Wayna Picchu. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Scena jak z filmu. Szeroka dolina, z wijącą się rzeką na dnie, wciśnięta pomiędzy nagie, skaliste szczyty koloru piaskowego. Gdzieś w oddali widać jakieś zabudowania niewielkiego miasta. Z nieba leje się żar, słońce w zenicie i ani jednej chmurki. Na skraju doliny przy drodze, na zakurzonym poboczu, siedzi na plecaku chłopak. Głowę ma opartą na rękach i wygląda jakby spał.

Droga jest pusta i gdzieniegdzie popękany, szary asfalt doskonale kontrastuje z żółtymi pasami pośrodku jezdni. Nagle zza zakrętu słychać warkot silnika. Chłopak podnosi głowę, patrzy beznamiętnie w kierunku, skąd dobiega hałas i po chwili w polu widzenia pojawia się malutki, czerwony motorek z doczepioną budą…

– Kurwa, znowu riksza  – pomyślałem. – To już trzecia w ciągu pół godziny i żadnego samochodu.. Riksza dwieście metrów przede mną skręciła w polną drogę do jednego z gospodarstw, leżących jeszcze w granicach administracyjnych miasta Nazca. Niby takie niewielkie miasteczko, ale wyjście z niego na drogę w kierunku Cuzco zajęło mi dobrą godzinę. Gdy minąłem ostatni zjazd do miasta na drodze zapanował kompletny bezruch. Była niedziela, mój, tradycyjnie już, pechowy dzień na jeżdżenie stopem. Gdy warkot rikszy znikł w oddali znów nastała cisza. Ale tym razem nie na długo. Chwilę później, na drodze przede mną widzę białą ciężarówkę. Kciuk do góry, może się zatrzyma? Za moment cały szczęśliwy ładuje się do szoferki – uff, nareszcie w drodze!

Minęło siedem godzin. Gada się sympatycznie, za oknem skaliste, pustynne góry ustąpiły miejsca porośniętym trawą olbrzymim grzbietom i czuć, że jesteśmy znacznie wyżej. Mijamy tablice. Cuzco 500 km. To chyba jakaś pomyłka. Tak, z pewnością. To przecież mało prawdopodobne, by w siedem godzin przejechać tylko 100 kilometrów, prawda? Ileż mnie jeszcze zadziwić potrafi rzeczy… Dobrze, że chociaż na obiad się zatrzymaliśmy.

Kilka godzin później siedzimy obaj z kierowca opatuleni w koce i słuchamy piosenek z jego telefonu. Jedziemy dalej. Od dawna jest ciemno i zimno. W szoferce nie ma ogrzewania, a jesteśmy na grubo ponad 3000 m n.p.m. Co gorsza mam wrażenie, że Alfredo zaczyna przysypiać. Pytam, od której jedzie. Od czwartej rano. Patrzę na zegarek i widzę, że jest 22.00, a do miejsca, gdzie mamy się zatrzymać wciąż jest 100 kilometrów po krętej drodze. Tutaj nie ma limitów czasu jazdy, tak jak u nas w Europie. Na szczęście przypominam sobie, że mam cały czas ze sobą magiczny woreczek z liśćmi koki, które szczęśliwie pomagają nam dojechać w jednym kawałku do pewnej malutkiej wioski, gdzie wysiadam. Jest prawie północ.

W drodze do Aguas Calientes. (Fot. Kuba Fedorowicz)

W drodze do Aguas Calientes. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Godzinę później, ze stołecznej Limy wyrusza nowiutki samochód terenowy, z trzema chłopakami przed trzydziestką na pokładzie. Jadą non-stop i gdy docierają przed południem do owej malutkiej mieściny, gdzie spędziłem ostatnią noc, ja już czekam na drodze. Dam sobie rękę uciąć, że stojąc w cieniu przy szosie i obserwując jak dwa sportowe pickupy 4×4 przemknęły obok mnie jadąc w przeciwnym kierunku, pomyślałem – ‘fajnie by było te brakujące trzysta kilometrów do Cuzco pokonać sprawnie jakimś podobnym samochodem’. W tym momencie na scenę wkraczają chłopaki z Limy. A właściwie to z piskiem się zatrzymują na niej. I mówią mi, że jadą…akurat do Cuzco!

