W dół i pod górę, czyli wzdłuż wschodnich wybrzeży Afryki (część 2)
Etiopia, Kenia, Tanzania, Malawi – czyli dalsza część podróży Adriana i Piotrka z Kairu do Kapsztadu. W tym odcinku o afrykańskich stolicach, naciąganiu turystów, wejściu na Kilimandżaro, safari i widokach nad jeziorem Malawi.
Lalibela to kolejne święte miejsce Etiopii, gdzie królowie dynastii Zagwe zostawili po sobie 11 kościołów wykutych w wulkanicznej skale. Zapytani, jak wyglądał proces tworzenia, miejscowi odpowiadają, że „z pomocą Ducha Świętego”. Nieodkryte jeszcze podziemne komnaty w jednym z kościołów zostaną zaś odnalezione „jak Jezus pozwoli”. Potęga podsycanej wiarą pracy ludzkiej nie licuje z resztą tutejszej, małomiasteczkowej codzienności, gdzie syndykat sklepikarzy i restauratorów karze turystów za zawitanie tu kosmicznymi cenami.
Część pierwsza: Wzdłuż wschodnich wybrzeży Afryki
Miejscowe dzieci mają dwa zajęcia: albo biegają za metalowymi kółkami, turlając je drucikiem, albo handlują krzyżykami. Jeden chłopczyk chciał sprzedać Piotrkowi piękny krzyżyk etiopski. Na wygłoszone buńczucznie „I’m not Christian”, padła młodzieńcza, równie szybka riposta „Oh, don’t worry”.
Następnego dnia rano mieliśmy wyruszyć w drogę do stołecznej Addis Abeby, ale nasze przeczyszczone organizmy nie podołały. Zmuszając każdą komórkę oddzielnie zwlekliśmy się trochę później, spojrzeliśmy sobie w oczy i doszliśmy do wniosku, że kolejny dzień w zdzierczej Lalibeli nie przejdzie. Obmyśliliśmy drogę alternatywną, przez znaną nam już Woldię i Dessie.
Addis Abeba i dolina Omo
Droga do Addis zajmuje dziesięć godzin. Wpuszczono nas na dworzec wcześniej od tłumu, który równo o piątej wbiegł przez otwieraną bramę, przy wtórze własnego krzyku oraz w oparach spalin rozgrzewających silniki autobusów na ropę.
Stolica Etiopii jest jednym z największych targowisk Afryki. Addis Abeba – po tutejszemu „Nowy kwiat”, to miasto błękitnych ład – tutejszych taksówek, oraz spadków i wzniesień, nadających padającemu deszczowi odpowiedni kierunek.
W Addis udało nam się zobaczyć kościół Świętej Trójcy z grobowcami jego mecenasa (cesarza Selassie z małżonką) oraz muzeum etnograficzne w dawnym pałacu tejże pary. Odwiedziliśmy też muzeum narodowe, gdzie spoczywa prababka Lucy, najlepiej zachowany kościec praczłowieka. Tutejsza polska ambasada odmówiła swoim obywatelom możliwości zagłosowania w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
Niespełnieni, wstaliśmy nazajutrz o 5 rano, by po kolejnym seansie trucia się wyziewami autobusowymi udać się przez Arba Minch do Jinki – bazy wypadowej do doliny Omo i tamtejszych plemion. Przebiliśmy się siłą, wciskając do chyba dobrego busa, i niczym dwóch Guliwerów zajęliśmy miejsca w jednym z autobusów dla mikrusów z nogami długości naszych ud, by z godzinnym opóźnieniem opuścić stolicę.
Oprócz awionetki, która tydzień przed naszym przybyciem awaryjnie lądowała pośrodku miasta, zabijając przy tym dwie krowy i zostając na miejscu z plamą krowiej krwi z przodu, Jinka to głównie Michael. Poznany na partyjce bilarda, został naszym przewodnikiem po miejscowych meandrach administracyjno – kulturowych. Michael zabrał nas na położony nieopodal miasteczka targ, żebyśmy zobaczyli trochę lokalsów. Okazało się, że targ zaczyna się o wiele później, niż przekonywał nas dzień wcześniej. Rozsierdziło nas to nie na żarty, tym bardziej, że Michael w międzyczasie zniknął. Zirytowani kolejnym oszustwem miejscowych poszliśmy sami zwiedzać budzące się do życia targowisko. Zrobiliśmy kilka zdjęć i wygarnęliśmy Michaelowi, który w końcu się pojawił.
