„Rowerem przez Chiny, Wietnam, Kambodżę”, czyli życie prawdziwe Robba
Robb Maciąg kupił w Chinach rower za 120 zł i przez pół roku objechał nim kilka krajów Południowo-Wschodniej Azji. Swoją przygodę opisał w książce Rowerem przez Chiny, Wietnam, Kambodżę.
Podróż Robba Maciąga nie była zaplanowana. Mam wrażenie, że po prostu musiał to zrobić. Wziął byle jaki rower, który wpadł pod rękę (kupiony w Chinach za wspomniane już 120 zł!) i po prostu ruszył przed siebie szukając zrozumienia i kojąc ból zawodu miłosnego, o którym wspomina we wstępie książki oraz kilkukrotnie w dalszej jej części. Pod tym względem jego dziennik podróży jest nietypowy, to nie tylko poznawanie ludzi, docieranie do nowych miejsc, obcowanie z odległą kulturą, ale również podróż do wnętrza Robba, pełnego żalu, goryczy i rozczarowania.
Podczas swojej wyprawy odwiedził cztery kraje: Chiny, Wietnam, Kambodżę i Laos. W jego opowieściach miesza się codzienne życie w trasie z życiem przypadkowo spotykanych miejscowych, cudowne chwile, gdy bywał zapraszany przez ubogich mieszkańców Laosu czy Kambodży do siebie, ale również i mniej wesołe, gdy został czterokrotnie okradziony lub gdy zmaga się z wielokilometrowymi podjazdami, obładowany bagażami, na rowerze z jedną jedyną przerzutką. Nie ma lekko.
Wyprawa Maciąga nie była skażona przewodnikami. Co zresztą łatwo dostrzec czytając jego dziennik. Nie ma tutaj powielania stereotypowych informacji zawartych w jedynym słusznym przewodniku – jego opowieści to oglądanie Azji oczami Maciąga, nie ma tu nadęcia, wszechwiedzy, są za to trafne spostrzeżenia, ale bez jakiegokolwiek narzucania się. Po prostu, to co myślał w danej chwili, a ty czytelniku miej tę świadomość, że być może wydaje ci się to oderwane od rzeczywistości, ale możesz podobnie myśleć – nie za sprawą przeczytania kilku historii w tej książce, ale dzięki temu, że pokazuje ona, iż jedyne co jest potrzebne, to odwaga.
Zamiast cieszyć się wielocyfrowym stanem konta, cieszę się półgodzinną przerwą spędzoną na… oglądaniu wielkich, czerwonych mrówek.
Zamiast podpisu pod ubezpieczeniem na życie, składam podpisy pod kolejnymi wnioskami wizowymi.
Zamiast martwić się o wielofunkcyjność nowego telewizora, umiem tylko myśleć o misce ryżowego makaronu.
Dobry sen, miska zupy, wszystkie szprychy w kole, ustępujący ból zęba, gojące się serce, kolejny zakręt. Radości wielkie. Największe, jedynie istotne. Życie prawdziwe. Przechodzące przeze mnie z każdym kolejnym kilometrem.