Jesteśmy najszybsi na drodze, co z resztą nie jest trudne, bo samochodów nie ma prawie wcale. Dobra prędkość, płynne wychodzenie z zakrętów, świetna przyczepność – taka jazda to przyjemność. Ale nie zawsze dla samotnych kierowców ciężarówek. Sen, pogorszony refleks, dziwne zachowanie maszyny, za duża prędkość przy skręcie – trudno powiedzieć. Staranowane barierki na moście, 20 metrów swobodnego lotu i lądowanie w płytkiej rzece, szybą w kierunku dna. Kierowca ponosi śmierć na miejscu, zbiorowisko ludzi i dryfujący z nurtem rzeki ładunek. Takie widoki po drodze jak ten dają do myślenia.

300 kilometrów takim terenowo-sportowym samochodem, jak się okazało, też można długo jechać. Najpierw zepsuły nam się hamulce, potem odkryliśmy, że jedno światło nie działa i że coś odpadło od podwozia. Technicznego słownictwa jeszcze nie poznałem. W Abancay spędzamy 2h na naprawach i do Cuzco docieramy dopiero… przed 21. 600 kilometrów w dwa dni, bez przerwy praktycznie w samochodach. Bywa…

Cuzco, dawna stolica imperialna Inków, położone jest na wysokości ok. 3300 metrów n.p.m. Założone zostało przez pierwszego władcę Inków Manco Capaca w XII wieku. Swój dzisiejszy charakter zyskało jednak dzięki Hiszpanom, którzy miasto, zniszczone podczas powstania w 1536 r. przeciwko nim samym, odbudowali na swój sposób. Co by nie mówić o turystycznej otoczce tego miejsca, muszę przyznać, że jest ono wyjątkowo klimatyczne. W starych, brukowanych uliczkach czuje się wręcz historię i jakąś tajemniczość. Plaza de Armas wieczorem robi niesamowite wrażenie, a mieszanka nacji i języków, kontrast starych budowli z nowoczesnymi witrynami sklepów i przeszklonymi drzwiami restauracji, niedaleko których biedne Indianki sprzedają peruwiańskie czapki, dziwnie tutaj pasują do siebie. Co prawda ceny są trochę wyższe, ale jak się dobrze poszuka, to można znaleźć co się chce i w odpowiedniej cenie. Faktem jest, że miasto żyje z turystyki. Na placach, w zaułkach i w wąskich uliczkach na każdym kroku natyka się na naganiaczy – „senor, zapraszamy na posiłek, może coś do picia, tutaj jest menu…” Sporo z nich mówi po angielsku.

Handel na ulicach Cuzco jest czymś oczywistym. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Handel na ulicach Cuzco jest czymś oczywistym. (Fot. Kuba Fedorowicz)

– „Massage? Massage? Very good” To chyba jeden z najpopularniejszych tekstów, jakie można usłyszeć podczas spacerów, zaraz obok „Marihuana? Coca? Good stuff”. Mnóstwo jest też sklepów z artesanas, ale jeszcze więcej krążących wśród turystów ulicznych sprzedawców, oferujących czapki, rękawiczki, szaliki, kubeczki, fleciki, rysunki, tkaniny i sto innych rzeczy. Turystów zresztą nie sposób nie zauważyć. Od razu widać, kto jest backpackerem, a kto przyjechał na wczasy. Koszule i kapelusze w stylu safari, kamery na szyi, przewodniki w dłoniach są tak widoczne w tłumie, że nawet nie trzeba słyszeć francuskiego, angielskiego czy niemieckiego, żeby z odległości 100 metrów móc zgadywać, kto jest z jakiego kraju. Każda nacja ma też jakieś swoje cechy, które zacząłem zauważać u turystów już po dwóch dniach pobytu w mieście. Najłatwiejsi do rozpoznania są oczywiście Japończycy…

