Zeflik Chłódek: Ja po prostu jestem Koszałek Opałek
Zeflik Chłódek jest znaną postacią krakowskiego życia kulturalnego. Bywa na wieczorach karaoke, podróżniczych slajdowiskach i konferencjach naukowych. Nazywają go leśnym ludkiem, włóczykijem, dziwakiem. Odwiedził sto czterdzieści dziewięć krajów, był dezerterem, więźniem i dziennikarzem. Choć parał się praktycznie każdą pracą, przez ostatnie siedem lat nie miał stałego miejsca zamieszkania, był też bezdomnym. Niezrażony przeciwnościami losu planuje nową podróż.
– Pamiętasz swoją pierwszą wyprawę?
– To było w grudniu 1950 roku, byłem małym dzieckiem, mieszkaliśmy przy czeskiej granicy. Zapytałem się dziadka jak to jest tam, jak się niebo kończy. Dziadek nie zdążył mi odpowiedzieć, bo musiał iść do roboty, a mnie ciekawość zżerała. Jak wyprułem, to złapali mnie dopiero po ośmiu dniach czechosłowaccy pogranicznicy. Ojciec musiał przyjechać po mnie do Ostrawy.
– Włóczykij od najmłodszych lat?
– Ja po prostu zawsze, jak mnie coś interesowało, to ruszałem do przodu. A co z tyłu to już mnie nie interesowało. Dlatego od najmłodszych lat jeździłem stopem. Z kolei pierwszą dużą podróż odbyłem w 1966 roku z klubu kopalnianego na Wyspy Kanaryjskie i Azory. Byłem już wtedy na II roku Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej i, jako wojskowemu, w ogóle nie było mowy o przyznaniu mi paszportu. W końcu udało mi się dostać zaświadczenie, Partia też się podpisała i popłynąłem se.
Miałem potem jednak przerwę w podróżowaniu. W 1968 roku wysłano nas byśmy wraz z ZSRR napadli na Czechosłowację. Moja babcia była stuprocentową Czeszką, więc zaraz po interwencji dałem dyla.
– Jak wyglądała twoja dezercja?
– Najpierw odmówiłem wykonania rozkazu, więc zostałem zdegradowany do stopnia zwykłego żołnierza. Uznałem, że nie będę do tego przykładał ręki.
W nocy wskoczyłem na scota, to jest taki średni transporter na osiemnastu żołnierzy i wyruszyłem w stronę granicy. Tego nikt się nie spodziewał. Ale niestety koło Raciborza maszyna mi się utopiła. W Polsce mnie złapali, dostałem osiemnaście lat i osiem miesięcy. Wyszedłem po dwóch latach z haczykiem na amnestię. I nie żałuję, że siedziałem, nauczyło mnie to życia.
– W latach siedemdziesiątych zacząłeś jeździć w Himalaje?
– Co roku jeździłem nawet na kilkanaście wypraw w Karakorum, Himalaje, Hindukusz, Pamir. Jako szerpa. Przynieś, wynieś, pozamiataj. Od noszenia byłem, ale poznałem praktycznie wszystkich najważniejszych polskich alpinistów. W większości dziś już nieżyjących. Z Kukuczką się tylko nigdy nie spotkałem, bo on później zaczynał, jak ja już kończyłem. O dziwo, pomimo mojej przeszłości, za Gierka nie miałem żadnego problemu z otrzymaniem paszportu.
– Takie wyprawy musiały być obciążające na dłuższą metę.
– I to jak, dlatego końcem lat siedemdziesiątych zrobiłem sobie licencję pilota wycieczek. Jeździłem nawet do Ameryki Południowej, mimo że nie znałem hiszpańskiego. Ale pilot wycieczki wtedy musiał być!
