Prywatny Zbawiciel
W dzielnicy fabrycznej San Salvador, w porze obiadowej na chodnikach ustawiają się przenośne jadłodajnie. Pracownicy wyższego i niższego szczebla formują kolejki po rybę, kurczaka czy wołowinę z grilla. Ci pierwsi nikną za murami z upolowanym obiadem pod pachą. Ci drudzy siadają pod tymi murami, na krawężnikach, w cieniu zaparkowanych samochodów. I konsumują.
W Palacio Nacional – budynek wygląda, bez obrazy dla sowieckiej architektury, trochę jak ruskie koszary – w styczniu i lutym Roku Pańskiego 2014 gościła wystawa „Od portretu do autoportretu”. Fotograf Antonio Nodar przygotował czarno-białe zdjęcia salwadorskich artystów, wręczył je im i polecił wzbogacić o ich osobistą wizję. Efekty tego były najróżniejsze: ktoś namalował pływające wokół siebie ryby, ktoś wstawił swój portret do glinianego wazonu, razem z suszonymi kwiatami. Jedni karykaturowali, inni zamazywali własne twarze. Pewna plastyczka pocięła swój wizerunek na drobne kwadraciki i włożyła do plastikowej torebki. Wszystkie portrety miały jedną wspólną cechę: żaden z nich nie przypominał oryginalnej, czarno-białej wersji.
Podobnie jest z portretami miast czy krajów: każdy, kto je maluje, umieszcza na nich to, co sam zobaczył, czego sam doświadczył, co mu samemu nasunęło się na myśl, gdy widział taką czy inną ulicę. Prawdopodobnie nie istnieje coś takiego jak obiektywny portret miasta San Salvador. A jeśli już, to jest on czarno-biały, nieciekawy i równie nieprawdziwy, co ten, który chcę nakreślić, i wszystkie inne.
* * * * *
Jest jeszcze kilka interesujących rzeczy w Palacio Nacional. Na przykład to, że w skład wystawy historycznej wchodzi pewien pusty pokój (z przepięknym sufitem o pastelowych kolorach), którego wyposażenie stanowi jeden eksponat: stolik z gramofonem. Za brudnawymi oknami zaniedbane budynki centrum miasta pochylają się nad uliczkami pełnymi warzyw, ludzi i używanych telefonów. Absolutnie wspaniałe. (Inne pomieszczenia też nie kipiały wystrojem: np. w pokoju obok kredens, jedno krzesło i buduar, powierzchnia ze 40 metrów).
Drzewa w pałacowym ogrodzie są egzotyczne. To sosny. W każdym kraju egzotyka ma swoje odmienne oblicze.
Najbardziej pasjonujący jest jednak widok z męskiej toalety na pierwszym piętrze. Na dachu jednego z bazarowych sklepików ustawiono metalową tablicę. Jest tak usytuowana, że widać ją właśnie doskonale z kibla, natomiast nie widać jej zupełnie z ulicy. Wygląda na to, że została zainstalowana z myślą o sikających płci męskiej. No i turystach, bo to muzeum. Tablice podpisano: „Bohaterowie rewolucji”, pośród nich znajdujemy Che, subkomandante Marcosa, Fidela C., Emiliano Zapatę i cały panteon łacińskiej lewicy. Co za kuriozalna idea, i zarazem zupełnie genialna, stworzona przez kogoś z wyobraźnią wręcz onieśmielającą: manifest komunistyczny wykrzyczany do mężczyzn oddających mocz w muzeum.
To z pewnością mój ulubiony element salwadorskiego centrum, jednak nie najpiękniejszy (komunizm i estetyka nieczęsto idą w parze – chociaż zdarza się). Kościół El Rosario – to mój typ. Z zewnątrz wygląda jak pół lotniczego hangaru albo jakieś poronione dziecko socrealizmu. W środku – onieśmiela. Cały półkolisty dach wyłożony jest witrażem, podobnie południowa ściana. Wchodzimy więc w burzę kolorów, tak ciepłą i ogarniającą wszystko, że to aż niewiarygodne. Architekt poszedł za ciosem do końca i oprócz postindustrialnego kształtu budowli, wnętrze ozdobiono sztuką współczesną w postaci rzeźb i elementów dekoracyjnych na ścianie. Natomiast w ścianie południowej stworzono z witraży coś na kształt gigantycznej rozety ciągnącej się niemal od podłogi do sufitu, a której elementy stanowią niby sporej wielkości odłamki szkła wstrzelone w betonowy mur. Absolutnie genialne.