Dlaczego tutaj wszyscy przyjeżdżają? Odpowiedź jest jedna. Można mówić o ciekawej architekturze, historii, zabytkach itd., ale tak naprawdę powodem jest Machu Picchu. Na pewno obiło się Wam o uszy… Przyciąga ono co roku miliony odwiedzających, co czyni z tego miejsca jedną wielką maszynę do robienia pieniędzy, napędzającą niezliczoną liczbę biznesów i będąca swego rodzaju symbolem kraju. Cuzco jest bazą wypadową do Świętej Doliny, gdzie leżą te słynne ruiny miasta Inków. To tutaj kupuje się w niezliczonych agencjach wycieczki do tego miejsca, wypożycza sprzęt niezbędny do trekkingu po tzw. Inca Trail i tutaj też można wsiąść w niesamowicie drogi pociąg do Aguas Calientes, małego miasteczka pod samym Machu Picchu. Nie dociera tam rzecz jasna żadna droga. Sprytne, nie?

Prawda jest jednak taka, że Aguas Calientes, a przede wszystkim MP, ulokowane są w naprawdę trudno dostępnym miejscu. Schowane w górach, z dala od dużych miast. MP w dodatku leżący wysoko ponad dnem doliny, na przełęczy pomiędzy dwoma szczytami – Machu Picchu i Wayna Picchu. Nic więc dziwnego, że zostało ono odkryte dopiero w 1911 roku przez amerykańskiego naukowca, Hirama Binghama (ostatnio dokonano szokującego odkrycia w aktach historycznych, jakoby słynne miasto Inków znalazł już 40 lat wcześniej niemiecki handlarz i złodziej grobowców, Augusto Berns). Hiszpanie nigdy tu nie dotarli, dlatego też Machu Picchu jest tak dobrze zachowane. Z badań wynika, że miasto zostało opuszczone ok. 1537 roku, po niewielu ponad 100 latach ‘zamieszkiwania’  oraz cztery lata po zajęciu przez Francesco Pizzaro stolicy Inków – Cuzco. Przyczyny porzucenia miasta są nieznane. Zagadkowe, prawda?

Aguas Calientes. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Aguas Calientes. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Z resztą sami Inkowie skrywają do dziś wiele tajemnic, a my sami niewiele wiemy na ich temat. Legendy głoszą, że istnieją ponoć podziemne tunele, które ciągną się tysiącami kilometrów pod górami i płaskowyżami Ameryki Południowej – od Cuzco aż do dzisiejszej Limy, na terytorium obecnej Boliwii, a nawet do Quito w Ekwadorze! Taki był zasięg panowania Inków.. Wielu już próbowało penetrować te korytarze, ale na skutek zaginięć kilkunastu ekip poszukiwaczy skarbów i badaczy, postanowiono wysadzić wejścia do podziemi. Inna teoria głosi, że sami Inkowie ukryli wejścia i powołali stowarzyszenie tajnych strażników, strzegących tajemnicy. Nie wiadomo, gdzie podziała się większość skarbów Inków, gdzie są złote krzesła z trzynastoma mumiami władców inkaskich, złote płyty z inskrypcjami i inne kosztowności. Wielu twierdzi, że Indianie ukryli je w tunelach, które do dziś zachowane są w doskonałym stanie, budowane przez generacje Inków, zabezpieczone wieloma pułapkami – niedostępne dla białych.

