Kolejne godziny przelatują między palcami. Przy wyjeździe robimy zakupy u przemiłych Hindusów i odwiedzamy stację benzynową, aby napoić Defa i właśnie tu, przy absolutnie pełnych trybunach, Przemo ma „spotkanie” pierwszego stopnia z SPD.

Równy asfalt, przyjemny wiaterek i niezbyt uciążliwe słońce, rokują udaną jazdę. Pierwsze podjazdy, ale wszystko w granicach przyzwoitości. Przekraczamy równik i odbijamy na zachód w stronę granicy z Kongo. Mijamy kolejne wioski, a ludzie i zwierzęta pozdrawiają nas radośnie. Trafiają się także zaczepni rowerzyści, którzy sprawdzają nas na długich podjazdach, ale każda rywalizacja odbywa się w duchu fair play.

Mijamy kolejne wioski, a ludzie pozdrawiaja nas radośnie. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

 

Jest już zupełnie ciemno, kiedy z duszą na ramieniu wjeżdżamy do przygranicznego miasteczka. Hałaśliwe, niespokojne, reagujące nadpobudliwie na nasz widok. Jedyne wyjście to jazda „do szlabanu”, to zawsze strefa spokojniejsza i bardziej bezpieczna. Tam spotykamy Emanuela, przemiłego starszego oficera, który sprawnie i z wielką serdecznością organizuje nam nocleg na zielonej trawce, nieopodal posterunku.

Granica Kongo (Mpondwe) – Bulongo

Budzą nas ptaki, okupujące wszystkie okoliczne drzewa. Zwijając termarest’a znajduję całkiem pokaźnego ślimaka, wędrującego spokojnie w głąb namiotu. Jak to możliwe, aby przemknął niespostrzeżenie przez wejście (?!).

Odprawa ugandyjska przebiega sprawnie. Oficerowie dziwią się tylko, widząc naszą „kolorową wycieczkę” i kongijskie góry ukryte w chmurach po drugiej stronie szlabanu.

Teraz czas na Kongijczyków. Mając na uwadze ubiegłoroczne doświadczenia z granicy w Kinszasie, szykujemy się na długą przeprawę.

Na pierwszy ogień „emigracja”. Oficer długo wpatruje się w nasze wizy, zanim w końcu wydusza z siebie „V-a-r-s-o-v-i-e”. Uff! Niestety podejrzana wiza z „varsovie” kwalifikuje nas na przesłuchanie u oficera „śledczego”. Zostajemy zaproszeni do małego pokoiku na tyłach posterunku. Za biurkiem smutny jegomość, który szybko zmazuje uśmiech z naszych twarzy, a na ścianie równie poważny Josepf Kabila. Drzwi się zatrzaskują. Rozmowa zupełnie się nie „klei”. Przypominamy sobie francuski dopiero od kwadransa, a tu trzeba udowodnić, że my to my, a nie trzech szpiegów z „varsovie” na rowerach. W końcu stawiam na grę „obrazem” i przynoszę książkę o Kaziku, pieczątkę wyprawową i pamiątkowe tabliczki. Oficer przerzuca powoli pierwsze strony, nieśmiało zdradzając nutę zainteresowania. W końcu pojawia się uśmiech. Jest nasz!

Wizy zostają autoryzowane, a paszporty z błogosławieństwem trafiają na biurko oficera liniowego.

Teraz cło. Na szczęście w pokoju celników nie ma prądu, a resztka światła, próbująca przecisnąć się przez jedyne okno, jest tak wydzielana przez Kubę, aby celnik zobaczył tylko tyle ile trzeba;)

Kończymy tour punktem medycznym. Dla powagi sytuacji, cały punkt medyczny pokrywają plakaty obrazujące cały wachlarz chorób tropikalnych, na jakie jesteśmy narażeni.

Dwa z nich pokazują objawy biegunki, przy czym twórca plakatów został postawiony przed dużym wyzwaniem – jak narysować dwa rodzaje biegunki. Dał radę…;)

W Kinszasie punkt medyczny to był gwóźdź programu. Za „odkażenie” auta musieliśmy zapłacić 80$, przy okazji zrobiła się mega afera, kiedy sfotografowałem wysiłki technika kongijskich służb sanitarnych. Tym razem jesteśmy mocno rozczarowani. Tylko „żółte książeczki” i co łaska, czyli… dwa euro.

