Handlarze z San Cristobal
Zocalo, czyli główny plac meksykańskiego miasta San Cristobal, to rotunda-kawiarenka położona w samym środku i koncentrycznie do niej dochodzące alejki. Dalej jest kwadratowy deptak dookoła i bruk ulicy.
Koło przy kawiarence jest szczelnie obstawione przez czyścibutów. Tych pierwszoligowych, którzy czekają na klienta zaopatrzeni w lata praktyki i wysokie, zadaszone siedzisko, z którego klient spogląda w dół na świat, a świat, z dołu, na klienta. Po placu kręcą się też czyściciele butów pomniejsi: dzieciaki z drewnianą skrzyneczką pełną past i szczotek.
Kobiety chodzą same lub w parach, czasem nawet po cztery, a gdy są razem – dużo się uśmiechają. Na lewej ręce trzymają cały towar: stos pledów, koszul, szali, torebek lub laleczek-zapatystów (zwykle jedna-dwie grupy produktów). Drugą ręką gestykulują, zachęcając klienta, prezentując ofertę. Chodzą od człowieka do człowieka, próbując coś sprzedać. Czasem przystają na chwilę przy stoisku z gazetami.
Na biodrach noszą te swoje futrzane spódnice, na plecach zaś często wisi w chuście dziecko. Płacze tylko czasem. Gdy jest starsze, idzie za mamą. Gdy jest jeszcze trochę starsze, chodzi z drewnianą skrzyneczką szczotek i past. Albo także drewnianą wystawką lizaków, orzeszków, gum do żucia i papierosów na sztuki. Może też handlować karmelkami (w woreczku), ciastkami (ułożonymi na metalowej tacy noszonej na głowie), kukurydzą (z trzykołowego rowerku) czy lodami (z dwukołowego wózka).
Wśród całego tego ruchomego rynku przechadzają się bogaci-swoi i obcokrajowcy. Oprócz zwykłych turystów zagościła tu na dłużej cała międzynarodowa komanda ludzi, nazwijmy ich, zainteresowanych.
Ludzie zainteresowani noszą zwykle kolorowe ubrania (w paski lub kwiaty) z cienkiej tkaniny, często dredy i kolczyki, spojrzenia zaś mają refleksyjne. Część z nich stanowi zresztą konkurencję dla Indian z tych ich makatami i koralikami. Zainteresowani sprzedają ręcznie wykonane kolczyki, wisiorki i bransoletki. Nie wiem czy są ładniejsze od tych od Majów, ale zdaje się, że idą lepiej. Są alternatywne.
Ale nade wszystko zainteresowani interesują się. Przede wszystkim zawsze sprawdzają przed zakupem, czy aby kawa w jednej z wielu eleganckich kawiarni na Royal Guadelupe jest organiczna. Zastanawia ich również, czy nie marnuje się wody i czy segreguje się śmieci. To w końcu bardzo ważne. Dlatego zainteresowani spotykają się tylko w restauracjach, których nazwa zaczyna się od „eko”. I jedzą tam ekosałatki, warte tyle co trzy parszywe nie-eko obiady.
Spotykają się też w K. Klub K. mieni się mianem „forum kultury niezależnej”. Przy okazji jest też jednym z droższych miejsc w okolicy. Kawę serwuje się tam, oczywiście, tylko organiczną, w cenach ograniczających klientelę. L. mówi, że K. jest forum kultury amerykańsko-europejskiej, więc chyba jednak zależnej. Są to zależności historyczne.
Niedaleko, obok równie historycznej katedry (XVI wiek), pomiędzy ławkami i klombami, rozciągają się foliowe (nieekologiczne) namioty i brezentowe płachty. Nocuje tam 130 osób z okolicznych wiosek, które w ciągu dnia handlują czym popadnie. W ich pueblach nie ma ani czego popadnie, ani turystów. Nie są zainteresowani. Ani oszczędzaniem wody, ani segregowaniem śmieci (chociaż sprzątają po sobie). Wywiesili jakieś transparenty, ale nie ma w nich nic o gender, prawach kobiet i homoseksualistach. Chcieliby natomiast coś zjeść.
Komentarze: 2
Mariusz 1 grudnia 2013 o 0:08
Deja vu…
OdpowiedzWojtek 21 stycznia 2014 o 19:04
W roli epilogu: http://www.politykaglobalna.pl/2014/01/meksyk-sprzedawcy-bez-marzen/
Odpowiedz