Rzeżucha, czyli oszustwa w języku ubungu
Oszustwa zdarzają się wszędzie. Są tak powszechne jak przydrożne straganiki z pad thai w Tajlandii. I absolutnie nie mam tu na myśli szwindli w stylu „Byłam z moim chłopakiem w Egipcie, bo wczasy były w promocji poza sezonem i nie dostaliśmy pokoju jaki był w katalogu”. Mam na myśli oszustwa, z którymi zmaga się backpaker codziennie lub na jego nieszczęście nawet częściej.
Przez ostatnie lata podczas podróży z plecakiem poznałem naprawdę skuteczne metody wyłudzania pieniędzy od turystów. Myślę, że jakby prowadzony był ranking to Azję można śmiało uhonorować pierwszym miejscem. Nie tylko za tupet i bezczelność, ale i za oryginalność.
Fałszywa herbatka ze studentami
I tak, dla przykładu, mogę podać klasyczne wyłudzenie na herbatę ze studentami. Typowałbym większe miasta na wschodzie, w których można się na to załapać, takie jak Szanghaj, Bangkok, Hong-Kong czy Pekin. Jeśli chcecie szukać okazji, radzę Wam w większych miejscach bardziej turystycznych, gdzie jest pełno ludzi.
Mi przytrafiło się to w Pekinie, dokładnie pod wejściem do Zakazanego Miasta. Kiedy spacerowałem i robiłem zdjęcia z moim przewodnikiem namierzyła nas trójka studentów, którzy następnego dnia jechali do domu, ale chcieliby spędzić z nami czas ćwicząc przy tym swój angielski. Każdy kto wystarczająco długo podróżuje, czasem ma w sobie system alarmowy, który informuje go przed nadciągającym niebezpieczeństwem lub utratą pieniędzy. Wojciech Cejrowski ma swoją kosmatą panikę, która mówi mu kiedy jest źle, Tomek Michniewicz ma swojego Rogera, a ja mam Czerwoną lampkę, która zapala się w mojej głowie i wydaje odgłos syreny strażackiej. I wtedy, jak jedna ze studentek powiedziała mi, że jestem przystojny jak Brad Pitt, to syrena zawyła…
Ale nie chciałem być niemiły dla nowopoznanych studentów i mojego przewodnika… Zresztą był to mój pierwszy gruby wyjazd do Azji i byłem ciekawy, byłem tam gościem.
Przyjacielscy studenci zaprowadzili nas do knajpki z herbatą, która miała aż jeden pokój. Miła, podstarzała kelnerka podała nam menu. Ja zamówiłem piwo, moja przewodniczka kawę. Sprawdziliśmy dokładnie ceny w menu. Nasi studenci zamówili chrupki, mandarynki oraz herbatę.
Atmosfera była super, obierali dla nas mandarynki, piliśmy z nimi herbatę, podjadaliśmy chipsy. Kiedy chciałem zrobić im zdjęcie usłyszałem uprzejmą odpowiedź, że nie można im robić zdjęć tracą przez to kawałek duszy. Moja syrena zawyła ponownie, ale ją zignorowałem i zacząłem grzebać w myślach – gdzie ja słyszałem ten fragment o traceniu duszy, w jakim to filmie było. Gdy wjechał rachunek każdy wpadł w panikę, tylko nie ja. Ja byłem jeszcze na błogiej nieświadomce, bo język chiński nie jest moją mocną stroną, ale z atmosfery panującej w pokoju dało się wyczuć, że nie jest dobrze. Więc wjechał rachunek wynoszący w przeliczeniu jakieś 100 euro, a że żarłem ich mandarynki, jadłem chipsy i piłem herbatę sprzed tysiąca lat podzieliśmy się rachunkiem i zapłaciłem pięćdziesiąt euro.
Na koniec dostałem herbatę, którą piłem… W sumie trzymam ją w szafie trzy lata od tamtego zdarzenia. Więc jak ktoś chce wpaść do mnie na napar, który ma tysiąc trzy lata, to zapraszam.
Był to mój pierwszy i ostatni przekręt na jaki dałem się nabrać w Azji.
Jest też na tą sytuację sposób. Jeśli kiedyś natraficie na podobnych ludzi i będziecie mieli 30 minut, to możecie się zabawić ich kosztem. Idźcie z nimi na tę herbatkę, kiedy siądziecie przy stoliku zamówcie sobie coś do picia z menu, w którym będzie podana cena.
Wasz nowy przyjaciel prawdopodobnie zamówi parę rzeczy i będzie chciał Was nimi częstować. Jak będzie podsuwał mandarynki, to mu powiedzcie, że religia z Polski zabrania nam jeść mandarynki. Będzie chciał polać herbaty, to trzeba podziękować i wykpić się jakimś uczuleniem. Posiedźcie sobie pół godziny, poczekajcie na rachunek i napawajcie się chwilą, w której biedny student będzie się tłumaczył. Oczywiście nie dawajcie mu żadnych pieniędzy. Bo za co, jak się nic od niego nie jadło i piło. Savi?