Pamiętam jak pojechałem z grupą na grzyby do Peru. Nie miałem początkowo nawet pojęcia, o jakie grzyby im chodziło. Pamiętam jak przekraczaliśmy nielegalnie granicę z Boliwią przez Titicacę. Przewozili nas na łódkach i potem wędrowaliśmy trzydzieści kilometrów pieszo do szamanów. Ja z długą rudą brodą byłem traktowany niczym wódz.
– Jeździłeś jako pilot kiedyś i dziś. Czy zauważyłeś jakieś zmiany w zachowaniu turystów?
– Za PRL nie było żadnych kłopotów. Problemy zaczęły się po 89 roku, bo ludziom się wydawało, że jak jest wycieczka do Egiptu za trzysta osiemdziesiąt złotych, bo i takie były, to jemu się wszystko należy. A na miejscu trzeba było za wszystko płacić. Winni też byli często organizatorzy, którzy np. pokazywali na zdjęciach inne warunki niż były w rzeczywistości. Wtedy za to turyści mieli dużo więcej szacunku dla innych kultur. Jeździli tacy, co naprawdę chcieli podróżować, wyprawy czasem trwały nawet trzy miesiące. Pilot też mógł wystawić negatywną recenzję, więc ludzie bardziej uważali.
– A jak podróże po ZSRR?
– Jeździłem wszędzie. Czterokrotnie byłem też w Korei Północnej. Dwa razy za komuny i dwa razy później. W latach siedemdziesiątych to szczerze, ten kraj się wiele od standardów Związku Radzieckiego nie różnił. Natomiast, za Kim Dzong Ila to już było wyraźnie widać różnice. Nikt nie chciał rozmawiać. Ludzie od nas uciekali.
– Byłeś w stu czterdziestu dziewięciu krajach…
– Wyliczyłem to już chwilę temu i chyba będę musiał zrobić korektę, bo wtedy jeszcze nie było Kosowa i Czarnogóry. Z drugiej strony liczyłem wtedy NRD i RFN, Czechosłowację jako jedno, a w ZSRR…
– … czy któryś zapadł ci szczególnie w pamięci?
– Co innego kraj, co innego ludzie. Bardzo lubię Uzbeków, Tadżyków, Kirgizów, jak się zapoznasz z Kazachami to też są super! Ale nie od razu. Azerowie również muszą cię poznać. Z byłego ZSRR to właśnie Azerbejdżan najbardziej się zmienił. To są muzułmanie, szyici, świetni ludzie. Poleciłbym też Iran, również niesamowity skok od lat siedemdziesiątych. Zresztą, gdyby tam była troszkę łagodniejsza władza, to przeniósłbym się tam na stałe.
– Na Kaukazie spotykałeś się z najstarszymi ludźmi świata.
– Z początku to my nie wierzyliśmy, że oni są aż tak starzy. Np. ten, co ma sto dwadzieścia dwa lata miał w paszporcie wpisane sto dwanaście i na pytanie dlaczego ma dziesięć lat mniej mówił, że jak w 1922 roku weszli Rosjanie kazali przynieść wszystkim akty urodzenia, a one były po persku. Ruscy nie umieli się odczytać, więc wpisywali wszystkim mężczyznom mniej lat. I od razu do wojska. Ja się pytam: był pan na ostatniej wojnie? On mówi, oczywiście i zaczyna opowiadać o Syberii, o Japończykach. Ja mówię zdziwiony, to na jakiej wojnie pan był? A on, że na ostatniej, wojnie rosyjsko-japońskiej 1904-1905! Czyli jakby miał tak jak w paszporcie to miałby wtedy czternaście lat, a takich Rosja nie brała. Wtedy mu uwierzyłem.
– A gdzie ich dokładnie spotykałeś?
– Oni mieszkali na granicy Azerbejdżanu w Iranie. To byli Tałyszowie z Gór Tałyskich.
– I dało się z nimi świadomie rozmawiać?
