Życie w drodze. Zapiski z dziennika motocyklisty
Podroż to frajda, ale także tor przeszkód najeżony pułapkami. Droga, którą przemierzasz, nie bierze zakładników i nie wybacza źle przygotowanym. Nie pokonasz jej do momentu, w którym zrozumiesz, że jesteś jej częścią.
Ruski gang motocyklowy
Rosyjskie wybrzeże. Blisko Sochi, blisko granicy z Gruzją. Wiedząc o obowiązku meldunkowym, staram się znaleźć najbliższy urząd pocztowy lub hotel, który mnie zamelduje. W końcu ląduję w Urzędzie Emigracyjnym z zamiarem rozwiązania problemu.
Wędrowałem od pokoju do pokoju. Stojąc w gigantycznych kolejkach, mając na sobie cały sprzęt motocyklowy – w niesprzyjającej temperaturze, prawie się topiłem. Po trzech godzinach trafiam do miejsca, gdzie otrzymuję informację, że będąc w ciągłej podróży nie muszę się rejestrować. Wychodząc spotykam urzędnika, facet w średnim wieku – pyta gdzie dzisiaj mam zamiar spędzić noc. Odpowiadam, że zatrzymałem się tutaj tylko na chwilę i jadę dalej. Urzędnik przekonuje mnie do noclegu u siebie. Umawiamy się przed urzędem o 17:00. Czekam. Czytam książkę.
O 17:00 Siergiej wychodzi z pracy z butelką wódki, pod budynek podjeżdża inny motocyklista na Harleyu, ubrany w skórzane spodnie i białe adidasy. Policjant. Kolega Siergieja. Siergiej wsiada na motocykl policjanta. Ruszamy i jedziemy ok. 10 min przez miasto, aż wreszcie docieramy do zakładów przerobionych na warsztaty samochodowe. Wszędzie mnóstwo motocykli i samochodów. Zauważam kilku podejrzanych typów. Zarośnięci w czarnych skórach obszytych logami kolejnych zlotów. Teraz to się wpakowałem – pomyślałem. Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałem sobie rosyjską mafię, to właśnie w taki sposób. Zsiadam z Bestii, gotowy na wszystko. Po chwili jednak wszyscy mnie witają, pytają o to skąd i dokąd jadę. Rozmawiamy o trasie. Poznaję ludzi z prawdziwego rosyjskiego, motocyklowego gangu.
Siergiej zostaje moim przewodnikiem. Przygotowują dla mnie darmowy hotel i wyruszamy na wspólną przejażdżkę miejscowymi, szalenie krętymi drogami wzdłuż wybrzeża. Ruszamy szpalerem przez miasto. Budzimy podziw i respekt. Tej nocy, nim wylądowałem w pokoju hotelowym zjedliśmy sytą kolację w ormiańskiej restauracji i wspólnie z bratem Siergieja taksówką wjechaliśmy na miejscowy najwyższy szczyt, by podziwiać miasto z lotu ptaka.
Rankiem, pożegnałem się z Siergiejem – dostaję od niego dwie butelki limitowanego wina zrobionego specjalnie dla gangu, no i klocki hamulcowe, które potem gdzieś w Gruzji ratują mi tyłek. Po sporej dawce adrenaliny, ruszam dalej…
Leje się gruzińskie wino
Mój pierwszy dzień w Gruzji. Szukam noclegu. Znajduję miejsce u gospodarzy, zaprasza mnie młody chłopak, ich syn. Żyją bardzo skromnie, widać, że się nie przelewa. Po jakimś czasie schodzi do domu cała reszta rodziny, babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowe, bracia i siostry – zasiadamy do kolacji. Do stołu donoszone są wciąż nowe dania. Leje się gruzińskie wino, które pijemy ze specjalnych rogów. Wznosimy uroczyste toasty.
Tej nocy śpię w najbardziej wykrochmalonej pościeli jaką można sobie wyobrazić. Prawdziwe ciężka, puchowa kołdra. Pierwszy raz w trakcie tej podróży, czuję się naprawdę bezpiecznie. Odpływam i odpoczywam. Rankiem, po równie uroczystym śniadaniu, pakuje się i odjeżdżam.