W Bangkoku i Pekinie przy Grand Palace i Zakazanym Mieście możecie trafić też na naciągaczy, którzy będą Wam mówili, że główne atrakcje są już zamknięte i zapraszają do budynku obok gdzie jest wspaniała wystawa obrazów. Jak ich posłuchacie i tam pójdziecie będziecie musieli coś kupić lub zapłacić za wejście przy wyjściu. Najlepsza rada to ignorować ich.
Koniec trasy, wysiadka
Podczas moich wypraw do Azji, w trakcie podróżowania lokalnymi środkami transportu, często spotykałem się z sytuacją, że późnym wieczorem kierowca zatrzymywał się gdzieś na przystanku przy ulicy X i kazał wysiadać. Oczywiście pod przystankiem był zaprzyjaźniony hotel, pewnie jego kuzyna, który za drobną opłatą 20 dolców z przyjemnością mógł mnie przenocować.
Z tej sytuacji są dwa wyjścia. Dość proste. Pierwsze: on nie mówi po angielsku, Ty nie mówisz po angielsku. Jak masz kupiony bilet do stacji głównej, to najlepszą metodą jest siedzieć jak baran, patrzeć na niego i nie reagować, nawet się nie kłócić, po prostu nie podejmować rozmowy. Po pięciu minutach zrezygnowany kierowca ruszy, a Ty znajdziesz się na dworcu głównym. Oczywiście trzeba przetrzymać te pięć minut pod presją, przy pełnej publiczności w autobusie.
Druga metoda polega na tym, że wysiadasz z autobusu, patrzysz w prawo, następnie w lewo, rozglądasz się konkretnie za przygodą, a potem idziesz szukać taniego hotelu. No chyba, że podróżuje się na bogato to stać człowieka na hotel za dwie dychy, ale równie dobrze można polecieć na wakacje z biura podróży, prawda?
Wszystko za dolara
Z najbardziej zuchwałym oszustwem spotkałem się na granicy Laosu z Kambodżą. Opiszę je, bo jest zabawne. Jak będziecie chcieli się przedostać przez granicę w rejonie Don Dat to specjalne autobusy zabiorą was pod samo przejście. Cenę biletu autobusowego się negocjuje i z Don Dat do stolicy Kambodży można dotrzeć nawet za dziesięć dolców. Wszystko zależy od umiejętności negocjatorskich.
Wracając do granicy. Jak już tam będziemy i chcemy wyjść z Laosu, to siedzi sobie Pan w drewnianej budzie, która przypomina budę z fast foodem gdzieś w okolicach Łeby i przy pieczątce krzyczy ONE DOLAR. W dziewięćdziesięciu procentach ludzie, którzy tam podchodzą dają mu tego jednego dolara. Jeśli masz tupet to idź dalej na pewniaku, chłopa co najwyżej zamuruje, w najgorszym przypadku może coś tam do Ciebie pokrzyczeć.
Między Laosem a Kambodżą jest około pięćdziesięciu metrów ziemi niczyjej. Na tej ziemi jest profesjonalny stolik do lemoniady przykryty białym obrusem, przy którym siedzi dwóch chłopów w kitlach lekarskich. Naprawdę bardzo starają się wyglądać profesjonalnie, mają nawet elektroniczny termometr. Sprawdzają czy człowiek nie wnosi żadnej choroby tropikalnej do Królestwa Kambodży. Oczywiście opłata za badanie jest obowiązkowa. Wynosi jednego dolara.
Kolega, który był ze mną i za późno zaszczepił się na wyprawę miał objawy WZW, siadała mu wątroba, oczy miał żółte jak w serialu Dr. House. Usiadł przy tym stoliku, inspekcja sanitarna Królestwa Kambodży zaczęła go badać, termometr zapiszczał jak u każdego, lekarz stwierdził że jest Ok., one dolar. I go puścił.
Ostatnim elementem legalnego haraczu jest trzecia budka postawiona na granicy Kambodży.
Jak już kupi się wizę i zostanie ona wklejona do naszego paszportu, to tłusty strażnik przebije ci ją pieczątką, za jednego dolara oczywiście. Oficjalnie wiza kosztuje 20 dolarów, ale tam na granicy może dojść nawet do 25 dolców zależy od humoru strażników granicznych. Najlepszym sposobem jest pewność siebie i dobry rozpęd na samym początku – jak idziesz pewnie to nikt Cię nie zatrzyma, nikt nie każe płacić. Wchodzisz jakbyś był tam tysiąc razy. Niestety większość ludzi na to się nabiera, a to ciągnie reakcje łańcuchową. Bo jak biały się nabierze, to oskubiemy go później jeszcze kilka razy na inne sposoby.
