Anioły i demony spotykają się w Ladakhu
Czasem tak jest. Marzysz o czymś wiele lat, ale wiadomo – są takie sprawy, o których się więcej marzy niż robi, więc jakoś zawsze jest nie po drodze. A potem nagle wyobrażasz sobie jak by to było siedzieć samotnie, w ciszy, u podnóży najwyższych szczytów świata. I nic nie jest w stanie Cię powstrzymać.
Z listu do znajomych:
Zacznę od tego, że jestem w szoku i sama nie wiem jeszcze do końca co się dzieje. Nie mogę używać polskich liter w tutejszej kafejce internetowej, bo po użyciu znikają! Aż nieprawdopodobne jak wielka jest hala przylotów w Delhi. Do tego, wszystkie podłogi pokryte są „magic carpets”. Musieli kupić tysiące metrów kwadratowych tych dywanów. Na ziemi leżą grupkami, w różnych zaskakujących miejscach, Hindusi z gołymi nogami. A my z kolegą Australijczykiem – Vince’em, którego poznałam w samolocie, wyszliśmy na chwilę przed terminal z przylotami naiwnie myśląc, że można będzie do niego wrócić. Niestety w ramach ochrony przed terrorystami nam odmówiono, więc zasiedliśmy pod budynkiem i otworzyliśmy butelkę whisky. Miałam czekać do rana na samolot do Leh, a Vince towarzyszył mi, żebym nie musiała być sama.
Siedząc pod ścianą przyglądałam się lokalnemu życiu. Po jakimś czasie zauważyłam jednak, że to my jesteśmy tam największą atrakcją. W tamtym momencie byliśmy jedynymi jasnoskórymi w otoczeniu, w środku nocy, na ziemi, pod terminalem lotniska między dziesiątkami innych. Trochę dziwnie się czułam, kiedy faceci w turbanach biegali za mną, robiąc zdjęcia komórką, gdy wybrałam się do automatu po colę!
Jakoś tak się stało, że cudem zdążyłam na lot do Leh, więc odprawa odbyła się w tempie przyspieszonym. Styl przejścia przez bramki zdecydowanie inny niż napotkany gdziekolwiek wcześniej – ludzie ochoczo pomagają mi z plecakiem, a pracownik lotniska doradza gdzie ukryć nadpitą butelkę whisky. W trakcie krótkiego lotu zobaczyłam je wreszcie – Himalaje. Potęgę tych gór najlepiej oddaje chyba fakt, że niektóre szczyty są niedużo poniżej samolotu, a lecimy na wysokości 10000 m n.p.m.! Lotnisko w Leh jest jednym z najwyżej położonych na świecie – 3500 m n.p.m. Fantastyczne jest schodzenie pomiędzy szczytami do miasteczka znajdującego się głęboko w kotlinie, trwa około godziny. Dopiero gdy samolot był coraz niżej i niżej, a szczyty zostawały w górze, zorientowałam się jaką mają naprawdę wysokość. Rzadko można poczuć się tak małym w zderzeniu z naturą.
Stojąc już na płycie lotniska, miałam łzy w oczach. Moje marzenie właśnie się spełniło!
Leh z przewodnika wydawało się być żywym miasteczkiem buddyjskim o zakopiańsko–hipisowskim zabarwieniu. Co ciekawe, wyczytałam, że są tutaj różne organizacje – ekologiczna, aktywizująca kobiety bezrobotne, organizująca warsztaty lokalnego rękodzielnictwa i kucharzenia. Fajne to. Przewodnik przewodnikiem, ale gdy dotarłam do Leh, zrozumiałam co to szok kulturowy… Gdzie te piękne budowle i spokojna buddyjska atmosfera medytacyjna? W to miejsce – watahy bezpańskich psów, krzyżujące swoje trasy z rozpędzonymi pojazdami i krowami, piach unoszący się w powietrzu i sklepy mięsne witające przyjezdnych widokami zwierzęcych cielsk oblepionych muchami.
Na szczęście przejeżdżający facet, widząc mnie słaniającą się sennie z plecakiem, niewiele pytając wsadził mnie na motor i zawiózł do jakiegoś guesthouse’u. Umyłam się w wiadrze ciepłej wody i rozłożyłam ciuchy. Zaczęło mnie dopadać zmęczenie i pierwsze oznaki choroby wysokościowej. W barze na dole dostałam mętnie wyglądający ciepły płyn z listkiem mięty. Kręciło mi się w głowie, miałam dreszcze i problemy z oddychaniem. Spałam z sześć godzin w biały dzień i obudziłam się z jakimś uczuciem totalnego zagubienia. Szybko to pokonałam i ruszyłam na miasto.
