Mont Blanc – nazwa pochodząca z włoskiego – Monte Bianco, co w tłumaczeniu znaczy po prostu Biała Góra. Najwyższy szczyt Alp i zjednoczonej Europy. Postanowiliśmy go zdobyć w lipcu 2010 r.

Przygotowania do wyjazdu na Mont Blanc tak praktycznie pochłonęły kilka miesięcy zbierania informacji i czytania podobnych relacji z przejść. Na zdobywanie szczytu wyruszyło nas w jednym zespole sześć osób. Ja, dwie Kaśki, Krzysztof, Rafał i Grzegorz.

Wszyscy uczestnicy mieli bardzo dobre przygotowanie górskie i niemal wszyscy dobrą praktykę wspinaczkową oraz obeznanie ze sprzętem. Kilka osób było też wyżej w górach niż Mont Blanc, nie można, więc powiedzieć, że byliśmy amatorami. Wyjazd wyobrażałem sobie, jako dobrze zorganizowaną wyprawę i znakomicie się to udało. Nasza wspólna historia tutaj spisana, rozpoczyna się 12 lipca 2010 r. W pewien słoneczny poniedziałek.

Dzień 1 – Les Houches, 972 m n.p.m.

Naszymi polskimi liniami LOT (za 471,06 zł w obie strony) lądujemy w Genewie. Na lotnisku oczekuje już na nas kierowca z AlpyBus. Dostępność komunikacyjna Chamonix (czyt. „Szamoni”), czyli największego kurortu w masywie Mont Blanc jest bardzo dobra, a samo Les Houches (czyt. „Le Zucz”), dokąd się udajemy, to mała, skromna gmina z niespełna 3000 ludności. Jest na tyle blisko położona od Chamonix, że można dostać mapę z tymi dwoma miejscowościami na jednym planie.

Najtańszym, ale też najbardziej czasochłonnym połączeniem jest pociąg. Niestety nie ma bezpośredniego transferu i trzeba się przesiadać gdzieś po drodze (chyba nawet dwa razy), więc zrezygnowaliśmy z tej opcji już na wstępie. Pozostają autobusy i naprawdę szeroki wybór wszelkich busów. Koszt dojazdu to 23,5 € przy czym rezerwowaliśmy miejsca dwa tygodnie wcześniej.

Po 70 minutach drogi wysiadamy w Les Houches pod centrum turystycznym. Dzwonię do Rafała i Marcina, którzy do Genewy przyjechali autokarem dwa dni temu i z Genewy dostali się tutaj na rowerach. Chwilę później zjawiają się i razem już jedziemy na pole namiotowe.

Wieczór spędzamy przy dobrym, bo tanim francuskim winie, oglądając naprawdę wysokie szczyty dookoła. Ich wysokość mnie przytłacza, gdy pomyślę, że trzeba będzie tam wejść z całym tym ciężkim plecakiem.

Dróg na szczyt jest kilka i wszystkie swój początek mają w miejscowościach otaczających masyw. Bardzo popularną, ale mniej uczęszczaną drogą jest Ref du Midi prowadząca ze szczytu Aiguille du Midi (igła południa), schronisko Cosmiques, ewentualnym trawersem przez Mont Blanc du TaculMont Maudit. Na igłe można dodatkowo wjechać kolejką lub wejść okrążając cały masyw Aiguilles du Chamonix drogą przez schronisko d’Envers des Aiguilles oraz Refuge du Requin. Początkowo chciałem wchodzić tą trasą, ale ostatecznie zmieniłem plan na prostszą i szybszą drogę Aiguille Du Gouter, prowadzącą przez schronisko Tete Rousse, Gouter, granią Bosses na sam szczyt.

Te dwie trasy to w zasadzie jedyne drogi wejścia na szczyt, przy czym w zależności od programu i czasu wejścia, spotykane są różne kombinacje początkowych odcinków i skrótów występujące pod różnymi nazwami dróg. Nawet włoska droga zwana papieską, prowadząca przez schronisko Miage, wchodzi na Dome du Gouter i dalej łączy się ze ścieżką, którą my weszliśmy.