Wracam do nich po paru dniach, kiedy zaczynam swoją podroż w kierunku domu. Nie znam rosyjskiego, a moi gospodarze nie mówią po angielsku, pomimo tego rozumiemy się i śmiejemy szczerze. Niesamowita jest ich gościnność, dobro i prawdziwa radość ze współprzebywania z drugim człowiekiem.
Osetia Południowa. W drodze do Mesti
Postanawiam dostać się motocyklem do jednego z najwyższej położonych i najpiękniejszych miejsc na świecie – Mesti (4200 m n.p.m.).
Pierwszy nocleg, jeszcze na początku drogi, spędzam w bardzo małej wiosce. Mam gorączkę. Źle się czuję. Upal niemiłosierny, więc zatrzymuję się w cieniu. Zauważam idealnie przystrzyżoną trawę – wszystko dzięki kozom, krowom i innym kopytom. Nagle ktoś podchodzi, nie mówi ani po rosyjsku ani po angielsku. Pozostaje dogadać się na migi.
Żył sam, w bardzo dużym, opuszczonym i zaniedbanym domu. Wychudzony pies i krowa. Brak prądu. Byłem tak zmęczony i wyczerpany, że myślałem tylko o śnie. Było późne popołudnie.
Zostałem ugoszczony na piętrze (znów w świeżej pościeli). Gorączka zaczęła wzrastać… odpływałem. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że znajduję się w jednym z najniebezpieczniejszych rejonów w Gruzji i zupełnie nikt nie wie gdzie jestem, resztkami sił kontrolowałem moje bezpieczeństwo. Kiedy zrobiło się ciemno, usłyszałem kroki na schodach. Do pokoju wszedł gospodarz z winem domowej roboty i miska musu z gruszek zerwanych w jego ogródku, dzielił się tym co mu pozostało.
Po jakimś czasie, podleczony winem i zapasem alkoholu z Polski zszedłem na dół. W towarzystwie mojego gospodarza siedzieli już inni Gruzini. Podejrzane zarośnięte typy. Duże brzuchy wystawały im z rozpiętych koszul. Moja europejska czołówka oświetlała połowę wioski. Usiedliśmy na plastikowych krzesłach przed domem, by potem dyskutować o mojej podroży, pijąc wino i paląc tanie, gruzińskie papierosy.
Rano wyruszyłem zdobywać pierwsze kilometry drogi do Mestii. Po raz kolejny doświadczyłem gigantycznej i bezinteresownej gruzińskiej gościnności. Miałem jednak do siebie żal, że nie byłem w stanie im zaufać, cały czas dopatrując się jakiegoś spisku. Pojawił się strach o motocykl, dokumenty i siebie. Na szczęście po raz kolejny, nie miałem racji.
Gorączka nie ustępowała. Wspinałem się motocyklem coraz wyżej. Szalenie kręta droga, po paru kilometrach asfaltu, przemieniła się w coś pomiędzy torem przeszkód, a nawierzchnią poligonu wojskowego. Brnąłem dalej. Moim założeniem było nocowanie dopiero w samej Mestii.
Potem droga stawała się coraz bardziej mokra, a moje szosowe opony nie nadawały się zbytnio na takie warunki. Błota przybywało z każdym metrem, tym samym ilość moich wywrotek systematycznie rosła. Co parę chwilą lądowałem w rowie lub wypełnionej wodą dziurze wielkości małego fiata.
Zatrzymał mnie samochód policji – rutynowa kontrola. Przekonany, że mam przed sobą jeszcze 20% zaplanowanej trasy, zapytałem ile pojadę do Mestii. W odpowiedzi otrzymałem zaskakującą wiadomość: nie byłem nawet w połowie. Schowałem wtedy głęboko moje męskie ego i zacząłem zjeżdżać. To była słuszna decyzja, niemiłosiernie zmęczony, dotarłem do najbliższej wioski tuż przed samym zachodem słońca.
