Rowerem do raju
Zanzibar, archipelag rajskich wysp na Oceanie Indyjskim z rowerowaniem się raczej nie kojarzy. Po pierwsze rower to nie jest bestia wodna, oceanu nie przemierzy, a po drugie na plaży wygrzewa się tyłek w słońcu i popija drinki z palemką a nie pedałuje po piasku. A gdyby tak rower zapakować na prom, a do sakw wrzucić strój kąpielowy? Można by spróbować te przyjemności połączyć?
Poza tym Zanzibar to kolebka kultury suahili. To tu, setki lat temu, spotkała się Azja z Afryką i Europą dając początek jednej z najbardziej barwnych, egzotycznych i fascynujących tradycji na świecie. To tu osiedlali się pchani marzeniami o bogactwie kupcy z odległych Indii i Persji, to tu zjeżdżali się handlarze niewolników z całego świata, to tu szukali przystani strudzeni podróżnicy, to tu lały się pot i łzy milionów pojmanych w głębi kontynentu Afrykanów. Nasza rowerowa podróż w głąb Afryki nie była by „kompletna” bez Zanzibaru. Decyzja zapadła. Wsiedliśmy na pokład promu, który niczym wehikuł czasu przeniósł nas do świata baśni z 1001 nocy.
Odrobina luksusu
Z Dar es Salam w Tanzanii promów na główną wyspę archipelagu – Unguja, jeszcze niedawno odpływało co najmniej kilka. Dziś jedyne co po nich zostało to pozamykane na cztery spusty biura sprzedaży biletów i rdzewiejące w porcie łajby. Pod koniec 2011 jeden z takich promów zatonął, zginęło ponad dwieście osób. Głośny na cały świat wypadek zmobilizował rząd tanzański do zrewidowania stanu technicznego floty lokalnych przewoźników. Okazało się, że większość z nich już dawno nie powinna wypływać na szerokie wody. Armatorzy musieli zwinąć swój biznes lub przenieść się „do podziemia”.
Dla nas oznaczało to wybór pomiędzy dwoma firmami. Pierwsza z nich nastawiona na turystów oferowała WiFi w poczekalni, klimatyzację na pokładzie i kasowała dodatkowe pięćdziesiąt dolarów za przewóz roweru, druga natomiast nie oferowała nic, ale za to za nic ekstra nie kasowała.
Nie zastanawialiśmy się za długo. Upchnęliśmy rowery pomiędzy stertę bagaży, kartony z telewizorami i kosze z kurczakami, a sami wygodnie zasiedliśmy na lekko zużytych oponach samochodowych i z fascynacją oglądaliśmy odgrywający się na naszych oczach spektakl. Sprzedawcy orzeszków ziemnych, kadzideł, telefonów i okularów przeciwsłonecznych przekrzykiwali się z kaznodziejami, płaczącymi dziećmi i z zagubionym turystą, który biadolił na brak miejsca. Niestety nasza rozrywka została brutalnie przerwana przez Hindusa – właściciela promu, który stanowczym głosem wyjaśnił nam, że ani my ani nasze rowery nie możemy tu zostać.
Zaczyna się – pomyśleliśmy. Zawsze tak samo, nic nie idzie tak po prostu, zawsze jest jakiś problem, za coś trzeba dopłacić, czegoś nie można, coś trzeba itd. Poirytowani wygrzebaliśmy się z naszych opon i przepychając się z rowerami przez tłum, próbowaliśmy się przedostać na dziób, gdzie najwyraźniej byliśmy prowadzeni. Ku naszemu zdziwieniu czekało już tam na nas dwóch mężczyzn z linami. Wskazali miejsce do postawienia rowerów i zabrali się za ich zabezpieczanie.
Tymczasem Hindus – szef tego zamieszania, zaprowadził nas na pokład, otworzył drzwi z napisem VIP i wskazał na klimatyzowaną salę ze skórzanymi fotelami i telewizorem, mówiąc żebyśmy wybrali sobie miejsca. Widząc nasze zdziwione miny wyjaśnił: Każdy turysta na pokładzie tego statku jest naszym gościem specjalnym! No kurza dupa, to się nam jeszcze w Afryce nigdy nie przytrafiło! Normalnie pewnie wolelibyśmy wrócić do kur, dzieci i opon, ale po roku spędzonym na tym kontynencie właściwie nie mieliśmy nic przeciwko odrobinie luksusu.
