O tym jak niebezpieczne jest wspominanie pierwszych podróży oraz wpadanie gdzieś tylko na chwilkę, a także dlaczego swoją włóczęgę zaczęli od Polski, rozmawiamy z Robertem Bajanem, który wraz żoną Agnieszką i dwójką pociech przestał 'normalnie' żyć. Dzięki temu właśnie pozdrawiają z Meksyku.

A historię zaczyna tak: Wydawać by się mogło, że byliśmy normalną rodziną – małżeństwem z dwójką dzieci, mieszkającym na peryferiach dużego miasta. Oboje pracowaliśmy zawodowo, zaciągaliśmy i spłacaliśmy kredyty, płacili podatki, oglądali telewizję i przystrzygali trawnik. Dzieci chodziły do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne. Wszystko zgodnie z wytycznymi społeczeństwa. Aż tu pewnego dnia… 

Wagabunda w komplecie. (Fot. Małagorzata Zdzieszyń„ska)

Wagabunda w komplecie. (Fot. Małagorzata Zdzieszyńska)

W tym co było dalej wzięła udział również dwójka dzieciaków: Nadia i Olo. Przeczytajcie.

– Co się wam stało pewnego dnia, a dokładniej w walentynkowy wieczór?

– Nigdy nie byłem jakoś specjalnie romantyczny, o czym moja żona przypomina dosyć często, ale tego wieczora stało się coś o czym wcześniej mogłem tylko fantazjować. W cieple gazowego kominka, leżąc na dywanie słuchaliśmy czy dzieci już zasnęły i wyobrażaliśmy sobie ugwieżdżony firmament na suficie. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, ale w pewnym momencie konwersacja zeszła na temat podróży.

Upłynęło już sporo wody w Wiśle od czasu, gdy danym nam było przemierzać razem lądy i morza. Owszem, dzięki mej pracy jeździłem trochę po świecie, ale nigdy nie robiliśmy tego razem. Wspólnie jeździliśmy od czasu do czasu na wakacje, ale prawdę powiedziawszy zdecydowanie za rzadko i na zbyt krótko. Poza tym tydzień czy dwa byczenia się na rajskiej plaży i popijania drinków z parasolkami trudno chyba zakwalifikować jako podróże…

Zaczęliśmy wspominać naszą wyprawę sprzed dziesięciu lat. Wtedy kupiliśmy samochód – starego, zardzewiałego Oldsmobil’a – w Traverse City w stanie Michigan i dojechaliśmy nim do Guerrero Negro na Baja California w Meksyku, po czym z powrotem przez wszystkie stany południowe aż do Nowego Jorku, skąd mieliśmy samolot powrotny do Polski. Zaczęliśmy wspominać, jak dobrze było się budzić i przy porannej kawie wertować atlas, by wybrać cel podróży tego dnia. Nie mieliśmy telefonu, ani zobowiązań, nigdzie nam się nie spieszyło. Życie było prostsze i bardzo nam to odpowiadało.

Przygody znajdują się same. A jak nie to można sobie pomóc np. wiosłem... (Fot. Agnieszka Bajan)

Przygody znajdują się same. A jak nie to można sobie pomóc np. wiosłem… (Fot. Agnieszka Bajan)

Oczywiście było to jeszcze zanim mieliśmy dzieci, a i w pracy miałem jeszcze wystarczająco dużo luzu, by sobie na tak „długie wakacje” pozwolić. Od tamtego czasu minęła już jednak dekada i świat wokół nas bardzo się zmienił. Albo może to my się zmieniliśmy?

Zatęskniliśmy za tym uczuciem wolności i smakiem przygody na tyle, że postanowiliśmy coś z tym zrobić. Teraz jednak sytuacja wyglądała już na nieco bardziej skomplikowaną – kariera, dom, kredyty, szkoła – wszystko co z wysiłkiem budowaliśmy przez ostatnie lata nagle okazało się być przysłowiową kulą u nogi.

Nie bardzo wiedzieliśmy co z tym począć. Musieliśmy wybierać, między wygodnym, lecz pozbawionym pasji życiem, a włóczęgą pełną przygód, lecz również niewygód i być może niebezpieczeństw. Nie wiem, czy sprawiła to magia tamtego walentynkowego wieczoru, czy też może dawka czerwonego wina, dość że gdy butelka upadła na dywan pusta, my mieliśmy już postanowienie – jedziemy!