Welcome to Kongo. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Na sam koniec jeszcze publiczne trzepanie samochodu i WELCOME TO KONGO!

Kiedy w końcu próbujemy wydostać się z przejścia, łapie nas pierwsza potężna ulewa. Potoki brunatnej wody niosą wszelkie dobro rzucone na ulice w wyższych partiach miasteczka. Leje prawie godzinę, a ilości uwolnionej wody zapewniają nam atrakcje na trasie do końca dnia. W miasteczku wymieniamy jeszcze dolary na kongijskie franki, a transakcja na dziewięćdziesiąt tysięcy (w stu frankowych banknotach), dodatkowo skrupulatnie liczonych przez Kubę, jest dopingowana przez całą długość ulicy.

Naszej wizycie na przejściu towarzyszą setki par oczu. Mamy tylko nadzieję, że wszystkie będą życzliwe…

Przygraniczne miasteczko ciągnie się jeszcze kilka kilometrów i dopiero długi błotnisty podjazd i posterunek policji, kończą naszą przygraniczną przygodę.

Do Beni 80km. Mija nas wielu ludzi, pieszo, na rowerach, w autach. Separuję kilka reakcji. Od niedowierzania i współczucia, poprzez pobłażliwe uśmiechy, których naturalną kontynuacją byłoby popukanie się w głowę, aż do brutalnej prawdy – jedzie łatwa kasa na rowerach!

Ulewny laterytowo-gliniany deszcz błyskawicznie oblepił zarowno rowery, jak i nas. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Z mozołem brniemy w błocie i koleinach. Po ulewnym deszczu laterytowo-gliniane podłoże błyskawicznie oblepia rowery i nas. Koła jak kule śnieżne cierpliwie przyjmują kolejne warstwy błota, odrywające się potem z impetem na najbliższym zjeździe. Przyjmujące tysiące uderzeń nadgarstki, zaczynają doskwierać. Szukam optymalnej drogi pomiędzy nierównościami, ale po jakimś czasie daję za wygraną i siadam na koło żwawo pedałującemu lokalsowi, który prowadzi po linii najmniejszego oporu. Jedziemy razem kilka kilometrów, a bujające się dwa żółte kanistry na jego rowerze, wprowadzają mnie w zbawczy letarg.

Ciągle góra-dół, jakby budowniczym drogi ktoś złośliwie podłożył plany roller-costera. Nie myśleć – kręcić, kręcić! Musimy znaleźć nocleg przed zmierzchem. Wzgórza są pełne rebeliantów…

Tuż przed zmrokiem docieramy do Bulongo i szybko znajdujemy mały hotel z miłą obsługą. Solidna metalowa brama odcina nas od sporego zamieszania, które znów wywołaliśmy. Zmywamy z siebie kolejne warstwy błota, po czym idziemy „na miasto”. Na szczęście zmierzch robi swoje i nie wzbudzamy już takiej sensacji. Zachodzimy do restauracji na rogu głównego skrzyżowania. Mała ciemna izba, czerwona zamrażarka, tapczan, ława, kilka taboretów i… nie ma coli! Idę więc kupić colę i chleb do pobliskiego sklepiku. Dzięki serdeczności, kilku równych chłopaków, udaje mi się zrobić zakupy w przystępnej cenie. Kiedy wracam Przemek z Kubą sprawdzają sprawność swojego uzębienia, na czymś, co w karcie widnieje pod pozycją „koza”. Z dużą ulgą popychają kozę chlebem i zapijają colą, zgodnie z hasłem „przełknąć i zapomnieć”.

Kiedy kładę się spać w maleńkim pokoju, na zewnątrz słychać jeszcze przytłumiony gwar ulicy. Na taborecie pali się lampa naftowa. Patrzę na Brennabora, stojącego w otwartych drzwiach. Jutro znów razem, mój ty żółto-brązowy Przyjacielu.

Bulongo – Beni

Rano zbieramy się w miarę żwawo. Mycie, śniadanie, trochę śmiechów przy dosiadaniu mojego roweru przez zdecydowanie mniejszych czarnych przyjaciół.