Wyścig po tani hotel
Cztery godziny później wpłynęliśmy do portu w Stone Town, głównym mieście Zanzibaru, a także głównej atrakcji turystycznej całej Tanzanii. Tylko postawiliśmy nasze koła na lądzie, a już obskoczyła nas chmara pijanych Papasi, którzy chcieli zaprowadzić nas do najtańszej taksówki, najładniejszego hotelu, najlepszej restauracji, najbliższego sklepu z pamiątkami, no i popatrz przyjacielu na moją sztukę, to nic nie kosztuje, tylko chwilkę, a może potrzebujesz mapę wyspy, albo baterię do telefonu, okulary? Dam ci świetną cenę! No i czemu się denerwujesz, my friend, przecież jesteśmy przyjaciółmi!
Wskoczyliśmy na siodełka i ruszyliśmy przed siebie. Trochę, żeby uciec przed natrętami a trochę, żeby wyprzedzić innych turystów z promu w walce o pokoje w najtańszych hotelach. Stone Town to najdroższe miejsce w jakim mieliśmy okazję być w czasie naszej podróży. Cała infrastruktura turystyczna nastawiona jest na średnio i bardzo zamożnego klienta i znalezienie pokoju za mniej niż 40 dolarów graniczy z cudem a pól namiotowych na wyspie nie ma. Podobno kemping jest tu nielegalny… Dlatego też codziennie dziesiątki nowoprzybyłych backpackerów rozbiegają się do najtańszych hoteli z nadzieją na wyrwanie okazji.
Niestety nasze bryki nie dały nam planowanej przewagi. Do szybkiego znalezienia taniego pokoju potrzebna jest doskonała orientacja i mapa, a nie szybkie nogi czy rower. Bez nich w tej arabskiej medynie żaden przyjezdny nie ma szans. Prawo, lewo, do przodu? W labiryncie wąskich uliczek wszystko wygląda tak samo i właściwie człowiek przez kilka godzin kręci się w kółko.
Ośmiornice na gazecie
Ale w tym właśnie momencie zaczęła się dla nas prawdziwa podróż zmysłów. Błądząc pomiędzy kamiennymi domami , meczetami, hinduskimi świątyniami, chrześcijańskimi katedrami i kolonialnymi willami odkrywaliśmy uroki Kamiennego Miasta. Drażniły nos zapachy kadzideł i kuchni węglowych, pobudzały podniebienie placki kokosowe i jaja w zalewie z chili, oczy biegały od jednego kramiku z tradycyjnymi tkaninami do drugiego, a głowa pękała od rozgryzania historii zaklętej w rzeźbieniach drzwi, które opowiadają o pierwszych możnych tego miasta.
Gdy zmęczeni błądzeniem w plątaninie uliczek przysiedliśmy na chwilę na kamiennej ławie poniósł nas rytm Zanzibaru. Popijając zimny sok z trzciny cukrowej wsłuchiwaliśmy się w wesołe wrzaski przekupek, ściszone rozmowy staruszków, dzwonki rowerów, nawoływania imamów, rytmiczne dźwięki modłów. Daliśmy się zahipnotyzować i zanim otrząsnęliśmy się z cudów 1001 nocy najtańsze pokoje były już sprzątnięte przez spryciarzy, którzy przemieszczają się w taksówkach i z lokalnymi przewodnikami. No trudno, trzeba wyskakiwać z kasy. Na szczęście jutro też jest dzień i drugi etap wyścigu zacznie się od nowa.
Tymczasem zaparkowaliśmy rowery w przytulnym hoteliku i ruszyliśmy znowu do miasta. Tym razem w poszukiwaniu kolacji. Pewnie nikogo nie zdziwi, że polowaliśmy na owoce morza. W takim wypadku obraliśmy kurs bezpośrednio na port. Harmider, smród i błoto po kostki zniechęcą bardziej wrażliwych, ale my nie poddaliśmy się. Nie codziennie można zobaczyć barakudę, tuńczyka czy rekina. A już na pewno nie codziennie można ich spróbować. Szerokim łukiem ominęliśmy wykwintne kolacje w drogich restauracjach. Poszliśmy tam gdzie szli ludzie, czyli na wieczorny, oświetlony lampą naftową przyportowy stragan. Gwarantujemy Wam, że kalmary i ośmiornice podane na gazecie może ładnie nie wyglądają, ale są przepyszne. A barakuda w zalewie z chili i mango przegryzana plackiem ryżowym będzie się Wam śnić przez kolejnych 1001 nocy!