Przed kościołem, ni z tego, ni z owego, ktoś postawił klasyczny i nieprzystający do niczego pomnik Krzysztofa Kolumba z informacją, że ten oto zacny mąż odkrył jako pierwszy Amerykę (bo tam wcześniej nikogo nie było, jak rozumiem?) i rozszerzył na nią nasz święty Kościół Katolicki. Nie dopisano nic na temat tego, że przyczynił się do wyrżnięcia, zarażenia grypą tudzież zamęczenia na śmierć pracą w kopalni 90% populacji. Dziwne. Myślałem, że tylko w Europie się o tym nie pamięta.
* * * * *
El Rosario znajduje się przy Plaza Libertad, jednym z dwóch centralnych placów miasta. W odróżnieniu od innych centrów, zamiast kolorowych szalów, wszelkiego rękodzieła i orzeszków w miodzie, sprzedaje się tu taczki i kombinerki.
Pośrodku stoi pomnik: pod kamienną postacią Wolności śpi bezdomny (bezdomny nie wchodzi w skład pomnika). W ogóle cała okolica okupowana jest przez miejską biedotę. Jadłem tam obiad. Zwykły, rodzinny bar, comedor, taki sam jak te na prowincji, w małych miasteczkach przy drodze: te same realia zastaję teraz w historycznym centrum stolicy. Rodzinny biznes, w którym dom naturalnie łączy się z jadłodajnią: w rogu stoi kojec, pod sąsiednim stolikiem leżą dziecięce skarpetki, których właściciel brnie na czworaka do gotującej mamy. Zamówiłem rybę z ryżem i surówką, a potem jeszcze pupusę. Młoda dziewczyna siedząca obok dostała swoje dwie pupusy szybciej: zaproponowała, bym wziął jedną od niej, a jak przyjdzie moja, to jej oddam. Potem rozmawialiśmy do końca posiłku. Do dziś zastanawiam się, czy była to próba podrywu na kukurydziany placek z fasolą, czy zwykła tutejsza uprzejmość. (Ja kiedyś poderwałem dziewczynę na bigos – jak to określił T. – a potem strasznie z tego darł, zresztą razem ze mną.)
Obok teatru stoi znak: zakaz hałasowania. Nie żeby ktoś go przestrzegał, ale sam znak godny jest uznania. Pamiętam, jak kiedyś w Starym Teatrze, na głównej scenie rozgrywały się milczące chwile ciemności i ciszy, a z placu Szczepańskiego dochodził głos konferansjera: Dziękujemy Państwu za przybycie na festyn PCK!, a potem muzyka zespołu Łzy czy inne Boney M. Czekałem tylko aż ktoś wstanie i wyjdzie. Zresztą sądziłem, że ja będę pierwszy. Zostałem.
Za kawę i dwa spore ciastka zapłaciłem jakieś 2,50 zł. A potem dumałem nad tym, dlaczego u nas herbata czy kawa w barze kosztuje tyle, co pół obiadu. Ja rozumiem, że talerzyk trzeba umyć, że wynajem lokalu i 5 zł za godzinę dla obsługi, ale bez przesady.
* * * * *
Młodzi chodzą z baniakami gorącej wody na plecach. Do baniaka przypięta jest rurka: na życzenie klienta sprzedawca spuszcza nią wodę do kubka z kawą instant. Oferuje ciastko. Dużo ich się kręci w centrum i koło szpitali.
Inny obrazek: wózek jest trzykołowy, kolorowy i ocieka wodą. Sprzedawca metalową płytką zeskrobuje lodowy gryz z lodowych brył do styropianowych kubków, dobija dłonią, by nie wypadało. Na wózku cała bateria soków w szklanych butelkach oraz kosz cytrusów, z czego powstaje smak za 35 centów. Z przenośnej lodziarni zwisają też kiście czarnych, plastikowych toreb niewiadomej zawartości. Zupełnie zagadkowe.
* * * * *
W Polsce na noc sklepy monopolowe kryją się w stalowych klatkach. Tu wszystkie sklepy tak się kryją, na co dzień. Tzn. nie wszystkie: nie kryją się te, które utrzymują uzbrojonego ochroniarza. To zresztą zazwyczaj zupełnie mili ludzie. Wielkie centra handlowe, których pierścień otacza miasto, mają na usługach całe zastępy takich osobników, którzy wystają przy wejściach i we wszystkich niezliczonych alejach ze sklepami. Ludzie, którzy tam kupują, należą jakby do innego gatunku niż ci, których spotykamy koło Palacio Nacional. To są ludzie z innego świata, i te światy nie utrzymują ze sobą stosunków dyplomatycznych.