– Żyć normalnie nie możecie, ale podróży zacząć jak przystało też nie: waszym pierwszym celem jest Polska. Proszę wyjaśnić.

– Kiedy już postanowiliśmy wyruszyć, należało jeszcze się zastanowić dokąd. Najpierw pomyśleliśmy o Ameryce Południowej. Bardzo chcielibyśmy zabrać dzieci do Machu Pichu i pokazać im Galapagos, przejechać Salar de Uyuni i pomieszkać w Patagoni. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby przejechać się na Horn i z powrotem, zobaczyć Iguasu i Amazonkę, nauczyć się hiszpańskiego i zinstytucjonalizować siestę w planie naszego dnia. Po chwili jednak przyszedł nam do głowy inny pomysł – może by tak w ogóle okrążyć Ziemię i pokazać dzieciom jak wielu różnych ludzi na niej mieszka.

Tak szybko jednak jak pomysł się zrodził, tak szybko zmarł śmiercią tragiczną. Po pierwsze nasze finanse nie pozwalały na taką ekstrawagancję, a po drugie perspektywa włóczenia się po lotniskach i taszczenia dwójki dzieci po hotelach wcale nam nie odpowiadała. Podróż dookoła świata wiąże się z planowaniem, przestrzeganiem terminów i kierunku lotów. My chcieliśmy się włóczyć. Zostać tam gdzie nam się podoba, jechać tam gdzie pogoda jest lepsza, nie mieć planów, terminów, zobowiązań. Z tego samego względu zrezygnowaliśmy więc również z Ameryki Południowej. To duży kontynent i trzeba by naprawdę sporo czasu, by nie spiesząc się objechać go jak należy. A na to nasze finanse niestety nie pozwalały.

Zaczynamy od miłych miejsc w Stanach: Rocky Gap State Park (Fot. Robert Bajan)

Zaczynamy od miłych miejsc w Stanach: Rocky Gap State Park (Fot. Robert Bajan)

Tu po raz kolejny podróż sprzed dziesięciu lat przyszła nam z pomocą. Jakkolwiek miło ją wspominamy, to tak naprawdę pokonawszy 9 tysięcy mil w ciągu pięciu tygodni zaliczyliśmy sporo turystycznych atrakcji, lecz tak naprawdę to pamiętamy głównie autostrady i drogi, na których spędziliśmy większość czasu. Nie chcieliśmy tego powtarzać. Zdecydowaliśmy więc, że podróż będzie krótsza w kilometrach, lecz dłuższa w czasie i w doznania. Skalkulowaliśmy, że podróżując tylko po USA i Ameryce Centralnej, nasze oszczędności wystarczą na rok przygód.

Nim jednak ruszyliśmy w drogę musieliśmy się porządnie ze wszystkimi bliskimi pożegnać. Tu muszę chyba wyjaśnić, że od dziewięciu lat mieszkamy pod Rochester’em w stanie Nowy Jork. Stąd też podróżowanie po Ameryce Północnej jest dla nas łatwiejsze, ale wiąże się z tym, że żegnając rodzinę musimy wybierać się do Europy.

– Cel ten już właściwie osiągnięty. A więc pierwsze wrażenia z podróży? Dla Was powrót, a dla dzieci…?

– Pisząc te słowa jesteśmy już w Meksyku, z Europy wróciliśmy już ponad trzy miesiące temu. Byliśmy tam przez siedem tygodni i oprócz Polski odwiedziliśmy też Niemcy, Francję, Austrię i Czechy. Korzystając z okazji zafundowaliśmy dzieciom dwutygodniową objazdówkę po starym kontynencie.

Co prawda w ciągu ostatnich dziewięciu lat staraliśmy się odwiedzać Polskę jak najczęściej, ale szybkość zmian w kraju zawsze nas bardzo zaskakiwała. Jesteśmy z pokolenia pamiętającego jeszcze strajki, puste półki (za wyjątkiem octu), kartki na jedzenie i czołgi na ulicach. Dorastaliśmy już po przemianach ustrojowych i widzieliśmy diametralne zmiany zarówno w polityce, jak i gospodarce. Świetnie się odnajdowaliśmy w tym zmieniającym się otoczeniu, budowaliśmy Polskę na nowo. Wyjeżdżaliśmy z prężnie rozwijającego się kraju na dwuletni kontrakt, zostaliśmy w targanych problemami USA trochę dłużej. Dlaczego? To trudno wyjaśnić w dwóch słowach.