Jak jest naprawdę? To wszystko brzmi jak mieszanka Kodu Leonarda Da Vinci, Baśni Tysiąca i Jednej Nocy i Władcy Pierścieni. Nie ma dat, wiarygodnych informacji, ale na każdym kroku można usłyszeć coraz to bardziej nieprawdopodobne teorie i opowieści, które przyciągają niczym magnez, elektryzują i fascynują ludzi od lat. Cała Ameryka Południowa jest pełna tajemnic i wciąż pozostaje nam dużo do odkrycia. Złote miasta, tunele, skarby Indian, tajemnicze linie w Nazca, mumie na górskich szczytach powyżej 6 tys. metrów n.p.m. i wiele, wiele więcej.. To wszystko się jakoś łączy, tylko jak? Pozostają domysły i spekulacje, bo ustalanie nowych faktów idzie bardzo powoli. Indianie – ci, którzy ewentualnie coś wiedzą, wcale nie mają zamiaru tego ujawniać, a naukowe ekspedycje i badania jakoś nie przynoszą rezultatów. A może to wszystko ‘tylko’ mity?

Tarasy Machu Picchu. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Tarasy Machu Picchu. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Chciałem zobaczyć Machu Picchu. Nie mogłem sobie pozwolić jednak ani na wycieczkę trekkingową z agencją ani na dość luksusowy pociąg z Cuzco, gdzie nawet tzw. backpackerski bilet kosztuje zbyt dużo. Wieczorem, po 2000, wsiadam w Cuzco w autobus jadący do Santa Maria. Ustawiłem budzik w zegarku na 2:30 w nocy, ale już o 2:00 budzę się z płytkiego snu. Ktoś krzyczy Santa Maria, Santa Maria! Poruszenie raczej niewielkie, innych gringos nie ma i razem ze mną wysiadają zaledwie trzy osoby.

Czy też tak czasem macie, że gdy jedziecie w nocy samochodem, albo pociągiem czy autokarem i mijacie jakieś nieznane, ciemne, zapomniane miejsca pośrodku niczego, daleko od domu, to myślicie, że za nic w świecie byście nie chcieli teraz w tych miejscach wysiąść, albo w ogóle pojawić się bez zapewnionego środka transportu, schronienia na noc itd.? No to wyobraźcie sobie lub przypomnijcie taką lokalizację i niech to będzie teraz Santa Maria o drugiej w nocy. Trzy latarnie na krzyż, pozamykane budy, jakaś stróżówka, z palącym się światłem i mundurowym w środku i kilka zaparkowanych samochodów. A dookoła olbrzymie, zalesione grzbiety, dodatkowo w ciemności wydające na jeszcze bardziej ponure.. W Santa Maria miały czekać na podróżnych już collectivos do Santa Teresa, ale nikt nie czeka, więc razem z dwoma kobietami siedzimy na ławce bezczynnie. Ok. 3:00 pojawia się van i razem z kilkoma osobami, które przybyły niedługo po mnie innymi busami z Cuzco, pakujemy się do środka. Miejsc, razem z kierowcą, jest siedem, ale to wcale nie znaczy, że nie możemy zmieścić się w 12 osób… Jedziemy przez las, po wąskiej, krętej drodze, pnąc się w górę na grzbiet i, co niektórzy, próbując drzemać, co jednak na skutek ścisku i skocznej muzyki z głośników jest niemożliwe.. Kiedy udało się na chwilę zmrużyć oko, van się nieoczekiwanie zatrzymuje.

Początkowo myślę, że to jeden z tych zakrętów o 180 stopni, gdzie kierowca musi na dwa razy wykręcać, ale już za moment okazuje się, że przed nami osunęła się na drogę ziemia ze stromego stoku. Osuwisko dałoby się pokonać ale na środku przejazdu leży sporej wielkości głaz. Niespodzianka… W siąpiącym deszczu i w kilku chłopa, próbujemy przesunąć kamień. Siłujemy się tak z 10 minut i kamień ani drgnął. Brudni, mokrzy i zmęczeni wracamy do środka vana. Z powrotem jedziemy do Santa Maria, gdzie mamy do wyboru, albo czekać 4 godziny, aż ktoś naprawi przejazd, co może równie dobrze być i za 8 i 12 godzin, albo pojechać nieco dłuższą i rzadziej używaną drogą, tyle, że za 5 soli więcej. Wszyscy się zgadzają i przed 7:00 docieramy do Santa Teresa, skąd taksówką, za 2 sole, jadę razem z pracownikami hydroelektrowni do ich roboty.

