Motocyklem przez Nepal
Bezowocna pozostaje moja próba odkrycia ilości motocykli poruszających się po tym wysoko położonym w górach kraju. Jednak wnioskując po wszędobylskim warczeniu silników, dźwiękach głośnych klaksonów, i widoku przeciskających się przez tłumy ludzi dwukołowców, liczba ta musi być szalenie wysoka. Zupełnie jak te góry.
W Nepalu na próżno szukać rozkładów jazdy autobusów. Odjeżdżają kiedy chcą. Wyjątkiem są jedynie autobusy turystyczne, które wiedzą jak ważna jest punktualność dla ich zagranicznych klientów. Nie warto tu też szukać rozkładu jazdy pociągów. Nie warto, bo Nepal nie posiada kolei. Jak więc mieszkaniec tego kraju trafia na czas w miejsce, w które chce trafić? Na przykład do pracy? Motocyklem oczywiście!
W przeciwieństwie do samochodu, motocykl idealnie radzi sobie z wąskimi nepalskimi uliczkami. W przeciwieństwie do roweru natomiast, motocykl jest szybki. Poza tym jazda rowerem pod górkę może być wyzwaniem, dla motocykla natomiast jest to żaden problem. Problemem może być jedynie brak rozwiniętej infrastruktury, a co za tym idzie, brak równych asfaltowych dróg. Ale to jest akurat najmniejsze zmartwienie. Trudnością nie jest dostosowanie się do jakości dróg, bo tak długo jak są drogi, jest gdzie jechać. Trudnością jest pokonanie tłumów ludzi, którzy robiąc zakupy, sprzedając wszystko co się da, targując się o wszystko, co się da, czy nawet po prostu stojąc i zwyczajnie obserwując cały ten chaos, skutecznie te drogi torują.
Zaludnienie Katmandu wynosi 13 255 osób na kilometr kwadratowy. Po porównaniu tej liczby do zaludnienia Warszawy (3 320 osób na kilometr kwadratowy), sytuacja w stolicy Nepalu jest dość imponująca. Do tego oczywistego przeludnienia miasta, dodać należy jeszcze setki bezpańskich psów i spacerujących krów (ok. 80 % ludności wyznaje hinduizm). Nie trzeba być matematykiem, aby móc wyobrazić sobie wszechobecny bałagan i hałas panujący na ulicach.
Ten z kolei sprawia, że podróż z domu do pracy jest wyzwaniem. Istną przygodą. Nigdy nie wiadomo kto nas puknie swoim motocyklem, kto zatrąbi (choć to bez znaczenia bo trąbią wszyscy), czy nasz klakson zostanie usłyszany i w związku z tym, czy uzyskamy pierwszeństwo przejazdu. Na ulicach Katmandu wszystko się może zdarzyć. Być może dlatego strona internetowa ambasady Stanów Zjednoczonych wyraźnie odradza swoim podopiecznym jazdę motocyklem na terenie Nepalu. W trosce o ich bezpieczeństwo oczywiście. Pamiętając jednak słowa reportera Wojciecha Jagielskiego: Nie przenośmy Mokotowa do Kambodży – z przymrużeniem oka traktuję obawy amerykańskiego rządu. W Nepalu panuje nepalski porządek – zupełnie inny do naszego zachodniego.
Żądna przygód i ciekawa lokalnych zwyczajów drogowych, postanawiam zdobyć motocykl i przejechać nim cały Nepal. Wynajem maszyny kosztuje od pięciu do dwudziestu euro za dzień. W zależności od marki pojazdu oraz umiejętności targowania się.
Wyjazd z Katmandu okazuje się być prawdziwym wyzwaniem. Motocykli jest na prawdę wiele. Nie pomaga też panujący hałas, nieprzewidywalność jadących przede mną kierowców oraz wysoko unoszący się kurz, który wpada wprost do oczu. Z cieknącymi po policzkach łzami, próbuję ukoić szczypanie w oczach. Jednocześnie też wyglądam dziur, kamieni i innych niespodzianek jakich wiele porozrzucanych jest na drodze. Jazda motocyklem w Kathmandu przypomina tor przeszkód. Tyle tylko, że mało jest on zabawny.
Po kilku godzinach udaje mi się wyjechać z miasta. Wraz z zapadającym zmrokiem, wpadam w panikę. Drogi pomiędzy miejscowościami są zupełnie nieoświetlone. Nie ma też przydrożnych słupów odblaskowych. Panuje zupełna ciemność, a świadomość znajdowania się na górzystym i stromym terenie wcale nie pomaga. W niewielkich miejscowościach ulicę oświetlają światła wydobywające się z budynków mieszkalnych. Czasami światło to tworzą żarówki. W przypadku odcięcia prądu, co jest w tym kraju normą, światło dają tradycyjne świece bądź energia awaryjna.
Świadoma niebezpieczeństwa dalszej podróży, postanawiam skorzystać z gościnności pewnej rodziny, której dom znajduje się tuż przy drodze. Ze względu na biedę, takich rodzin, które zgadzają się gościć przejezdnych w swoich domach jest wiele. Za drobną opłatę, otrzymuje własny pokój i łóżko. Łazienkę dzielę z mieszańcami. Ciepłej wody brak. Trzeba powiedzieć, kiedy ma się ochotę na prysznic, wtedy pani domu przegotowuje wodę i gorącą dostarcza w dwóch wiadrach. W cenie jest też kolacja i śniadanie. Nie ma ani menu ani kelnerów. W końcu to zwykły dom rodzinny, a nie hotel. Trzeba powiedzieć gospodyni na co ma się ochotę. Oczywiście musi to być nepalska potrawa. Ja grzecznie proszę o tradycyjny dal bhat składający się z ryżu, soczewicy i roti (pełni rolę chleba). Lokalni mówią o tej potrawie, że jest ona “24 hour power”. Zapełnia żołądek i satysfakcjonuje kubki smakowe.