– Oczywiście! Choć przez tłumacza, oni nie mówili po azersku, ledwo po rosyjsku, właściwie tylko w lokalnym języku. A ten, co miał sto dwadzieścia dwa lata, to jak byliśmy w urzędzie gminy to pokazano nam świadectwa zgonu jego trzech synów. W wieku: stu czterech, stu trzech i stu dwóch lat! Nie mógłby mieć więc dziesięć lat mniej, bo w jakim wieku byłby ojcem?
Spotkaliśmy jeszcze starszą osobę, babcię w wieku stu trzydziestu lat. Zapytałem jej, jakie było jej największe wydarzenie w życiu. Odpowiedziała, że zamążpójście w wieku czternastu lat. Czyli sto szesnaście lat wcześniej!
– Jak to się stało, że zostałeś dziennikarzem?
– Pisałem dużo o ochronie przyrody. Jak widzisz chodzę na zielono. To mi zostało ze straży ochrony przyrody, która istniała za czasów komuny. Potem zlikwidował ją Dobrowolski, mówiąc, że instytucja ta ma komunistyczne korzenie. Ale przecież wtedy wszystko miało takie korzenie!
– Ale potem spotykałeś się z prezydentami, politykami…?
– Zaproponował mi to kolega dziennikarz z Nowin Rzeszowskich. Pojechaliśmy najpierw obserwować wojnę w Górskim Karabachu. Po drodze spotkałem się z Dżocharem Dudajewem w Czeczeni. W Groznym spotkaliśmy też Gamsachurdije, pierwszego prezydenta Gruzji, który był już wtedy wygnany. I później do Baku i helikopterem do Karabachu.
Pamiętam jak w Karabachu rozmawiałem z ludźmi, którzy mówili mi o rewolucji, zapytałem ich czy mało już się przez te rewolucje krwi nie przelało? Czemu nie mogą zrobić ewolucji? Z kolei na linii frontu wojskowi chcieli, byśmy sobie postrzelali w armeńską stronę, ale ja jestem korespondentem a nie najemnikiem. W 2002 roku po raz kolejny jeździłem spotykać się z politykami w serii filmowej produkowanej przez Telewizję Polską.
– Które spotkanie szczególnie zapadło ci w pamięci?
– Jak pokłóciłem się z prezydentem Tadżykistanu Emomalim Rahmonem. On twierdził, że najwyższy szczyt na świecie jest tylko sto metrów wyższy od Piku Komunizmu w Tadżykistanie. Ale to nieprawda, bo Pik Komunizmu ma 7495 i w dodatku w chińskim Pamirze są dwa wyższe szczyty – Kongur Tagh i Muztagh Ata. Pomylił sto metrów z kilometrem i się upiera!
Bardzo dobrze wspominam za to spotkanie z prezydentem Azerbejdżanu. Osiemdziesięcioletni wówczas Heydar Aliyev na pytanie czy rozpocznie wojnę z Armenią odpowiedział: A kto miałby iść walczyć? Ja nie pójdę a ludzie tego nie chcą. To kto ma walczyć i po co? Wojna nigdy nikomu niczego dobrego nie przynosi ludziom. Moim zdaniem to nawet często wygranym nie przynosi nic dobrego. Ukraina jest przegraną z Rosją, ale wygraną politycznie. A Krym i inne tereny wrócą do nich kiedyś, choć może już tego nie dożyję.
– Jeździłeś po świecie, spotykałeś się z prezydentami. Jak to się stało, że stałeś się bezdomny? Czyżby z podróżowania nie dało się wyżyć?
– Żona mnie wyrzuciła z domu, po tym jak się urodziła córka z zespołem Downa. Mówiła, że to kara boża za moje grzechy. Ale przecież Bóg nie każe kogoś za czyjeś grzechy, bo to moja córka miała Downa, a nie ja.
– Ty masz same córy?
– No.
– Sześć?