Zaczyna świtać i widzę, jak szutrową drogą jedziemy przyklejeni do zbocza ogromnej doliny, której dnem płynie porywisty potok. Nic dziwnego, że nikt tego Machu Picchu nie znalazł wcześniej. Przejażdżka kończy się 30 min później przy kołyszącym się, linowym moście. To już? Może mam jakieś stare informacje, ale po pierwsze to już z Santa Maria miałem mieć szansę dojechać collectivo bezpośrednio do hydroelektrowni, już nie mówiąc o tym, że w ogóle żadnej nie widzę w pobliżu. No nic, chłopaki mówią, że trzeba trochę się przejść, więc idę za nimi. Prawie godzinę później docieram na miejsce. Tu mnie witają niezwykle sympatyczni strażnicy parkowi Machu Picchu – mam się zarejestrować. Chwilę gadamy i zaczyna się właściwie podejście do Aguas Calientes. Droga wiedzie wzdłuż nieużywanych torów kolejowych. Tzn. sporą część drogi idzie się po torach, co wcale nie jest przyjemne, a wręcz męczące.

Aguas Calientes to dziura. Na dodatek rozwijająca się. Albo lepiej – ‘w trakcie budowy’. Tak drogiego miejsca to jeszcze w Peru nie widziałem. Nastawione tylko i wyłącznie na zysk z turystów odwiedzających Machu Picchu zawyża ceny dosłownie wszystkiego i to średnio o 100%! Woda, batoniki, noclegi – wszystko. W miasteczku są tylko restauracje turystyczne, które na dodatek walczą między sobą o klientów na ulicach. Pierwsze, co robię to kupuję bilet na następny dzień do MP (z kartą ISIC -50%!). Po godzinie łażenia znajduje też tani hostel.

Więzienia Machu Picchu. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Więzienia Machu Picchu. (Fot. Kuba Fedorowicz)

Nie pospałem za długo. Budzik wyrywa mnie ze snu o 3:30 i po pół godzinie ruszam z czołówką w ciemność. Najpierw drogą, po której jeżdżą busy (jak one tam się znalazły?! Chyba pociągiem je przywieźli…), a potem skrótami, niczym w tatrzańskiej Dolinie Rybiego Potoku, przez las na Machu Picchu. Czemu tak wcześnie? Zaginione Miasto jest otwarte od 5:30 do 17:00, ale ostatnio wprowadzono limit 400 osób, które mogą wejść na szczyt Wayna Picchu. Prawdopodobnie jest to na chwilę obecną najczęściej odwiedzany szczyt na świecie. Dla wielu podróżnych wizyta w Machu Picchu (w jęz. quechua „Stary Szczyt”) to jednorazowe doświadczenie, więc szkoda by było nie zobaczyć wszystkiego. Po drodze wyprzedzam jakieś dwie grupki i wbiegam na górę po kamiennych schodach przez las w rekordowym czasie 1 godziny. Przy bramie jestem pierwszy! O 5:30 w kolejce już na oko jest 200 osób i właśnie dojeżdżają pierwsze busy z turystami. Po otwarciu pędzę ile sił do chatki strażniczej, położonej na wzgórzu ponad Miastem, skąd roztacza się klasyczny, prawie-pocztówkowy widok na ruiny i szczyt Wayna Picchu.

Niedługo po mnie docierają inni i powoli robi się „gęsto”. Ogólnie na zwiedzaniu Machu Picchu spędziłem 8 godzin i odwiedziłem większość miejsc. Cóż… o tym miejscu napisano już tak wiele, że nie wymyśle nic nowego. Ot, takie tam ruiny… Robią wrażenie, to trzeba przyznać. Widok pierwszych promieni słońca na jasnym granicie budowli, panorama z ostrego wierzchołka Wayna Picchu, niesamowity, wklejony w pionową ścianę skalną Most Inków – tego się nie zapomina. Poza tym to też inne ‘zwiedzanie’. Trzeba się solidnie nachodzić, żeby zobaczyć wszystko i jest to dość męczące. Może nie tyle same podejścia czy zejścia, ale także ciągłe lawirowanie między ludźmi, brak snu i jedzenia (nie można jeść nic na terenie parku, a także wnosić plastikowych butelek, co raczej nie jest przestrzegane). Miałem również szczęście, że wybrałem akurat sobotę na zwiedzanie, gdyż zarówno dzień wcześniej jak i później, pogoda nie była tak rewelacyjna. A chodzenie w deszczu zabrałoby połowę radości. Tym razem prognoza się sprawdziła.

