygotowany na nasz przyjazd. Po raz kolejny zostaliśmy niezmiernie szczodrze obdarzeni wszelkimi wygodami, o jakich podróżujący bez większej gotówki mogą sobie tylko pomarzyć. W swojej gościnności Burowie są wprost wylewni.

Wieczorem dojechał jeszcze syn gospodarzy, Peter, ogromnej postury mężczyzna, były gracz w rugby  i zagorzały farmer. Spędziliśmy razem bardzo miły wieczór, a wszyscy zachowywali się tak, jakbyśmy znali się od lat…

– Nie wyobrażam sobie życia w mieście, udusiłbym się tam, tutaj jest mój dom – mówił, zataczając ręką obszerny łuk.

Po raz kolejny spróbowaliśmy lokalnych specjałów burskiej kuchni i po raz kolejny zapewniano nas, że goszczenie rowerzystów z Polski w domu to przywilej dla nich i wielki honor. Trudno powiedzieć, czym zasłużyliśmy sobie na takie przyjęcie, bo znów było ono iście królewskie. Kiedy rankiem żegnaliśmy się z gospodarzami, czuliśmy się prawie jak członkowie rodziny. Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej. Ale wspomnienia burskiej gościnności zostaną w nas chyba do końca życia.

Wizyta w polskiej ambasadzie w Pretorii. (Fot. Norbert Skrzyński)

Po południu, z lekkim opóźnieniem, dotarliśmy do ambasady polskiej w Pretorii. Spotkanie w polskiej placówce pomógł nam zorganizować Andrzej Morstin, drugi sekretarz do spraw politycznych, którego spotkaliśmy w Polokwane na meczu RPA-Polska.

Na terenie ambasady zostaliśmy bardzo serdecznie powitani przez kierownika wydziału konsularnego, pana Marka Kolańskiego, jak również przez kilkuosobową grupę pracowników niższego szczebla. Przy poczęstunku i kawie przybliżyliśmy postać Kazimierza Nowaka, opowiedzieliśmy o jego podróży przez Afrykę, jak również o projekcie Afryka Nowaka i o naszym w nim udziale. Było to bardzo miłe i wzruszające spotkanie, za które raz jeszcze poprzez internetowe medium chcielibyśmy podziękować.

Po spotkaniu w ambasadzie Andrzej pojechał z nami na rowerze do polskiej parafii przy Kościele Niepokalanego Poczęcia, gdzie z pomocą księdza Bogdana Wilkańca znaleźliśmy miejsce na kolejną tabliczkę, upamiętniającą podróż polskiego podróżnika. Ceglana ściana przy wejściu do kościoła wydała nam się najodpowiedniejszym miejscem, bardzo dobrze widocznym i rzucającym się w oczy.

Wieczór tego obfitującego w wydarzenia dnia spędziliśmy w domu Andrzeja, razem z jego żoną Zosią i trójką dzieci. W naprawdę wspaniałej, sympatycznej, dosłownie domowej atmosferze zjedliśmy razem kolację, przy której wymienialiśmy się afrykańskimi doświadczeniami. Jakże mizernymi z naszej strony, bo raptem kilkutygodniowymi, w porównaniu z czteroletnim pobytem Andrzeja i jego rodziny w RPA… Chcieliśmy raz jeszcze bardzo im podziękować za gościnność, za wyrozumiałość i pomoc, jaką nam okazali. Andrzeju i Zosiu, dzięki Wam ostatnie dni były dla nas takie, że prawie czuliśmy się, jakbyśmy już byli w domu.

Nasz pobyt w Afryce dobiega końca. Jutro dojeżdżamy do Johannesburga, gdzie czeka już na nas kolejna ekipa. Dziękujemy wszystkim, którzy trzymali za nas kciuki i myśleli o nas podczas tej podróży, za znajomych i przyjaciół, za wszystkich, których znamy i których nie znamy. My też myśleliśmy o Was i choć z żalem opuszczamy Afrykę, to bardzo się cieszymy, że wkrótce się z Wami spotkamy.

A do Afryki jeszcze wrócimy. Nie zjadły nad żadne pluskwy, nie dopadła nas malaria i wszystko wskazuje na to, że raczej nie przywieziemy do Polski żadnego zarazka. Poza tym jednym, który i tak już mamy. Prawdziwa zaraza, choroba nieuleczalna. Uzależnienie od przestrzeni, od poznawania świata, od życia na walizkach, od PODRÓŻY. A więc. Wypijmy za powroty! I do zobaczenia w Polsce!

Piotr Strzeżysz

Archeolog, bibliotekarz i anglista. Od lat zwiedza świat na rowerze, łącząc pasję podróżowania z fotografią. Jest autorem kilku książek.

Komentarze: (1)

Anna 12 września 2010 o 20:10

Wielki ukłon w wasza stronę, Wspaniała wyprawa. Fenomenalnie opisałeś Wasza wyprawę.
Pozdrawiam. Oj zazdroszczę wyprawy. Afryka to moje marzenie. Moze kiedyś sie uda.

Odpowiedz