Ludzie z centrów handlowych często nigdy nie widzieli kościoła El Rosario. Gdy ich pytam, mówią, że o nim nie słyszeli. Gdy precyzują lokalizację, coś im się przypomina, ale zaraz dodają, że tam nie jeżdżą, bo niebezpiecznie. I właściwie nie ma po co, bo w swojej dzielnicy mają wszystko, tj. mają centrum handlowe, a w nim restauracje, sklepy, w jednym jest nawet teatr (chciałem się wybrać, bo nigdy nie byłem w teatrze w centrum handlowym, ale w styczniu mieli przerwę).
Dalej, ludzie z centrów handlowych mieszkają w twierdzach, albo klatkach, w każdym razie chronią ich stalowe pręty ogrodzenia, kolczasty drut, czasem uzbrojeni strażnicy na zamkniętych osiedlach. Bywa, że ludzie z centrów handlowych na dobrą sprawę wcale nie pracują, bo mają od tego ludzi. Tj. mają kogoś z rodziny w Stanach, kto przysyła kasę, a za tę kasę utrzymują kogoś, kto gotuje im obiady i myje gary.
Ludzie z centrów handlowych twierdzą, że muszą się kryć w swoich twierdzach, bo jest niebezpiecznie. I że właściwie to nie jest to wcale przyjemne, że nawet do osiedlowego sklepu trzeba jechać samochodem, ale tak to już jest, że żyje się jak w więzieniu. Ja na przykład nie wiedziałem, że w więzieniu jeździ się samochodem.
Nie wiem też dlaczego ludzie z centrów handlowych nie zadbają, by rząd zapewnił ludziom z Plaza Libertad darmową edukację, by ci mogli zarobić inaczej, niż sprzedając pieczone banany na grillu skonstruowanym ze starego dziecięcego wózeczka. Tacy ludzie, takie rodziny nie mają możliwości wyjścia z kręgu ubóstwa, w którym się znajdują, według mnie właśnie ze względu na prywatną edukację, na którą ich po prostu nie stać i nigdy (n i g d y) stać nie będzie.
Różnice w zarobkach ludzi z centrów handlowych i ludzi z Plaza Libertad są gigantyczne, a ceny koledżów czy uniwersytetów (np. 300 $ miesięcznie) możliwe do osiągnięcia tylko dla tych pierwszych. Szkoły państwowe istnieją, ale ich funkcja edukacyjna sprowadza się do rozdawania dzieciom propagandowej szklanki mleka (żeby nie było, że państwo nie dba – no przecież dba!). Na frontowej ścianie budynku jednej ze szkół podstawowych w okolicach Chalatenango namalowana jest mapa świata. Między Białorusią a Rosją umieszczono jeszcze jedno państwo, sięgające na oko od Orszy aż za Ural. Księstwo Moskiewskie? Właściwie to całkiem niegłupie.
Przepaść między ubogimi a bogatymi w Salwadorze jest tak wielka, że czasem aż nie idzie na to patrzeć. I to nawet nie chodzi o to, że biedni są okropnie biedni: bardziej o to, że bogaci są bogaci obrzydliwie. W swoich twierdzach bronionych przez strażników narzekają na więzienie, które sami sobie zbudowali. Bo musieli? Czy bo nie chcieli podzielić się swoim dobrobytem z innymi? I to często nie dobrobytem wypracowanym, ale dobrobytem mającym uwarunkowania historyczno-rasowe.
Takie widoki, jak w Salwadorze, potrafią chyba z każdego zrobić komunistę. Pozwala dostrzec kwestie, które umykają uwadze żyjącym w było nie było wygodnej Europie. W Polsce mamy spaczony ogląd tego, co to jest socjalizm czy komunizm, patrzymy na to przez pryzmat archipelagu Gułag i Stalina. I słusznie, że o tym pamiętamy. Ale niesłusznie, że nie zdajemy sobie sprawy, że darmowa edukacja, dostępność opieki medycznej czy, dajmy na to, swobodne wejście do państwowego lasu to jest właśnie ten komunizm, o którym tu, w Ameryce Łacińskiej, się marzy. My tego nie rozumiemy, bo dla nas publiczny las czy uniwersytet to coś oczywistego i nie łączymy tego z prawą czy lewą stroną sceny politycznej. W Polsce wciąż wierzy się, że Stany Zjednoczone walczą z komunizmem (albo z terroryzmem, albo o demokrację, albo o cokolwiek, tylko nie o własny biznes – bo to przecież Stany, taki dobry, charytatywny wuj), że lewicowe ruchy Salwadoru, Boliwii czy Chile chciały czy chcą zarzucić kolejną żelazną kurtynę, a to trochę nie tak.