Powrót do Cuzco był dość ciekawy. Znów pobudka wcześnie i około 5:00 zaczynam marsz z Aguas Calientes na dół. W ciemnościach po torach idzie się jeszcze gorzej. Przy hydroelektrowni zatrzymuje się na chwilę by pogadać ze znajomymi już strażnikami. Częstują mnie jakąś owsianką na śniadanie, a ja w zamian z mojego odtwarzacza mp3 puszczam im polskie kawałki reggae, w ramach wymiany międzykulturowej.

Turystów nie ma, tak samo jak przy moście nie ma żadnych taksówek. Muszę iść na piechotę aż do Santa Teresa, co nie jest takie złe, jeśli ma się świadomość, że idzie się właśnie tą słynną Świętą Doliną Inków, podziwiając widoki i myśląc, że inni płacą ciężkie pieniądze za coś podobnego. Jednak co za dużo chodzenia, to nie zdrowo – z radością witam zabudowania i jakiś porządniejszy posiłek. Jest przed południem, słońce grzeje mocno, jestem na jakiś 2000 metrach n.p.m. i przede mną jakieś 7 godzin do Cuzco. Wychodzi 8 godzin. Na początku jest fajnie – siedzę rozwalony na plecakach w otwartej pace pickupa, przerobionego na półciężarówkę. Razem ze mną z tyłu jedzie czterech innych gości, dwóch przewodników, kucharz i arreiro, którzy właśnie zakończyli swoją pracę i wracają do domów. Ciepło, dość wygodnie, piękne krajobrazy. Przygoda! Co prawda przygoda ma po raz kolejny smak kurzu i trzeszczy między zębami, ale gdy na drodze po 3 godzinach pojawia się asfalt już niczego nie brakuje. Przynajmniej przez jakiś czas, bo niedługo potem przyjemne uczucie wiatru we włosach zamienia się w „wichurę urywającą głowie”. A wkrótce, gdy samochód wspina się coraz wyżej i wyżej, trzeba założyć cieplejsze ubranie. Zaczynają się góry, a na wysokości nieco ponad 4 tys. metrów dodatkowo mgła i deszcz. Chłopaki mają jakieś plastikowe plandeki, którymi się okrywamy i nie wiadomo z czego śmiejemy wniebogłosy.

Jednak gdy deszcz zamienia się w grad, a plastiki zaczynają przeciekać, na chwilę tracimy humor… Trwało to mniej więcej godzinę, dopóki nie zjechaliśmy na dół, po drugiej stronie pasma, gdzie popołudniowe słońce chociaż trochę nas wysuszyło. Po zapadnięciu ciemności już mało co mówiliśmy. Oczywiście jeśli nie liczyć szczękania zębami, bo w przeciwnym wypadku, to byliśmy bardzo rozmowni.. :] Zimno, ciemno i do domu daleko.. W Cuzco jesteśmy ok. 2000. Cóż, na pewno będzie co wspominać, ale wtedy przyznam się, że myślałem tylko o jakimś ciepłym posiłku…

Kuba Fedorowicz

Zawsze powtarzał, że trzeba iść własną drogą - i robił to konsekwentnie. Odbył samotna podróż autostopem po Ameryce Łacińskiej - swoje Grand Tour, uwielbiał sporty, ruch, działanie. Swoją ziemską wędrówkę zakończył 6 marca 2012 roku.

Komentarze: Bądź pierwsza/y