Wydaje mi się, że albo to w czasie naszej emigracji coś się zaczęło zmieniać w Polsce, albo może to przez pryzmat Ameryki zaczęliśmy ją inaczej postrzegać. Mimo naszych awanturniczych ciągotek, wciąż jeszcze uważamy się za ludzi raczej pragmatycznych. Podczas gdy my borykaliśmy się przystosowując do życia w obcym nam kraju, Polska zaczęła popadać w polityczny populizm, a codziennością zaczęła rządzić komercja. Po pewnym czasie dużo łatwiej było nam odnaleźć się na emigracji, niż w Ojczyźnie, dlatego postanowiliśmy zostać jeszcze trochę w USA. Z pewnością nie na zawsze, bo staramy się unikać takich deklaracji. Wiemy też, że wcześniej, czy później wrócimy na Górny Śląsk, skąd pochodzimy. W międzyczasie jednak chcemy zobaczyć trochę świata, zobaczyć jak żyją inni ludzie, czegoś się od nich nauczyć.

Dodawanie w słupku? Czekaj, sprawdzę w Excelu... (Fot. Agnieszka Bajan)

Dodawanie w słupku? Czekaj, sprawdzę w Excelu… (Fot. Agnieszka Bajan)

Dla naszych dwóch pociech, siedmioletniej już prawie Nadii i trzyletniego Olka, wizyty w Polsce to przede wszystkim odwiedziny u rodziny. Oboje płynnie mówią po polsku, więc nie mają żadnych kłopotów z aklimatyzacją. Dla naszych rodziców to prawdziwa radość, gdy mogą spędzić czas z wnukami, choć podejrzewam, że po naszej ostatniej, przedłużonej wizycie jeszcze do dziś dochodzą do siebie…

– Jaki teraz kierunek obraliście? Jest jakiś plan i cel podróży czy w ramach włóczenia pozostawiacie wszystko decyzjom przy porannej kawie?

– Jesteśmy teraz w San Miguel de Allende w środkowym Meksyku. Jak na prawdziwą włóczęgę przystało, wpadliśmy tu tylko na chwilkę, ale tak nam się spodobało, że zostaliśmy na dłużej.

Nasza wyprawa to nie tylko pokonywanie kilometrów, czy odkrywanie nowych lądów, ale przede wszystkim odkrywanie… siebie. Nasza podróż to pretekst do głębszego zastanowienie się nad tym co jest dla nas w życiu istotne i być może odkrycie również jakiś (głęboko ukrytych) zdolności. Jak już wcześniej wspominaliśmy, codzienność trochę nas nudzi, więc poszukujemy przygód w podróżach. Jednak, by móc podróżować musimy również jakoś zarabiać. Stąd też przystanek w San Miguel de Allende. Wysłaliśmy dzieci do meksykańskiej szkoły, a sami zastanawiamy się, co dalej.

Jeśli nam się nie uda znaleźć sposobu na życie w podróży, to ruszymy na północ i zachodnim wybrzeżem wrócimy powoli do rzeczywistości. Jeśli jednak w ciągu najbliższych kilku miesięcy wymyślimy coś sensownego, to ruszymy dalej na południe, w podróż do Panamy. I kto wie, może dalej…

O tym co będzie działo się dalej możecie poczytać na bardzo rodzinnym blogu Wagabunda.

Jagoda Pietrzak

Lubi ciekawe historie i zmieniający się krajobraz. Od pewnego czasu próbuje wrócić z Bliskiego Wschodu. Robi mapy i Peron4.

Komentarze: 2

Ewa Serwicka 16 stycznia 2012 o 11:59

a abonament RTV też płacili? :D

Odpowiedz

Robert 16 stycznia 2012 o 15:51

Przyznam w sekrecie, że abonamentu RTV nie opłacaliśmy…;-) Tylko proszę, nie podajcie nas do KRRTV (czy jak się to ustrojstwo nazywa)…

Odpowiedz