Nasza droga nazywa się Aiguille Du Gouter i prowadzi przez schroniska Tete Rousse oraz Gouter. Jest to jedna z najpopularniejszych dróg.

Dzień 2 – Le Nid D`Aigle, 2401 m n.p.m.

Orle Gniazdo, tak brzmi tłumaczenie miejsca naszego kolejnego biwaku, jakim jest Nid d’Aigle na wysokości 2372 m n.p.m. To prawie jak nasze polskie Rysy.

Rano zbieramy cały biwak i w końcu na 9 rano wychodzimy w drogę. Dziś chcemy dotrzeć do Nid D’Aigle – orlego gniazda. Jest to końcowa stacja Tramway du Mont Blanc, miniaturowego pociągu startującego z St-Gervais-les-Bains. Jeśli ktoś rozważa wjechanie do tej stacji to dużo bardziej opłaca się podjechać z Chamonix albo Les Houches na tą stację i stamtąd wyruszyć. Cena biletu (17 €), rożni się tylko o 2 € z samego dołu, niż ze stacji pośrednich. My jednak decydujemy się wejść od samego dołu na nogach. Tylko Rafał narzeka trochę na kolano, więc zabiera najcięższe rzeczy i wjeżdża kolejką gondolową za 13 € na płaskowyż Bellevue.

Nam nie zostaje nic innego jak droga w górę słabo oznaczoną ścieżką i krzaczastym podejściem. Szlak początkowo prowadzi asfaltem, potem polną drogą, ale jeszcze przejezdną i stopniowo przeradza się w pojedynczą leśną ścieżkę, chwilami dość stromą.

W Alpach nie ma oznaczonych kolorowych szlaków, którymi możemy chodzić, nie jest to też teren żadnego parku. Jeśli szukalibyśmy w miasteczku jakiegoś kolorowego znaku to go nie znajdziemy. Jedyne, na co możemy się natknąć, to czasami tabliczka z oznaczeniem kierunku, w jaki mamy się udać żeby dojść do Bellevue. Wprawdzie na mapie są zaznaczone kolorowe nitki, ale też nie na wszystkich. W praktyce, gdy już idzie się jakąś alpejską łąką, to na próżno szukać oznaczeń na drzewach, jak w naszym Zakopanem.

Cztery godziny później docieramy do Rafała. Na końcu kolejki znajdziemy restaurację i bar, ceny nie są jeszcze wygórowane, choć wody nikt nie kupuje. Wszyscy zapasy uzupełniają w toalecie dostępnej z zewnątrz. Robimy dwugodzinną przerwę, na ławeczce powyżej baru rozkładamy butle i gotujemy wodę na obiad. Potem godzinna przerwa – mamy jeszcze dużo czasu do zmroku a miejsce naszego biwaku już niemal widać.

Po ponownym zebraniu się, odprowadzamy Rafała na pociąg. Sami nie wiemy za bardzo gdzie iść, ruszamy, więc jedyną dobrze oznaczoną drogą i bardzo stromą ścieżką na szczyt Mont Lachat. Następnie stromy teren przeszedł z dżungli w płaską alpejską łąkę – siodło Col du Mont Lachat. Widoki wynagrodziły nam trud tej wspinaczki, ale następnym razem proponuję iść jednak wzdłuż torów pociągu.

Budowę tej linii rozpoczęto przeszło sto lat temu (1909 r.) i początkowym zamierzeniem, miała prowadzić, na sam szczyt Mont Blanc. Tamtejsi inżynierowie nie znaleźli jednak sposobu, na poprowadzenie torów przez nieustannie poruszający się lodowiec. Budowa została, więc zatrzymana na Orlim Gnieździe, niedaleko lodowca Bionnassay, do którego prowadzą liczne ścieżki. Nam, dotarcie do tej ostatniej, letniej stacji, zajęło jeszcze dodatkowe dwie godziny piechotą. W sumie podejście tego dnia można zsumować na osiem godzin chodzenia z wliczeniem małych przerw, bez dwugodzinnej przerwy obiadowej. Jest 19:00 gdy jesteśmy już wszyscy na miejscu.