W Nepalu nie ma wielu dróg. Z Katmandu do Pokhary (drugie, co do wielkości miasto w kraju) prowadzi tylko jedna trasa. Malownicza, pełna górskich widoków, pól ryżowych, przepaści i ostrych zakrętów, jednocześnie fascynuje i przeraża.
135 kilometrów od Katmandu i 85 kilometrów przed Pokharą znajduje się miasto Bandipur. To tam postanawiam zatrzymać się na kilka dni, aby odpocząć od hałasu silnika. Jest tu tak cicho, że aż trudno uwierzyć, że dawniej było to komercyjne centrum na drodze targowej z Tybetu do Indii. Dziś Bandipur to spokojne miejsce słynące ze swej urody naturalnej. Piękno tego miejsca czaruje na taką skalę, że zaczynam się zastanawiać czy to aby na pewno Nepal, czy może wysokie Himalaje zaprowadziły mnie wprost do nieba.
Zadomawiam się w ciasnej chatce, której widok rozpościera się na turkusową rzekę Marshyangdi. Szum jej spokojnego nurtu wpływa zbawiennie na moją dusze. Nieopodal znajduje się skała Bimalnagar, która jest częstym wyzwaniem dla początkujących swoją przygodę z wspinaczką górską turystów. Mnie interesuje jednak jaskinia Siddartha, która znajduje się na szczycie tej góry. Jest to największa jaskinia w Azji Południowej. Znajdują się w niej imponujące stalagmity i stalaktyty, czyli nacieki jaskiniowe występujące w postaci słupów i guzów. Aby zwiedzić jaskinię należy kupić bilet oraz koniecznie wejść tam z przewodnikiem (jest w cenie biletu). Jaskinia jest tak ciemna i zawiła, że bez jego obecności wejście do niej mogłoby zakończyć się tragicznie.
Polecamy: Nepal dla (nie)odważnych
Po kilkudniowym odpoczynku wyruszam do Pokhary. Wjazd do miasta jest dużym kontrastem do spokojnego Bandipur. Istnieje drogowy chaos i hałas. Wjeżdżam jedynie na chwilę, aby spojrzeć na znajdujące się w nim jezioro Phewa. To jezioro przyciąga tłumy turystów jak magnez. Jego okolica wygląda dość zachodnio. Wszystkie napisy widnieją w języku angielskim. Po ulicach spacerują biali ludzie ubrani w dziwne i kolorowe, lekko hipisowskie ubrania. Są pizzerie i sklepy kanapkowe (odpowiednik Subway’a). Zachodni chleb i kawa sprzedają się tu lepiej niż nepalskie roti i czaj.
Opuszczam ten hipisowski teren zawładnięty komercją i dodaję gazu podczas wyprawy na sam szczyt nieodległej góry. Na jej szczycie znajduje się miejscowość o nazwie Sarangkot. Droga jest stroma i trudna. Asfalt istnieje jedynie do połowy tej góry. Im wyżej, tym trasa jest gorsza. Z Sarangkot odbywają się, bardzo popularne tutaj, skoki paralotniarzy. Dziwi więc kiepska jakość dróg. Po drodze zatrzymuje mnie właściciel jednego z hoteli.
– Nie jedź dalej, nic tam nie ma – krzyczy. – Mój hotel jest ostatnim na tej drodze.
Zwinnie omijam natarczywego kłamczucha i docieram na sam szczyt. Jak się później okazuje, jest tam jeszcze kilka hoteli. Moim hotelem zajmuje się przesympatyczny Hindus. Kto by zgadł, że wyjechał on z rodzinnych, lepiej rozwiniętych od Nepalu, Indii wiele lat temu w poszukiwaniu pracy. Przyglądam się widokowi na Annapurnę. Na górę, która zaraz po Evereście jest najczęściej odwiedzaną górą w Nepalu. Annapurna w sanskrycie oznacza “żywicielka”. Skąd ta nazwa? Być może stąd, że żywi ona śmiałków, którzy marzą o wspinaczkach górskich, ale jednocześnie nie stać ich na zdobycie drogiego i komercyjnego Everestu. A być może stąd, że jej widok o wschodzie słońca żywi duszę ludzką, oczyszcza ją i napawa spokojem. Po własnych doświadczeniach, tak właśnie tłumaczę sobie znaczenie nazwy tej góry.
Z Pokhary ruszam na południe kraju – do parku narodowego Chitwan. To tutaj można zobaczyć słonie, tygrysy bengalskie, leopardy, krokodyle, nosorożce i wiele innych dzikich zwierząt. Ze względu na ilość gatunków zwierząt znajdujących się w parku, Chitwan śmiało nazwany może być nepalskim safari.
Mnie jednak o wiele bardziej interesuje ta drogowa dżungla. W drodze powrotnej do Katmandu, patrol policyjny zatrzymuje motocyklistów i sprawdza ich dokumenty. Mnie nikt nie zatrzymuje. Widzę jednak jak jeden z zatrzymanych wciska policjantowi banknoty w rękę. Zapłacił cenę, jaką płaci się za przeżycie tej motocyklowej przygody w Nepalu.
Komentarze: Bądź pierwsza/y