Sudan – kraj, w którym nie ma turystów
Chartum i Omdurman
Chartum leży u zbiegu Błękitnego i Białego Nilu. Rzeki te rozcinają miasto na trzy części – Chartum Północny – nieciekawa dzielnica przemysłowo-mieszkaniowa, lewobrzeżny handlowy Omdurman i Chartum właściwy. Wszystkie te dzielnice spięte mostami sprawiają że miasto to wydaje się dużą i nowoczesną metropolią.
Układ ulic w Chartumie pamięta jeszcze angielskie czasy kolonialne, podobnie jak budynki z charakterystycznymi podcieniami. Zabytków nie ma tu wiele, ciekawszy wydaje się tradycyjny Omdurman ze swoim największym w tej części Afryki targowiskiem.
Tu też znajduje się słynny grobowiec proroka Mahdiego, który poprowadził powstanie przeciwko Anglikom w końcu 19 wieku. Dzięki Sienkiewiczowi o Mahdim wie większość Polaków, choć ich nastawienie będzie do niego zgoła inne niż Sudańczyków, którzy nadal przychodzą się modlić do pustego grobu proroka. Pustego, gdyż Anglicy odbijając Chartum z rąk Mahdystów, wrzucili prochy proroka do Nilu i zburzyli jego grobowiec, dlatego obecny budynek jest tylko jego repliką.
Niewierni nie mają oczywiście prawa wejść do środka, ale częstujący mnie daktylami strażnik stwierdził, że „pomodlić się proroka można także z zewnątrz”. I o dziwo tak też robią miejscowi.
Omdurmański meczet Hamad El Nil leży pośrodku dużego cmentarza. Aby do niego dojść trzeba przejść po pustynnym klepisku, które nie przypomina naszych cmentarzy – płyt nagrobnych nie ma wcale, o obecności grobu świadczy wyłącznie wąska pryzma ziemi. Co bardziej zadbane groby mają pionową betonową tablicę z nazwiskiem zmarłego. Niewielki meczet z zieloną kopułą wskazuje na odłam islamu, który jest tu wyznawany.
W piątkowe wieczory odbywają się tu rytualne tańce sufistów zwanych w tej części arabskiego świata derwiszami (z perskiego nędzarz). Jest to mistyczna odmiana islamu, często przeciwstawiana wojującemu fundamentalizmowi. Sufiści mają wiele wspólnego hinduskimi sadhu, czy wczesnochrześcijańskimi ascetami, gdyż wierzą, że tylko wyparcie się siebie i dóbr materialnych złączy ich z Bogiem. Ich ekstatyczne śpiewy, rytualne powtarzanie tych samych zdań dają niepowtarzalny klimat.
- Wesołe miasteczko w Omdurmanie. (Fot. Rafał Żurkowski)
- Mauzoleum proroka Mahdiego w Omdurmanie. (Fot. Rafał Żurkowski)
Śpiewający tłum gęstniał z minuty na minutę, po godzinie ceremonię otwarł prowadzący kapłan w charakterystycznych zielono czerwonych szatach. Zrobił krąg wśród tłumu, wewnątrz którego bosonodzy derwisze w ekstatycznym szale rozpoczęli swój wirujący taniec, padali na piasek nie przestając powtarzać tych samych świętych słów. Choć copiątkowe tańce derwiszów w Omdurmanie uważane są za jedną głównych atrakcji Sudanu – byłem jednym obcokrajowcem obserwującym ten rytuał. Czułem się trochę jak intruz, ale moje początkowe onieśmielenie ustąpiło zdumieniu gdy zostałem zaproszony przez prowadzącego do wnętrza kręgu, a jeden z tańczących obok zaproponował mi gestem potrzymanie dyktafonu, na który nagrywałem muzykę.
Trzygodzinny rytuał trwał równo do momentu zachodu słońca, po czym nagle zamilkła muzyka, ustały śpiewy i tłum w milczeniu rozszedł się we wszystkich kierunkach. Niezapomniane i mistyczne przeżycie.
Północ Sudanu to Sahara
Cała powierzchnia północnego Sudanu to ogromna połać Sahary, przecięta pośrodku wąską nitką Nilu. Oczywiste jest więc, że miasta będą się skupiały wzdłuż rzeki, tak też było z ośrodkami Nubii – starożytnej krainy leżącej na południe od I katarakty na Nilu. Królestwo Kusz podbite uprzednio przez starożytnych Egipcjan odzyskało w XII w p.n.e. niepodległość ze stolicą w Napata, przeniesioną później do Meroe. I właśnie pozostałości tego o drugiego miasta pozostały do dziś.