Im dłużej się szwendałam, tym bardziej mi się podobało. Ależ tutaj maja piękne ciuchy i naszyjniki! I ta niezwykła atmosfera – z jednej strony buddyjskie gompy i mantrujący buddyści, z drugiej nad miastem unosi się głos muezina nawołującego na modły do meczetu. Na horyzoncie wszędzie wokół surowe, skaliste sześciotysięczniki z ośnieżonymi szczytami. Ale te sklepy z mięsem są dla mnie jednak nie do przeskoczenia…
Gdzieś na przedmieściach zaczepił mnie gościu z aparatem, mówiąc, że przylecieliśmy tym samym samolotem. Pogadaliśmy trochę, okazało się, że Pradeep jest dziennikarzem z Tribune India i przyjechał dokumentować skutki powodzi, która miała tutaj miejsce zaledwie dwa tygodnie wcześniej jako wydarzenie tragiczne w skutkach i niespotykane od dziesiątek lat w regionie, do którego zwyczajowo nie dociera monsun.
Teraz będę się przez dwa dni aklimatyzować. Jutro wybieram się z Pradeepem do okolicznych wiosek. W każdym razie żyję i całuję Was mocno. To wszystko stało się w jeden dzień. Ciekawe co będzie dalej…
Ladakh
Wybrałam Ladakh, ponieważ w czasie kiedy miałam możliwość wyjazdu (sierpień/wrzesień), tylko tam nie było monsunu w paśmie Himalajów. Kraina ta leży w najbardziej wysuniętym na północ stanie Indii – Dżammu i Kaszmirze. Jest umiejscowiona pomiędzy głównym pasmem Himalajów i górami Karakorum.
Poza położeniem geograficznym, szczególnie frapująca jest jej historia i sąsiedztwo. Otoczona jednymi z najbardziej spornych terenów na świecie – od zachodu graniczy z Kaszmirem, na północy styka się z pasmem Karakorum, gdzie mieści się najwyżej położone pole bitwy na świecie – lodowiec Siachen, a od wschodu styka się z Tybetem i Chinami. Od lat jest przedmiotem debaty terytorialnej pomiędzy Indiami, Chinami i Pakistanem. W 1999 roku o mało nie doszło do wybuchu wojny nuklearnej.
Częściowo o konflikcie oraz życiu po pakistańskiej stronie granicy, w paśmie Karakorum, można przeczytać w książce Three Cups of Tea, którą bardzo polecam.
Polecamy: Tybetański krajobraz – zdjęcia
Geograficznie Ladakh to część Wyżyny Tybetańskiej, historycznie – Tybet Zachodni. Do dzisiaj zamieszkały jest m.in. przez etnicznych Tybetańczyków. Mówi się o nim Mały Tybet, chociaż znam opinie podróżników, którzy twierdzą, że określenie to nie odpowiada rzeczywistości, ponieważ obydwie krainy znacznie się różnią. Kolejna ciekawostka jest taka, że dotarcie tutaj drogą lądową w okresie od października do maja jest praktycznie niemożliwe – w grę wchodzi jedynie samolot, gdyż surowe warunki wysokogórskiej zimy i stan dróg zdecydowanie na to nie pozwalają.
Ladakh został otwarty dla turystów dopiero w połowie lat 70. Tak krótki okres karencji turystyki wpływa na bardzo ciekawy stosunek Ladakhijczyków do przyjezdnych. Człowiek, od którego wynajmowałam pokój, poproszony po paru dniach o obniżenie ceny, ku mojemu zaskoczeniu przepraszał, że sam tego wcześniej nie zaproponował. Gdy miasto niknęło w mroku ze względu na przerywane dostawy prądu (uszkodzenia po powodzi), a ja akurat nie miałam latarki, zaraz znajdował się przy mnie ktoś, kto pytał czy wszystko OK, czy wiem gdzie jestem i czy mi nie pomóc. Kiedy wracałam już do Polski, w toalecie na lotnisku zorientowałam się, że odruchowo zostawiłam bagaż w hali odlotów, bo wiedziałam, że miejscowi siedzący w poczekalni będą zwracali uwagę czy nikt go nie kradnie!
Mieszkańcy Ladakhu i ich życie
Ladakh zamieszkują głównie buddyści oraz muzułmanie, gdyż od wieków splatają się tutaj wpływy obu tych religii. Ladakhijczycy są bardzo ujmujący w kontakcie. Niepowtarzalna mieszanka skromności i naturalności bywała dla mnie wręcz onieśmielająca.
Część mieszkańców zajmuje się uprawą warzyw, hodowlą bydła lub prowadzeniem guesthouse’ów i restauracji przy swoich domostwach. Inni trudnią się głównie handlem (z moich doświadczeń i rozmów wynikało, że częściej byli to muzułmanie przyjezdni z Kaszmiru). Uprawa i hodowla w tych warunkach geograficznych nie jest prostą sprawą. To najsuchszy region Indii. W Ladakhu spotkać można również nomadów. W ich wiosce w okolicach Jeziora Tso-Moriri znalazłam się całkiem przypadkiem.
Kierowca, z którym się zabrałam, nagle zboczył z trasy w poszukiwaniu kozich odchodów, ponoć świetny z nich nawóz. Będąc na miejscu zorientowałam się, jakim mitem owiewałam życie tych plemion – był to dla mnie niedostępny, magiczny lud. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy okazało się, że można z nimi porozmawiać po angielsku. Odjeżdżałam stamtąd szczęśliwa i obładowana workami z kozią kupą, na szczęście już zasuszoną.
