W dół i pod górę, czyli wzdłuż wschodnich wybrzeży Afryki (część 3)
To już ostatnia prosta w drodze z Kairu do Kapsztadu. Po drodze jeszcze Mozambik i malutkie Suazi. W tym odcinku opowieść o królu, który spłodził 600 dzieci oraz Makana Football Association – więziennej lidze, która została honorowym członkiem FIFA. I koszulach z Mandelą.
Jest niedziela. Dzień boży, trzeba zacząć modlitwą. Kierowca autobusu na trasie Mzuzu – Lilongwe wyłącza radio na postoju, jeden pasażerów wstaje i intonuje modlitwę (prawdopodobnie Ojcze nasz) w dwóch językach (prawdopodobnie Chichewa i Suahili). Kiedy siada, z głośników ponownie lecą zachęcająco śpiewane pieśni religijne. Po kilku godzinach, już w Lilongwe, przesiadamy się w autobus do Dedzy (rzut kartoflem od granicy z Mozambikiem).
To był dopiero początek naszego wyścigu z czasem na oceaniczne plaże Tofo na południu Mozambiku, siódmego na naszej trasie kraju. Mieliśmy 12 dni na dotarcie do Kapsztadu. Jednodniowy plan obejmował trasę Nkhata – Tete, czyli około 800 kilometrów. Nie udało się. Dzień zakończyliśmy na jakimś wygwizdowie, kilkadziesiąt kilometrów za granicą Mozambiku. Wynajęliśmy jakąś klitkę na noc. Kojąco podziałało na nas ciepło języka portugalskiego oraz przepyszna kolacja w znalezionej po ciemku jadłodajni.
Autostopem przez Mozambik
Po porannej pobudce udało nam się złapać transport do Tete. Stamtąd niestety wszystko odjeżdżało w godzinach 4 – 6 rano. Zdecydowaliśmy się więc złapać stopa. Naszym środkiem transportu tym razem okazało się wypasione BMW z klimatyzacją i wytatuowanym Tanzanijczykiem za kierownicą. Podwiózł nas kilkadziesiąt kilometrów do jakiegoś innego, również zapomnianego przez Boga miejsca, które okazało się ważnym skrzyżowaniem krajowych dróg.
Tam, po raz pierwszy w Afryce, jechaliśmy na pace, wraz z całą masą innych ludzi. Tym sposobem znaleźliśmy się w miejscu, w którym złapaliśmy następny środek transportu – ciężarówkę z cementem, przejeżdżającą przez upragnione przez nas Chimoio, skąd łatwiej złapać coś do Maputo. A stamtąd niedaleko już do Tofo.
Mozambijskiej tradycji stało się zadość, gdy tuż po posiłku marzeń ulokowaliśmy się na nocleg w kompletnej dziurze, bodaj najgorszej na całej naszej trasie. O 6 rano miał podjechać luksusowy autobus, jadący do Mexixe. Tak się też stało. Jeszcze tylko prom do Inhambane, rozklekotany minibus do Tofo i naszym oczom ukazał się Ocean Indyjski, chlupiący dyrygowanymi przez księżyc słonymi falami.
Tofo, polecane wszem i wobec miejsce nadoceanicznego relaksu, okazało się przereklamowane. W naszym mega chilloutowym resorcie Bamboozi można było się bowiem kąpać na przemian w słońcu i słonej wodzie, jeść, albo nie robić nic. My jednak odliczaliśmy już pozostały nam czas i planowaliśmy, jak kontynuować dokonywanie cudu zawężania czasoprzestrzeni, by osiągnąć cel w terminie.
Ryby, krewetki, homary – nic nie ustępuje tutejszej kuchni, w której nie szczędzi się warzyw i w której umie się odpowiednio je przyprawiać. Dzięki Amerykaninowi Jasonowi, poznanemu jeszcze w Malawi, trafiliśmy w Tofo do restauracji Black and White, w której zadymiony wystrój a’la blacha plus sklejka, oraz leniwa kelnerka Anita były odwrotnie proporcjonalne do jakości specjałów. Plaże Maputo, pokryte zielonkawym szlamem z miejskiej kanalizacji, to porażka każdego turysty, zwłaszcza skacowanego.
Po ziejącym smrodem plażowaniu trafiliśmy do przygodnej restauracji, gdzie potraktowano nas jak białych królów. Po kurtuazyjnej wymianie adresów e-mailowych udaliśmy się w stanie błogiego podpicia z powrotem do jednego z fajniejszych hosteli na naszej drodze – The Base Backpackers. Dawali tam za darmo herbatkę i kawkę, z tarasu mogliśmy popatrzeć na budowane bloki zasłaniające widok na zatokę, ponadto można było wypożyczyć do poczytania Karierę Nikodema Dyzmy po czesku.
Gdy łapiąc oddech weszliśmy do The Base, rozleniwiona pani recepcjonistka oznajmiła, że nie ma miejsc. Kiedy wszystko zdążyło nam opaść i braliśmy azymut na wyjście, w drzwiach za czarnoskórą recepcjonistką pojawił się David, nauczyciel historii z Nowego Jorku, który jechał z nami z Tofo.
– This is Peter! – oznajmił, wskazując palcem na Piotrka.
– This is Peter?! – zabrzmiało damskie echo.
W odróżnieniu od nas David podjechał tu taksówką i był łaskaw zarezerwować nam dwójeczkę. Ostatnią dwójeczkę. Pokój okazał się nad wyraz schludny i przytulny. Za jego oknem stał samochód terenowy z bokiem podziurawionym przez dziesiątki kul. Przez głowę zaczęły nam przelatywać wszelkie ostrzeżenia na temat mozambijskiej stolicy, a dziury po kulach zaczęły układać się w złowieszczy napis Welcome to Maputo.
Wtem czarnoskóry anioł przemówił: It from film Blood Diamond. Luis, właściciel The Base, zakupił ten samochód jako pamiątkę swego spotkania z boskim Leonardo Di Caprio i współpracy przy kręceniu filmu w Maputo.
Policjanci w Maputo chcieli nas wyrwać „na paszport”. Hello. Your passport please. Mhm… Mhm… Yeeees. Maybe you can buy me something to eat, drink? You have no money… Mhm… Mhm… Ok. Welcome to Mozambique.
Najczęściej wyrywają „na wizę”, sugerując, że jest z nią coś nie tak i trzeba iść na komisariat, chyba że… oznajmia się, że „no to idziemy”. Automatycznie tracą wtedy werwę, próbując wyciągnąć kasę choćby na colę, jako swoisty mały skalp. Syndrom ostatnich prostych pozwalał nam jednak na wszystko machnąć ręką, gdyż cel wyczuwaliśmy już nosem.
Komentarze: Bądź pierwsza/y