Piramidy w Meroe to jedna z najważniejszych atrakcji architektonicznych saharyjskiej Afryki. (Fot. Rafał Żurkowski)
Piramidy w Meroe to jedna z najważniejszych atrakcji architektonicznych saharyjskiej Afryki i jednocześnie najrzadziej odwiedzana. Zwyczaj grzebania króli w piramidach Nubijczycy przejęli od Egipcjan. Część z piramid została odrestaurowana, ale większość z nich stale atakują wydmy wlewając się do wnętrz. Szczerbate wierzchołki wszystkich piramid przez tysiąclecia zostały rozkradzione na budulec.
Piramidy w Meroe nie są tak wielkie jak te w Gizie, ale ich absolutne odosobnienie w szczerej pustyni robi o wiele większe wrażenie. Żadnych straganów, naganiaczy, przewodników i wycieczek. Jedyny człowiek w okolicy, wyglądający na pilnującego wejścia na ich teren zażyczył sobie na początku abstrakcyjną sumę 50 dolarów jako „ticket”. W końcu po krótkich targach ustaliliśmy cenę „biletu wstępu” na chiński elektroniczny zegarek. Myślę, że był zadowolony, bo wytłumaczył mi, że ostatni turysta był tu „two weeks ago”.

Stągwie z wodą i samoobsługowym kubkiem rozlokowane są w każdej sudańskiej miejscowości. (Fot. Rafał Żurkowski)
W położonej na północ od Meroe miejscowości Atbara, zaczyna się pustynna pista prowadząca od Nilu na wschód w kierunku morza. Sześćsetkilometrowa trasa prowadzi przez jałową pustynię pozbawioną praktycznie osad. Na wielu mapach trakt ten zaznaczony jest zwykle najgrubszą kreską, jest to jednak bardziej spowodowane jego znaczeniem niż jego jakością.
Ważność drogi (byłaby to najkrótsza droga ze stolicy do Port Sudan – obecna jedyna utwardzona droga Chartum – Port Sudan przez Kassalę jest o sześćset kilometrów dłuższa) została doceniona przez władze Sudanu, które zleciły jej budowę Chińczykom, coraz bardziej obecnym na kontynencie afrykańskim. Droga powstaje z iście azjatyckim rozmachem – na pustyni kłębi się mrowie tysięcy robotników, pracujących na setkach maszyn i ciężarówek. Jednak już po 60 km od Atbary obecność wszelkich skośnookich budowniczych definitywnie się kończy – pozostaje się sam nam sam z pustynnym traktem.
Szlak wyznacza kłębowisko śladów kół, które wzajemnie się krzyżują, oddalają się od siebie, ale zachowują jeden generalny kierunek. Można stwierdzić, że wszystkie ramiona pisty omijając wydmy i zapadliska tworzą trakt o szerokości do dwóch kilometrów. W ustaleniu jego przebiegu pomagają chmury pyłu na horyzoncie wznoszone przez pojazdy. Większość z nich to otwarte ciężarówki, które funkcjonują także jako autobusy z miejscami do stania (gdy puste), lub siedzenia – na ładunku. Ich wielkie koła były wysokości połowy mojego małego samochodu, który mimo że nosił dumny napis 4WD, w rzeczywistości będąc bez blokady mostów napędów co jakiś czas zakopywał się w miejscach gdzie piasek był szczególnie miękki. Na ratunek trzeba było czekać czasem długo, bo choć ciężarówki były widoczne na horyzoncie dość często, nie wszystkie wybierały akurat ten odcinek pisty, przy którym się znajdowałem.
Gdy coś się pojawiało w zasięgu wzroku – jedyne co pozostało to zwracać machać co sił by zwrócić na siebie uwagę i prosić na pomoc w wyciągnięciu z piachu. Pasażerowie szybko zeskakiwali z ciężarówki i sprawnie wypychali auto, lub brali na hol. Wzięcie napotkanych dobrze zbudowanych autostopowiczów przyspieszyło podróż gdyż stałem się „niezależny” od zewnętrznej pomocy.