No i oczywiście Tybetańczycy. Dwa tygodnie przed moim przyjazdem wielu z nich mieszkało w wiosce Choglamsar, gdzie znajdowała się również letnia rezydencja Dalajlamy. Niestety powódź zniszczyła wioskę, a ja spotykając się z nimi nie mogłam wyjść z podziwu, skąd w tych ludziach wciąż tyle radości i ciepła. Są też Nepalczycy, którzy w poszukiwaniu lepszych warunków życia trafiają do Ladakhu. Najczęściej w miesiącach letnich uciekają przed porą monsunową i pracują jako przewodnicy górscy.
Jeden z nich pomógł mi, gdy na wysokości 6000 m n.p.m. utknęłam na szczycie Stok Kangri w dosyć nieprzyjemnym miejscu. Nie tylko wyciągnął mnie z tarapatów, ale rezygnując ze swojego uprzednio wyznaczonego celu, przeszedł ze mną przez topniejący w dzień lodowiec, żebym nie musiała robić tego sama. Towarzyszył mi w drodze do samego obozu, wysłuchał moich historii i do dzisiaj jesteśmy ze sobą w kontakcie.
Powódź
Dlaczego więc demony spotykają się z aniołami w Ladakhu? Mojemu pobytowi towarzyszyło wiele wydarzeń i spostrzeżeń, które na swój sposób reprezentowały obydwa te światy.
Najtrudniejszym z nich była powódź, która zastała Ladakhijczyków dwa tygodnie przed moim przyjazdem. Zwyczajowo monsun nie dociera do Ladakhu, tym razem jednak ogromna ulewa przyniosła przerażające straty w ciągu jednej nocy. Przede wszystkim zginęło kilkaset osób, gdyż fala powodziowa spływająca z gór w ogromnym tempie zmiotła po drodze domy, przysypała wiele osób gruzami, a innych uwięziła pod ulicami miasteczka lub we własnych mieszkaniach. Najciężej zniosły ten kataklizm małe wioski zamieszkałe przez uboższych rolników, przyjezdnych Nepalczyków i uchodźców tybetańskich.
Byłam w zniszczonych miejscach i spotkałam ludzi z poszkodowanych wiosek, ponieważ poznani dziennikarze przygotowywali reportaż, który miałby zwrócić uwagę rządu indyjskiego na dziejące się tam wydarzenia, a tym samym zachęcić do udzielenia pomocy w szerszym zakresie. Mieszkańcy dzielili się między sobą tym, co im pozostało i wspólnie jedli posiłki. Otrzymywali też paczki w ramach pomocy humanitarnej. To tu, to tam dało się usłyszeć, że rząd niewiele pomagał.
Z pewną dozą nieśmiałości poruszałam się po tych terenach, żeby nikogo nie urazić i nie być nachalnym gapiem. Raczej towarzyszyłam Tejindeerowi i Pradeepowi. I tutaj po raz kolejny byłam poruszona reakcją mieszkańców.
Pomimo tego w jakiej sami byli sytuacji, nie pozwolili mi stać z boku, zapraszali do siebie i czuli się urażeni, gdy odmawiałam jedzenia. Spędzałam więc czas, będąc razem z nimi.
Ladakhijczycy jeszcze przez wiele miesięcy po powodzi borykali się z wieloma trudnościami. Przede wszystkim przed nastaniem zimy musieli zdążyć z przygotowaniem przejściowego dachu nad głową dla wszystkich, którzy go stracili. Wiązało się to z koniecznością zakupienia budulca oraz wyposażenia wnętrza zapewniającego możliwości funkcjonowania, jak piecyki, koce, naczynia, środki higieniczne, ubrania itp.
Przeprowadzono wiele akcji mających na celu pomoc w tym procesie. W Polsce po powrocie również udało nam się zorganizować zbiórkę pieniędzy przy okazji pokazów slajdów. Łącznie zebraliśmy ponad 1000 zł, które zostały przekazane Ladakhijczykom. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy wtedy pomogli.
Wreszcie góry!
Z listu do znajomych: Kiedy już bez wahania połykam sinawą wodę ze szklanki, nocami wędruję między psami i krowami po ciemnych uliczkach, nie zauważam, że ciągle nie ma prądu i jeżdżę z obcymi facetami po okolicznych wioskach, stwierdzam, że czas wybrać się w góry. Ostatecznie idę sama, ale na szlaku pewnie kogoś poznam.
Komentarze: 2
Paula 11 kwietnia 2013 o 14:26
Odważne…:-) Ile energii, zaufania, akceptacji, własnego stylu i humoru… ;-)
OdpowiedzDominika Lis 12 kwietnia 2013 o 11:10
Dzięki :)Takie słowa to dopiero dają wiatru w żagle ;))
Odpowiedz