Wiem, że kiedyś w przyszłości muszę powtórzyć tą drogę, ale lepszym motocyklem i zdecydowanie w środku lata. A nie jak to było w tym przypadku z początkiem jesieni…
Drogą wojenną przez Kaukaz
Droga wojenna to jedyny naturalny przesmyk w Kaukazie Północnym. Postanowiłem dotrzeć nim do granicy z Rosją. Dalej obywatelom państw trzecich stron wstęp wzbroniony.
Otaczają mnie gigantyczne masywy Kaukazu, mieniące się przeróżnymi formacjami, kolorami i zapachami. Przepiękna droga. Kaukaz mnie onieśmielił, sprawił, że poczułem się jak mały chłopczyk, który wszedł do nowej piaskownicy. Zupełny brak samochodów. Jedynie parę wiosek i posterunków policji. Nie widać turystów. Droga na początku pokryta idealnym asfaltem znów zmienia się w wojskowy poligon.
Na trasie w kierunku granicy mija mnie biały, błyszczący land rover misji europejskiej. Wymieniamy się pozdrowieniami. W drodze powrotnej spotykamy się ponownie. Dyplomaci to Szwed Hakan, około 55 lat, szef projektu pomocy EU na Kaukaz Południowy, były oficer armii szwedzkiej. Thomas, Estończyk, około 40 lat, były policjant, asystent. Zapraszają mnie na obiad. Mała knajpa, trzy plastikowe stoliki, jemy i rozmawiamy, do tego czerwone marlboro. Każdy opowiada swoją historię.
Ląduję ostatecznie w placówce dyplomatycznej. Wieczorem spotykam się z Hakanem. Opowiada mi, że nikt w jego rodzinnej wiosce go nie rozumie, wszyscy uważają go za wariata. Niewytłumaczalne jest dla nich to, że całe życie jeździ się po świecie. Hakan wypowiedział wtedy zdania, które do końca życia będą tkwiły w mojej pamięci… że centrum świata nie jest w Polsce, nie jest również w Europie, centrum świata tkwi w drodze, a prawdziwy rozwój człowieka jest możliwy tylko poprzez podróż. Wtedy wchodzi się na Elbrus życia i widzi się zupełnie inny świat. Jedynie prawdziwy. Podroż wymaga jednak poświęceń, trudnych wyborów. Najczęściej wbrew wszystkiemu i wszystkim, ale to co możesz dostać w zamian podejmując ryzyko podróży, jest nieporównywalnie lepsze i większe.
Rankiem, Hakan odprowadza mnie do obwodnicy miasta i rozstajemy się. Dostaję od niego mapę Gruzji. Tego dnia podejmuję drogę w kierunku domu.
Był to jeden w ważniejszych momentów w moim życiu. Spotkanie z Hakanem uświadomiło mi, że się nie mylę, utwierdziło mnie w przekonaniu, że dobrą drogę obrałem. Znów uwierzyłem w swoje siły. Jestem podróżnikiem.
Mateusz już wkrótce rusza na samotną wyprawę motocyklem do Mongolii – At the Ends of the World. Peron4 patronuje tej wyprawie.
Komentarze: 4
Anna Alboth 1 kwietnia 2011 o 9:00
Jedna uwaga: przejscie graniczne na koncu military road jest otwarte, tyle, ze tylko dla obywateli b.zwiazku radzieckiego. A jak autor dostal sie z Sochi do Gruzji, tak z ciekawosci?
OdpowiedzMateusz Widuch 2 kwietnia 2011 o 5:16
Z Sochi płynąłem promem to Trabzon ( Turcja) i potem do Gruzji (:
OdpowiedzAnna Alboth 2 kwietnia 2011 o 10:21
No tak. Jak i my. Juz myslalam, ze jakis taemny trick ;)
OdpowiedzMateusz Widuch 2 kwietnia 2011 o 16:03
No niestety nie udało się na granicy niczego wskurać… Pani sprzedająca bilety promowe do Gruzji była wyjątkowa asertywna.
Odpowiedzpozdrawiam
matt