– Dziesięć. Z dwóch małżeństw. I na szczęście nie mam żadnego faceta! (śmiech)
No, ale wracając do bezdomności, lepiej się śpi na ławce na plantach niż w więzieniu. Człowiek może się do wszystkiego przystosować, a ja jestem wysoko przystosowywalny. Na razie ta bezdomność jest zawieszona, po prawie czterech latach znalazłem sobie miejsce w takim baraku… Pilnuję magazynu za kąt do spania.
– Chyba zajmowałeś się już w życiu wszystkim.
– Liczyłem parę lat temu to wyszły mi dwadzieścia trzy zawody. Murarz, górnik, żołnierz, marynarz, podnosiciel ciężarów, instruktor sportowy, tenor w operze, dziennikarz… A od niedawna nauczyciel języka polskiego w Kijowie.
– Wracając do podróżowania – jak wspominasz z dawnych lat państwa takie jak Turcja, Iran, Pakistan?
– Wtedy to była bida straszna. U nas było źle, a w stosunku do nas to u nich było dziesięć razy gorzej. W latach dziewięćdziesiątych, jak byłem w Iranie, za dolara było prawie sto pięćdziesiąt litrów ropy. Potem byłem znowu po siedmiu latach i pewien Pers narzekał, że za dolara może kupić tylko pięćdziesiąt litrów. Proszę to sobie wyobrazić.
– A jak obecnie idzie łapanie stopa?
– W Polsce boją się mnie, wytykają mnie, patrzą jak na dziwoląga. Więc nie jeżdżę stopem. Co innego w takiej Gruzji. Z moim góralskim kapeluszem z piórkiem wyglądam na obcokrajowca, to każdy się zatrzymuje. Nawet nie muszę machać ręką.
– Nie da się ukryć, że się wyróżniasz.
– Zauważyłem jedną rzecz. Większość ludzi chce się wyróżniać przez upodobnienie się do wszystkich. Ja się nie chcę wyróżniać, ja po prostu jestem Koszałek Opałek.
– A co byś powiedział innym starszym osobom, które boją się podróżować?
– Jeszcze raz polecę Azję Środkową. Tam mają duży szacunek do starszych osób i jest tanio. Można lecieć też do Ameryki Południowej. Afrykę raczej bym odradzał. Chyba, że Etiopia. To jest jedyny kraj, który nie był skolonizowany.
– Wiek w podróżowaniu nie przeszkadza?
– Mi w ogóle wiek nie doskwiera. Jem śledzie i surowe warzywa, zakonserwowuję się. I jak najdalej od alkoholu!
– Uczestniczysz aktywnie w życiu Krakowa. Widać cię na konferencjach, na karaoke, w kawiarniach. Ciągnie cię do młodych ludzi?
– Mnie po prostu ciągnie do fajnych ludzi. A rzadko ktoś ze starszych jest fajny.
– Wybierasz się gdzieś jeszcze?
– Jeśli chodzi o podróżników włóczykijów to zawsze największa podróż jest przed nimi (śmiech). Planuję za dwa lata pojechać autobusem do Australii. Wszyscy się dziwą jak przez ocean, ale tam nie ma żadnego oceanu! Malutkie odcinki. Promami do Timoru Wschodniego, potem promem do Australii. A autobus już mam! Czeka na mnie w Czechach. Jeszcze kilka wolnych miejsc jest, więc zapraszam.
– Twój życiorys to jest temat na książkę, a nie na tak krótki wywiad.
– Jak już wspomniałem – ja po prostu jestem Koszałek Opałek.
PS. To drugi wywiad z cyklu Wagabunda Senior. Wkrótce kolejne.
Komentarze: 3
s 11 kwietnia 2016 o 19:41
Świetny wywiad, bardzo interesująca postać!
OdpowiedzAgata 12 kwietnia 2016 o 21:12
Pan Zeflik to człowiek – legenda! Miałam kiedyś przyjemność posłuchać p. Zeflika na żywo. Wyjątkowo barwna postać i bardzo ciepły człowiek.
Odpowiedz