Oszuści są wszędzie
Długo nie trzeba szukać naciągaczy i oszustów, są oni wszędzie. W Azji spotkały mnie sytuacje, kiedy chciałem przejść przez most, a na jego końcu była ustawiona tabliczka informująca, że przejście kosztuje jednego dolara. Pamiętam, że zażartowałem do kolegi, że jeszcze spotkamy się z przypadkiem, że przejście przez ulicę będzie kosztowało dolara. I chyba jakiś tubylec mnie podsłuchał, bo dzień później przekraczając ulicę w Laosie, ktoś krzyknął za mną One dolar. Niestety nie wiem, czy dla żartu, czy na serio, zignorowałem go.
Z najbardziej niesmacznym oszustwem spotkałem się podczas jedzenia obiadu w pewnej knajpce w mieście Ayutthaya. Podszedł do nas manager lokalu z telefonem komórkowym i słabym angielskim. Oznajmił, że jego znajoma z USA została okradziona w Bangkoku, zresztą ona to wyjaśni i podał mi telefon. W słuchawce rzeczywiście mówiła kobieta ale jej amerykański akcent bardziej pochodził ze stanu Południowa Tajlandia. Przerażona Tajka mówiła, że została okradziona, i żebym jej zrobił przelew pieniężny, a ona jak będzie w Ayutthaya to na pewno mi tę kasę odda.
W miedzy czasie zerkałem na managera lokalu i lekko uśmiechającego się kelnera, który stał przy stole. Czerwona lampka plus syrena. Oddałem bez słowa telefon, zapłaciłem za jedzenie bez napiwku, wstałem i wyszedłem… No mogliby chociaż dać sobie spokój z wyłudzeniem kasy przy jedzeniu.
Na koniec napiszę, że absolutnie nie narzekam na Azję i ich próby wyłudzenia pieniędzy. U nas w Europie też mamy naciągaczy i nie chodzi mi o taksiarzy na lotnisku Chopina w Warszawie. Podczas zwiedzania Paryża parę lat temu, chciałem zobaczyć bazylikę Sacre – Couer. Na samym dole stoją ziomki, którzy podchodzą do turystów i chcą się z nimi zaprzyjaźnić nakładając im na palce sznureczki. Jak któremuś uda się założyć to oznajmia, że on ci coś dał, a teraz Ty musisz mu coś dać w zamian, przeważnie żądają 1 Euro. Jeśli chce się zdjąć ten sznureczek z palca to on bardziej się zacieśnia i prowadzi to do nieuchronnego zerwania go z palca.
Próba odmówienia lub olania nowego kolegi może prowadzić do nieprzyjemnej reakcji w postaci poznania reszty jego przyjaciół i głębokiej dyskusji z nimi, ale na pewno nie o stylu zaprojektowania Bazyliki. W drodze na górę można zauważyć setki małych sznureczków zerwanych z palców. Moja rada – ręce w kieszenie aż na samą górę.
Pamiętajcie zatem, że oszuści są wszędzie i tylko od nas zależy czy damy się nabrać i jak to przyjmiemy. Czasem nie ma co niepotrzebnie się denerwować po stracie paru dolarów, tylko wziąć to na klatę i w przyszłości się z tego śmiać.
Komentarze: 2
emiwdrodze 2 lipca 2012 o 14:21
oszustwa na granicy to niestety plaga- na tajsko-kambodżańskiej nie dało uniknąć się opłaty 100 bahtów (ponad 10zł!), na kambodżańsko-wietnamskiej byłam jedyną z całej grupy, która wyśmiała strażnika żądającego „one dollar” właśnie w tym punkcie sanitarnym, aż oniemiał- sukces :), opuszczając Wietnam w kierunku Laosu znów opłaty nie da się ominąć, bo nie oddadzą ci paszportu :/ Buntowałam się, ale strażniczka udawała, że mnie nie widzi i oddała mi paszport z pieczątką dopiero jak dałam jej te dolary.
25dolców za wizę kambodżańską też ode mnie próbowali wyciągnąć (a na wizie jest nawet napisane „$20) i dobre 10minut musiałam się wykłócać o cenę.
Ale oszustwo, na jakie prawie dałam się nabrać w Phnom Penh było dopiero mistrzostwem:
Odpowiedzhttp://emiwdrodze.wordpress.com/2012/01/02/emi-hazardzistka-p/
:D
Gosia 4 lipca 2012 o 15:57
Granicę z Laosu do Kambodży również pamiętam do dziś, 'panowie w kitlach' chcieli kaskę a my im książeczkę szczepień wyciągnęliśmy i z uśmiechem poszliśmy dalej…pamiętam również najbardziej idiotyczny haracz na granicy rumuńsko-bułgarskiej nazywał to się bodajże – 'odkażanie pojazdu' i za 10$ przejeżdżało się samochodem przez mini kałużę! Pomysłów nigdzie nie brakuje…
Odpowiedz