Bardzo blisko końcowej stacji kolejki znajdziemy kolejną restaurację a jakieś sto metrów niżej kawałek płaskiego teren idealnego pod namioty. Czytałem, że mimo iż nie jest to teren parku, to nie wolno się tu ponoć rozbijać na dziko. Jednak przez cały wieczór i poranek dnia następnego nikt nie przyszedł z żadnymi pretensjami, więc niemal dementuję tą pogłoskę.

Robi się coraz ciemniej, wraz z zapadnięciem zmroku fantastycznie widać Les HouchesChamonix w dole oświetlone nocnym światłem latarni i ulic. Na zewnątrz jest tak ciepło, że tego dnia nie zasuwam w ogóle wejścia do namiotu a zaciągam jedynie siatkę na komary (choć ich tutaj nie ma). Noc jest bardzo spokojna i bez niespodzianek.

Dzień 3 – Tete Rousse, 3180 m n.p.m.

Rano obudził mnie nisko przelatujący śmigłowiec, przez co tuż przed przebudzeniem miałem sny o jakimś desancie. Nie spiesząc się szczególnie, zbieramy cały biwak. Mamy niedużo do przejścia, toteż możemy wyspać się do oporu. Najdłuższa i najcięższa trasa już za nami.

Korzystając z tego samego strumienia, w którym się wczoraj myłem, napełniamy butelki z wodą i powoli, bardzo leniwie zbieramy cały biwak. W końcu na 11 jesteśmy wszyscy gotowi do drogi i ruszamy.

Droga prowadzi przez coraz bardziej stromą, kamienną pustynie Pierre Ronde, aż do wysokości 2650 m., gdzie zaczyna się już pierwszy śladowy śnieg stopniowo znikający latem i bardzo mała połać lodowca de la Griaz. Po półtorej godziny lekkiej drogi, około 12:30 dochodzimy do małego domku a w zasadzie mijamy go tylko po lewej stronie.

Barak Forestierre. (Fot. Wiktor Rozmus)

Jest to barak Forestierre, choć przyznam taką jego nazwę znam jedynie z Internetu. Nad wejściem możemy jedynie przeczytać: „Commune LES HOUCHES REFUGE DES ROGNES”. Zgodnie z tablicą znajduje się na wysokości 2768 m n.p.m. choć ja namierzyłem 2789,6 m. Zbudowany został w 1890 r. „Construit en 1890”, po czym całkiem niedawno jego drewniane elementy spłonęły w pożarze. Odbudowany został w 2003r. i ta data widnieje również na tablicy: „Renove en 2003”.

Pogoda dopisuje nam znakomicie, przy wyjściu mamy 22 st. C i wieje lekki, zmienny wiatr z prędkością 4 km/h. Wystarczy jednak wyjść trochę powyżej Forestierre a odczuwa się już znaczną zmianę temperatury. Na postoju przed ostatnią stroną granią prowadzącą do schroniska ubieramy już wszyscy polary i czapki. Temperatura spadła prawie o połowę w stosunku do poranka i tych kilkuset metrów różnicy.

Pozostałe 2,5 godziny przejścia spędzamy na stromym, kamiennym podejściu do szerokiego śnieżnego pola, na końcu, którego stoi schronisko Refuge de Tete Rousse. Na miejscu powyżej schroniska, wyznaczonych jest szereg małych pól pomiędzy kamieniami gdzie możemy obozować. Spodziewałem się tylko większego tłoku i nawet kłopotu ze znalezieniem miejsca, ale po przybyciu na miejsce naliczyłem tylko dwa małe namioty.

Rozbijamy obozowisko, po czym idziemy zwiedzić schronisko Tete Rousse od środka. Miejsc noclegowych w środku jest 74 z wymaganą wcześniejszą rezerwacją. Telefon do schroniska +33(0)4 50 58 24 97. Według tablicy jest ono na wysokości 3167 m n.p.m. z daleka robi fajne wrażenie, w środku już jest mniej przyjemne. Wnętrze przypomina bardziej jakąś lepszą lodge z Nepalu niż nasze klimatyczne schroniska w górach.