Kiedy wsiadamy na rowery, czuję boleśnie wczorajszy dzień „na tyłku”. Pogoda sprzyja. Jest sucho i pochmurno – idealne warunki do jazdy. W ciągu dnia trochę kropi, ale w końcu się wypogadza i popołudniu jedziemy już w pełnym słońcu. Najpierw jedziemy po „równym”, ale ostatnie kilka kilometrów, droga prowadzi ostro w dół. Trochę za wcześnie na zjazd do Beni, ale ok. Iskierka refleksji pojawia się dopiero, gdy na samym dnie doliny przekraczamy rzekę. Doliny mają tę wspólną cechę, że na ogół jej brzegi spadają z obu stron, co niechybnie rokuje na ostry podjazd. Podjazd faktycznie trwał długie kilka kilometrów, wyciskając z nas pot i łzy, po czym łaskawie sprowadził nas łagodnym zjazdem na płaskowyż, aby znów nieoczekiwanie zaatakować kolejnym, kilkukilometrowym podjazdem na przełęcz. Dla dodania pikanterii: całość odbyła się w palącym słońcu.

Strach na wróble w wersji kongijskiej. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Tuż przed przełęczą wjeżdżamy w przygnębiającą, wojenną scenerię. Spalone domy, sterczące kikuty ścian, cisza i zapach strachu. Mijamy żołnierzy, karabiny maszynowe, granatniki, po cztery magazynki spięte w pęk, wiszący u spodu broni…

Za przełęczą łagodny zjazd i po obu stronach wyrastają zabudowania, najpierw nieśmiało, potem z całą zachłannością opanowują obie strony wyboistej drogi. Jesteśmy w Beni! Sprawnie lokujemy się w hotelu i ruszamy na poszukiwanie Misji św. Gustawa, w której dwa tygodnie spędził Kazimierz Nowak w kwietniu 1933 roku i to właśnie w tej misji zaprzyjaźnił się z murzynkiem Remo. Misja okazuje się być cztery kilometry przed Beni, od strony granicy. Wjeżdżamy zacienioną aleją, tak jak Kazimierz 77 lat temu. Po raz pierwszy czuję to niezwykłe uczucie – naprawdę podążamy śladami Nowaka! Na końcu drogi duża misja. Wysoki murowany kościół, zabudowania, plebania i seminarium. Z przemiłej rozmowy z kilkoma alumnami dowiadujemy się, że ksiądz pryncypał będzie dopiero jutro o ósmej. Opowiadamy o Kaziku i pokazujemy książkę. W pewnym momencie dochodzi do zabawnej sytuacji, ponieważ za zdjęciem misji w Beni, Nowak udokumentował młodą, ładną murzynkę z ponętnym biustem, co wprowadziło chłopców w drobne zakłopotanie;) Chodzimy jeszcze trochę po terenie misji. Zabudowania położone w cieniu przepięknych, rozłożystych drzew, ludzie nieśpiesznie przemieszczający się pomiędzy budynkami. Zupełnie inny świat. Tu Afryka wyraźnie zwalnia.

Wracamy do gwarnego miasta, jemy kolację w „Karibu”. Nie czujemy grozy informacji prasowych, relacji na żywo w BBC, raportów ONZ. Teraz przed nami głośna ulica, samochody, motocykle, ludzie, biegnący gdzieś w ważnych sprawach i tylko zielony Defender z żołnierzami przypomina o tym, gdzie jesteśmy…

Beni – Butembo

Zgodnie z wczorajszymi ustaleniami pędzimy rano do misji. W zakrystii czeka ksiądz Vincent. Mimo, że alumni opowiedzieli mu o celu naszej wizyty, kiedy pokazujemy zdjęcia w książce, jest wyraźnie poruszony. Wpisuje się do kazikowej księgi gości oraz podaje nam swój adres z prośbą o egzemplarz w języku francuskim. Kuba solennie przyrzeka, że tłumaczenie pojawi się najpóźniej w ciągu dwóch lat;) Dostajemy także zgodę na przykręcenie  tabliczki pamiątkowej na frontowej ścianie kościoła. Opuszczamy to miejsce z wielką sympatią.