Rowerem po plaży
Gdy nacieszyliśmy się arabską i hinduską kulturą, przyszedł czas na słodkie lenistwo, czyli słynne plaże wschodniego wybrzeża wyspy. Przejechać z jednego końca Unguji na drugi można z łatwością w kilka godzin, ale będzie to kilka najnudniejszych godzin w waszej całej podróży. Interior jest po prostu nijaki i poza karłowatym buszem i kilkoma małpami naprawdę nic tam nie ma. Za to gdy dotrzecie już nad wybrzeże…
Nieważne ile pięknych plaż w życiu widzieliście, nie ważne czy byliście już na Seszelach, Filipinach i Goa, nie ma takiej możliwości żebyście nie ulegli urokowi lazurowej tafli opływającej śnieżnobiałe piaski upstrzone palmami i fikuśnymi klifami. Nie tracąc ani sekundy zeskoczyliśmy z roweru i zrzucając ciuchy w biegu wskoczyliśmy do oceanu.
Jak cudownie kojąca była ta kąpiel po tylu miesiącach obtłukiwania czterech liter na afrykańskich bezdrożach! Jednak kiedy my beztrosko moczyliśmy się w oceanie tuż przed naszym nosem przejechał mężczyzna na rowerze. Mimo potężnego ładunku jaki miał na bagażniku wydawał się jechać lekko jak po asfalcie. A zatem da się połączyć plażowanie z rowerowaniem! Wyskoczyliśmy z wody, spuściliśmy nieco powietrze z opon i ruszyliśmy. Pedałując po ubitym piasku pomiędzy palmami kokosowymi a szumiącym oceanem, mijając rybaków wracających z połowu i kobiety zbierające skorupiaki pomyśleliśmy sobie: TAK, wjechaliśmy rowerem prosto do raju.
Polecamy przegląd plaż: Beach, please…
Po jakichś kilku godzinach dojechaliśmy do malutkiej wioski Jambiani. Nie mieliśmy planu się tam zatrzymywać, ale z jednego z hoteli przy plaży dobiegło nas bardzo entuzjastyczne nawoływanie: – Rowerzyści, rowerzyści, tutaj! Zaczekajcie!
To był Sparks. Sparks z USA. Jechał na swoim przepięknym Surly z Arushy do Kapsztadu, a przynajmniej taki był plan, bo na razie obezwładniły go rajskie syreny. Udało mu się nas namówić, żebyśmy zostali w wiosce na noc. Podobnie zbałamucił Dio ze Szwajcarii, Tobiego z Niemiec i Mathew z Nowej Zelandii. W ten oto sposób sześciu rowerzystów spotkało się na niebiańskiej plaży.
Myślicie sobie teraz, że jak na rowerzystów obieżyświatów przystało udaliśmy się wspólnie na tour dookoła wyspy. Nie, nie, nie, nic z tych rzeczy, ale to znowu wina Sparksa. Załadował nas na świeżo nabytą rybacką dłubankę i popłynęliśmy ponurkować. A właściwie próbowaliśmy popłynąć ponurkować, bo niestety jak się okazało, rowerzyści nie za wiele wiedzą o żeglarstwie. Niezbędna była pomoc lokalnego kapitana. Na szczęście dla nas każdy mężczyzna w Jambiani spędza połowę swojego życia na tych dłubankach łowiąc ryby, kalmary i inne cuda oceanu. I chwała im za to, bo gdyby nie oni nie mielibyśmy tych fantastycznych ośmiornic w curry, kalmarów z grilla i ryb w mleku kokosowym!
Tymczasem chłopaki pod okiem Kapitana tak się wkręcili w nowy sport, że postanowili wziąć udział w lokalnych regatach. Codziennie rano uczyli się podstaw żeglarstwa w stylu suahili, a wieczorem… No jak to w raju. Nie obeszło się bez drinków z palemką albo drinków pod palemką, tańców na bosaka i bezwstydnych ekscesów na plaży. Ale nie myślcie sobie, każdemu z nas należało się trochę odpoczynku i jak na porządne wakacje przystało, wsiąkliśmy w tym na dobre dwa tygodnie.
To prawda, że Zanzibar z rowerowaniem się raczej nie kojarzy. Ale nam na pewno kojarzy się z rowerzystami. Z płomiennymi dyskusjami przy rumie o siodełkach, o przewadze sandała nad SPD, o konieczności jazdy w kasku, z biadoleniem nad kondycją afrykańskich dróg, nad nigdy niezaspokojonym pragnieniem i nad wiecznie poparzoną skórą, z czyszczeniem osprzętu z piasku przy dźwiękach reggae i łataniem sakw w cieniu palmy kokosowej. I choć nasza szóstka regat z miejscowymi nie wygrała, to zamierzamy się odkuć na wyścigach kolarskich po plaży, bo dla nas Zanzibar to Rajska Wyspa Rowerzystów!
Komentarze: 2
Andrzej 16 kwietnia 2014 o 20:04
Bardzo ładna fota z tymi rybakami :)
Odpowiedzanka 21 maja 2014 o 13:25
uwielbiam podróżować rowerem:D
Odpowiedz