Po wszystkich wyjaśnieniach i ostatecznym porozumieniu Michael zabrał nas do wioski ludu Banna. Tam, z miejscowym wodzem, rozłożeni na wygarbowanych kozich skórach, napiliśmy się kawy z łupin kawowych i pobawiliśmy wodzowym kałasznikowem.
Wzmianka w miasteczku o naszej wizycie w wiosce była podstawą do roszczeń majątkowych (100 byrrów od łebka) ze strony tutejszego „stowarzyszenia” przewodników. Przedstawiciele owej organizacji zagrozili nam, że jeśli nie uiścimy odpowiedniej opłaty za wstęp (sic!) na targ, a mimo to zlokalizują nas tam, opłata wyniesie 500 tutejszych środków płatniczych per capita. Tym razem, za radą naszego młodego przewodnika, zagadnęliśmy policjanta, dzięki któremu, po kłótni ze „stowarzyszeniem” okazało się, że prawo wyimaginowane ma swoje granice. Targowisko zobaczyliśmy za darmo.
Trzydniowy pobyt w Jince dobiegł końca, podobnie jak skończyła się nasza cierpliwość do etiopskich przywar. Pełni wigoru ruszyliśmy przed brzaskiem dnia następnego, by po kilku godzinach dotrzeć do kolejnego przystankowego miasteczka – Konso. Na kolejną możliwość transportu czymkolwiek kołowym musieliśmy czekać aż pół dnia w skwarze. Po długich negocjacjach z najgłupszym człowiekiem świata, który był posiadaczem jedynego minibusa na południu Etiopii, jadącego w wymarzonym przez nas kierunku, dostaliśmy się przez Yabelo do Moyale.
Witajcie w Kenii
Moyale, miasto o dwóch obliczach przedzielonych granicą etiopsko-kenijską, znów okazało się mieć swoją cenę. Dojechaliśmy tam rano, by zorientować się, że jest niedziela i ambasada etiopska (musieliśmy zdobyć stempel wyjazdowy) będzie czynna od 15. W międzyczasie zapewniano nas, że nie mamy co dzisiaj udawać się na stronę kenijską, bo warunki tam o wiele gorsze i cena wyższa, ale decyzja już zapadła. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić ten kraj.
Po uzyskaniu stempelków szybkim krokiem przebiliśmy się do Kenii. Angielski okazał się tam o wiele bardziej powszechny, dzieci nie wyciągały rąk po pieniądze, pomoc była darmowa, a bankomaty akceptujące karty Visa, stały w każdej pipidówie. Następnego ranka udaliśmy do lokalnego centrum, czyli na skrzyżowanie ulic. Mieliśmy nadzieję znaleźć transport do Nairobi.
Znaleźliśmy ciężarówkę z trochę niewygadanym po angielsku kierowcą, jakąś przygodną współtowarzyszką podróży i właścicielem stada kóz, które mieliśmy zabrać gdzieś po drodze. Podróż trwała 33 godziny. Spaliśmy w kabinie, piąty dzień bez prysznica, ułożeni tak niewygodnie, że nie zmrużyłem oka nawet na sekundę z powodu bólu nóg i kręgosłupa. Do Nairobi, jawiącego się niczym ziemia obiecana, dotarliśmy pod wieczór.
Hakuna Matata
Byłem przekonany, że ten rozsławiony przez Króla Lwa zbitek słów nic nie znaczy. W suahili, języku kenijskiej ulicy, tłumaczy się to „no problem”.
Zadziwiające, jak wiele się zmienia w Afryce po przekroczeniu którejkolwiek granicy. Nairobi, miasto-wyspa, ma szerokie ulice, upstrzone jest modernistycznymi wieżowcami i drapaczami chmur, ściana w ścianę z budynkami postkolonialnymi. Addis, Chartum, nawet Kair – choć nieporównanie większe – nie umywają się i nikną w porównaniu z wielkomiejskością Nairobi. Kafejki pod hasłem Cafe & Butchery na kenijskiej prowincji zmieniły się w puby z muzyką miksowaną na żywo przez DJ’a. Mieliśmy tu zabawić kilka godzin, zostaliśmy na trzy noce.
Nairobi stało się naszą bazą wypadową do kenijskich rezerwatów, oferujących safari. Samodzielna wyprawa okazała się nieopłacalna, wybraliśmy więc ofertę jednej z miejscowych agencji turystycznych. O brzasku pod naszym hotelem pojawił się minibus, który zabrał nas, dwójkę Niemców, nieobytą Kalifornijkę chińskiego pochodzenia i Chińczyka do rezerwatu Masai Mara – północnej rubieży Serengeti, o powierzchni, ok. piętnastu tysięcy kilometrów kwadratowych. Przez trzy dni mieszkaliśmy na terenach zamieszkałych przez Masajów, w specjalnych namiotach z czyściutkimi łazienkami, z których co rano wyruszaliśmy na łowy.