Ruszamy w dalszą drogę, jednak za miastem łapie nas kolejna ulewa. W standardach europejskich rozmiar deszczu kwalifikowałby się, jako klęska żywiołowa, ale tutaj na nikim nie robi to wrażenia. Spędzam godzinę pod arkadami wiejskiego sklepu, a po kolejnym nasileniu opadów, w małej apteczce, której właścicielka śpi w najlepsze na ladzie. Budzi się na moment, kiedy metalowe drzwi z całym impetem uderzają o framugę pchnięte podmuchem porywistego wiatru, ale tylko na moment:)

Deszcz ustał tak szybko, jak się rozpoczął. Do tego czasu zdążyłem zaprzyjaźnić się z połową wioski.

Niesiemy im normalność w kraju strasznie okaleczonym, próbującym teraz wygoić rany i zacząć żyć normalnie. Biali na rowerach, a nie biali w przemykających transporterach z napisem UN. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

Znów pokonujemy kolejne podjazdy i zjazdy. Pędzę 40km/h, nie czując wcale wyładowanej sprzętem przyczepki Extra Wheel. Jeden z podjazdów wyprowadza nas na płaskowyż, z którego rozciąga się piękny widok na wystrzyżone polanki rozsiane wśród głazów i kamieni, a w dole maleńkie wioski i wijąca się droga. Kolejne osady z prostokątnymi domkami krytymi strzechą. Setki dzieciaków, machających na trasie lub biegnących za naszymi rowerami z krzykiem i śmiechem. Niesiemy im normalność w kraju strasznie okaleczonym, próbującym teraz wygoić rany i zacząć żyć normalnie. Biali na rowerach, a nie biali w przemykających transporterach z napisem UN. Biali, którzy zrobią zakupy w wiejskim sklepie, pozdrowią i odjadą nieśpiesznie z uśmiechem.

Znów kobiety, idące poboczem drogi, mężczyźni, siedzący w cieniu zabudowań. To jedyna droga z Beni na południe. Mamy wrażenie, że jedna miejscowość przechodzi w drugą. Trochę brakuje mam przestrzeni i odrobiny samotności.

Musimy się spieszyć, aby noc nie zastała nas w drodze. Jestem pewien, że informacja o trzech „muzungu” na rowerach znacznie nas wyprzedza.

Po osiągnięciu 1700 n.p.m., wjeżdżamy w końcu na przedmieścia Butembo. Droga od dłuższego czasu prowadzi w górę, wycięta niczym prostokątna rynna w laterytowym zboczu. Piaszczystą nawierzchnie zastąpiła lepka laterytowa maź, gęsto poprzetykana kamieniami i dziurami. Jedzie się fatalnie. Nasze ciała poddawane są metodycznym torturom. Mijamy wpatrzone w nas przedmieścia, krzyki, pozdrowienia, śmiechy i zaczepki. W końcu znajdujemy hotel. Dziś nie czas na wybrzydzanie, porównywanie i targowanie. Z wdzięcznością bierzemy pokój 15$, w cenie wypełniony do pełna komarami. Potem krótkie przesłuchanie na recepcji, przez oficera „recepcyjnego” i w końcu kolacja w miłym towarzystwie samej szefowej lokalu, raz po raz, obdarzającej powłóczystym spojrzeniem naszego Kubę. Sprawnie ewakuujemy Kubę, wietrząc podstęp i idziemy lulu…

Afryka Nowaka

Wyprawa rowerem, statkiem, konno, czółnem i pieszo przez Afrykę szlakiem Kazimierza Nowaka. 24 ekipy, 40 tys. km, 2 lata w trasie.

Komentarze: 2

Marcin 20 maja 2010 o 8:28

Dzięki za ten świetny tekst. Śledzę Wasze poczynania i powiem szczerze, że czytam na wdechu. Po zakończeniu nieco brakuje powietrza. Wspaniała sprawa, choć trudy tego przedsięwzięcia odczuwacie tylko Wy. Myślę, że będzie z tego wspaniała książka. Powodzenia!

Odpowiedz

Ula 29 października 2010 o 12:18

planuję wyjazd do Kongo. Proszę o pomoc w przygotowaniu. Mój email tajfun20@op.pl

Odpowiedz