Zaczął się problem z pozyskaniem wody do picia. Ta ze schroniska jest za droga – koszt ponad 20 zł za litrową butelkę to dla Polaka po prostu rozbój w biały dzień. Początkowo stopiliśmy trochę śniegu, którego dostatek, dookoła, ale potem stwierdziliśmy, że przecież tutaj dookoła gdzieś musi coś płynąć. Nie dalej niż kilkaset metrów wyżej kończy się pole lodowe i zaczyna kamienista dość stroma grań Arete Payot, prowadząca aż do Gouter. Śnieg i rozgrzane od słońca kamienie muszą być przyczyną powstawania jakichś małych strumyków.

Ubieramy raki, zabieramy mały plecak z czterema pustymi butelkami i wybieramy się na małą wycieczkę aklimatyzacyjną w górę. Obserwując strome śnieżne pole śniegu i lodu ubieram membranowe, nieprzemakalne spodnie z zamiarem późniejszego zjechania w dół. Nie dalej niż 100 metrów od obozowiska znajdujemy miejsce gdzie spod śniegu widać parę dużych kamieni i mały strumień czystej wody, zdatnej do picia, choć czasem trzeba zbić cienki lód, żeby się do niej dostać.

Po powrocie na naszym dzisiejszym obozowisku poza naszymi trzema namiotami, tego wieczoru przybyły jeszcze dwa. Plus jeden hardkor, który spał bez namiotu – respekt, bo warunki zmieniły się diametralnie. Niewielka w sumie zmiana wysokości 779 m n.p.m. dała znaczną różnicę w temperaturze. Jeszcze wczoraj wieczorem mieliśmy 17 st. C a na noc nawet nie zasuwałem tropiku w namiocie. Tutaj przy kolacji siedzimy w kurtkach i czapkach. Przy pomiarze o 20:36 otrzymałem 9,2 st. C. W miarę upływu czasu temperatura spadła w nocy do czterech stopni.

Mimo to nastroje mamy na razie dobre. Wieczorem przy kolacji toczymy naprawdę interesujące dyskusję. Cieszę się, że udało się zebrać tak dużą i zróżnicowaną grupę.

Dzień 4 – Aig Du Gouter, 3845 m n.p.m.

Tego dnia pobiliśmy rekord zbierania obozu i długiego spania. Byliśmy gotowi na pierwszą po południu. Dobrze wykorzystaliśmy poranne słońce. Gdy tylko wyszło cała zawartość namiotów i plecaków suszyła się już na kamieniach po zimnej i wilgotnej nocy.

Droga, jaką mamy dziś przejść nie jest długa i schronisko Gouter dobrze już widać powyżej skalnego rumowiska na śnieżnej grani. Wolę jednak uważać na zasady aklimatyzacji i nie zdobywać znacznej wysokości w jeden dzień, choć szybkie wejście na 3800 metrów jeszcze nikogo nie zabiło.

Jeśli już mowa o zasadach to i tak nie ma siły żebyśmy przestrzegali, choć jedną z nich, ale plan mamy też na tyle zbalansowany, że w rozłożeniu na kilka dni, zdążymy się nawet minimalnie zaaklimatyzować. Zgodnie z medyczną teorią, pierwsze nowe erytrocyty we krwi pojawiają się dopiero trzeciego dnia przebywania na wysokości, powyżej 2500 m n.p.m.

Pierwsze wsparcie wypada nam na atak szczytowy. Droga prowadzi dość wyraźną ścieżką w śniegu aż do kamiennego stoku Arete Payot. Tym razem uprzęże ubieramy już rano, na cał ubranie z zamiarem ich użycia. Raki też, choć przydadzą się nam średnio i tylko na początkowym odcinku śnieżnej połaci.