Nie bez kozery Kenia uchodzi za Afrykę w pigułce, niejako kumulując wszelakie bogactwo afrykańskiego środowiska naturalnego. Z tzw. Wielkiej Piątki tutejszej fauny – bawół, słoń, nosorożec, lew i lampart – nie zobaczyliśmy jedynie tego ostatniego.
Ostatni opłacony dzień safari spędziliśmy niedaleko Nairobi, w parku wokół Jeziora Nakuru. Jezioro to sytuuje się w samym środku niebywałego cudu natury, jakim są Wielkie Rowy Afrykańskie. Rozciągają się one na przestrzeni sześciu tysięcy kilometrów od Morza Czerwonego aż po Mozambik.
Schody do nieba
Nasza droga następnego dnia prowadziła do Moshi w Tanzanii, gdzie chcieliśmy poszukać możliwości wejścia na Kilimandżaro. Zdobyliśmy je. Obaj. Po nocnym podejściu, około piątej nad ranem. Był to trudny szczyt, w dodatku nie przyjmował kart, więc musieliśmy wysupłać gotówkę w walucie wymiennej. U dołu zarośnięty, zapuszczony; im wyżej, tym bardziej odkryty i zimny. Spaliśmy w prowizorycznych chatkach, na pożal-się-Boże materacach. Zarośliśmy zarostem i brudem, bowiem jedynym sposobem higieny była miska z letnią wodą.
Codzienną dietą stał się marny omlet i zupa warzywna. Na Kilimandżaro doprowadził nas przewodnik oraz piątka tragarzy o demonicznych, przekrwionych oczach. Na szczyt doszliśmy przed wschodem słońca. Uderzył nas mrok, jakbyśmy pływali w mocnym espresso. Cisza i majestat tego, co światło wydobywało wokół nas, uspokajało.
Następnego dnia rano mieliśmy się dostać do stolicy Tanzanii, Dodomy, co dało nam tylko jedną noc odpoczynku po wyczynie życia. Autobus na szczęście okazał się wygodny. Dodoma w jakimś języku musi oznaczać dziurę w ziemi, bowiem nie ma tu nic, a poza bodaj dwiema głównymi ulicami, reszta nie zaznała asfaltu. Obeszliśmy wszystkie hotele i guest house’y – nigdzie nie było miejsc. Miejscowi taksówkarze wybrali dla nas jednak miejsce wprost nieprawdopodobnie nie pasujące do całego miasta: enklawę luksusu New Dodoma Hotel.
Wizualny post Dodomy zamieniliśmy na widok wnętrza autobusu. Znowu wprowadzono nas w błąd i coś, co miało jechać dziesięć godzin, jechało godzin czternaście. Mbeyato = kolejna dziura, w której spaliśmy, tym razem zaskakująco dobrze. O brzasku – w minibus i do granicy Tanzanii z Malawi.
Mieliśmy wypadek. Autobusowi na trasie Karonga – Mzuzu nie udało się zmieścić w wąskim zakręcie wraz z ciężarówką. Wbił się w wiezione przez ową ciężarówkę beczki z odpadami radioaktywnymi (bo z czym innym przecież?). Nic się nikomu nie stało, beczkom też. Ale czekanie na policję, która w końcu przyjechała w liczbie dwóch zdziwionych panów w za dużych strojach w pustynnym kolorze, zajęło wieki. Podczas gdy owi zdziwieni panowie rysowali na kartce możliwy przebieg wydarzeń, udało nam się złapać stopa.
Trzecia część przygód: Wzdłuż wschodnich wybrzeży Afryki (część 3)
Po dotarciu do Mzuzu należącą do Czerwonego Krzyża toyotą land cruiser wyruszyliśmy do kurortu Nkhata Bay. Kurort na wybrzeżu jeziora Malawi to oblane słońcem skalne urwisko, pokryte zacisznie zawieszonymi chatkami z werandami, wychodzącymi na przepastną wodę po horyzont. Zapewniał on wszystko, łącznie z ekologicznym bidetem i intymnym prysznicem na otwartym powietrzu, z widokiem na jezioro, z gorącą wodą z pieca węglowego nieopodal. Przestałem myśleć i położyłem się na słońcu po raz pierwszy, na specjalnej platformie dryfującej kilkadziesiąt metrów od brzegu…
Relacja Adriana została wyróżniona w naszym konkursie Opowieści spoza utartego szlaku.
Komentarze: Bądź pierwsza/y