Wyruszamy, najpierw śniegiem, potem ścieżką wśród kamieni, powoli podchodzimy pod osławiony Grand Culuoir. Gdy pierwszy raz stanąłem nad brzegiem źlebu to się trochę rozczarowałem. Nie był ani tak stromy, jak go sobie wyobrażałem i widziałem na zdjęciach, ani tak niebezpieczny, za jakiego go brałem. W poprzek prowadzi dość wyraźna ścieżka w ubitym śniegu, na środku mała wysepka ze skał i to, co się akurat stacza jest wielkości orzechów włoskich – całkiem niegroźnych. W rezultacie zupełnie wykpiliśmy powagę godną tego miejsca, w którym wielu już zginęło, przechodząc zupełnie na luzie. Po pierwszym przejściu, nie tylko moją obserwacją był wniosek, że wpinający się tracą tylko czas, ale o tym jak bardzo się myliłem z tym pochopnym wnioskiem dowiem się dopiero za trzy dni.

Kamienna droga powyżej jest miejscami bardzo stroma i poręczowana. Jeśli więc mamy lonże możemy się wpiąć na dodatkowe ubezpieczenie. Droga na całej długości jest dość wyraźna, i po przejściu źlebu prowadzi niemal cały czas pionowo w górę. Chwilami można ją zgubić, bo jest ich kilka, ale w końcu wrócimy na właściwą.

Przekroczyliśmy już 3700 m n.p.m. to dość znaczna wysokość i czuć w powietrzu wyraźnie mniejszą zawartość tlenu. Właściwie i dla ścisłości to tlenu w powietrzu jest nadal tyle samo, co na poziomie morza, ale powietrza jest po prostu mniej. Gdy wylatywaliśmy z Warszawy było 1014 hPa, teraz jest 648 hPa, czyli prawie 40% mniejsze ciśnienie = mniej powietrza.

W końcu po czterech godzinach drogi od wyruszenia z Tete, docieramy do celu. Spać w schronisku można w cenie 37 € za noc. Chyba, że ktoś ma ubezpieczenie Alpenverein to nocleg wykupuje ze zniżką 50%. Wymagana oczywiście wcześniejsza rezerwacja pod numerem +33(0)4 50 54 40 93. My decydujemy się jedynie coś zjeść.

Następnie wędrujemy na grań wyżej schroniska gdzie można rozkładać namioty. Jest tutaj dość stromo i w silnej ekspozycji, przez co chwilami wieją silne wiatry. Tutaj też się zawiodłem, jeśli chodzi o ilość namiotów, mimo, iż mamy środek sezonu zdobywców, namiotów jest jedynie kilka.

Jest dużo pustych miejsc, więc rozbijamy się w gotowych wykopanych przez inne ekipy dołach. Zawczasu obudowanych białym murem na wysokość około pół metra. Fartuchy na skraju namiotu przysypuje dla pewności śniegiem, żeby go nie podwiało i uzupełniam przerwy w murze. Zaczyna coraz silniej wiać, widoczność też zupełnie siada, w takich warunkach jemy kolację. Jeszcze nigdy tania mielonka z aluminiowej puszki przegryzana twardymi sucharkami beskidzkimi mi tak nie smakowała.

Staramy się natopić trochę wody na gazie w osłonie namiotu, ale co innego jest robić to w dodatniej temperaturze, co innego tutaj w bliskiej zeru. Strasznie dużo czasu na to schodzi, więc ostatecznie odżałowuję, zabieram te 5 € i idę kupić wodę w schronisku.

Wieczorem, podczas oczekiwania na sen, wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. Jakby tego było mało to pada jeszcze śnieg a raczej takie pozbijane kulki wielkości porzeczek. Trudno je nazwać śniegiem, na grad też trochę za lekkie. Jeszcze dodatnia przed nocą temperatura sprawia, że cześć z nich topnieje, przez co po zamarznięciu znakomicie oblepiają cały sprzęt, który nie zmieścił się pod namiotem. Zmierzyłem wiatr, który w porywach osiągał do 86 km/h.

Druga część tekstu: Zdobyć Mont Blanc (cz. II): atak szczytowy.

 

Wiktor Rozmus

Podróżnik, pilot i przewodnik wycieczek. Absolwent kursu wspinaczki skalnej oraz taternictwa jaskiniowego. Członek Klubu Wysokogórskiego Kraków. Na co dzień informatyk pracujący za biurkiem.

Komentarze: Bądź pierwsza/y