Domasławski w Gorączce Latynoamerykańskiej opisuje przypadek chilijskiego dysydenta, który po obaleniu Alende przez Pinocheta ucieka przed reżimem wspieranego przez Stany dyktatora do Europy. Trafia do Polski czasów Solidarności, dowiaduje się o stoczniowcach, czyta ich postulaty i stwierdza, że oni, komuniści chilijscy, walczą przecież dokładnie o to samo. Chce więc dołączyć do protestujących robotników, ale ci nie chcą z nim gadać. Przecież to komunista. Szufladki, etykietki.
* * * * *
Nie jestem specjalistą w dziedzinie restauracji, ale zdaje się, że u nas jest tak, że normalny obiad we w miarę tanim miejscu w Krakowie (bo w Warszawie czy Wrocławiu to się kształtuje diametralnie inaczej, z tego co mi wiadomo) kosztuje w granicach 12-15 zł. Jeśli chcemy czegoś bardziej wyszukanego, ale jeszcze nie turbo-elegancko-drogiego, zapłacimy coś rzędu 40-50 zł za królika w śmietanie. Różnica w cenie jest mniej więcej trzykrotna. W Salwadorze w przydrożnej knajpie kupuję obiad za półtora dolara. W Suchitoto zaproszono mnie na posiłek w lepszej restauracji (choć nie najdroższej), gdzie ceny kształtowały się na poziomie kilkunastu dolarów. Dziesięć razy więcej.
Suchitoto to jedno z dwóch najpopularniejszych miejsc na obiad za miastem dla mieszkańców stolicy. Drugim jest jezioro Coatepeque. Czy lubisz przechadzać się nad jeziorem? Coatepeque jest przepiękne, turkusowe, otoczone wulkanami. Salwadorczycy często pytają z entuzjazmem: czy byłeś nad jeziorem, czy ci się podobało? Owszem, odpowiadam, to rzeczywiście piękne jezioro. Można zjechać do niego dobrze asfaltowaną drogą, przejść się dookoła i podziwiać betonowy mur zwieńczony ulubionym elementem architektonicznym Ameryki Środkowej: spiralką z drutu kolczastego. Tak, to bardzo ładne, duże jezioro, mówię, ale szkoda, że prywatne. Patrzą się na mnie przez chwilę, dumają, i wreszcie zdają sobie sprawę: A… tak… no faktycznie, w sumie to rzeczywiście jest prywatne.
Nie znają innego świata, niż prywatny. Cały, od początku do końca, od granicy do granicy, cały Salwador, podobnie cała Gwatemala, są ogrodzone. Jadąc rowerem czuję się jak w więzieniu albo jak w windzie, bo istotnie mogę ruszyć do przodu lub do tyłu, ale już w lewo czy prawo – nie. Często nie ma szans nawet usiąść, odpocząć gdzie pod gruszą czy innym bananowcem, by poczytać czy odetchnąć. Wszędzie ogrodzenia, zawsze z drutu kolczastego, które nieodmiennie przywodzą mi na myśl obozy. Nawet w górach, w lesie, wszystko i wszędzie znajduje się za drutami. Najwyższy szczyt Salwadoru też jest prywatny. Wyobrażasz sobie prywatne Rysy?
Pozwolę sobie na dygresję: w Polsce ludzi zwariowali na temat prywatyzacji, dali sobie wcisnąć w głowy, że przecież na tym legendarnym zachodzie tak się robi, że wszystko, co związane z komunizmem, to złe, a wszystko co sprywatyzowane, to dobre. Przed moim wyjazdem toczono w mediach dyskusję na temat schronisk w polskich górach: na zewnątrz kapitalizm, a w środku komuna, to nie ma racji bytu – krzyczano. Politycznymi nalepkami chciano załatwić nawet sprawę schronisk górskich. Nieważne, czy dobre, czy złe, ważne co ma nalepkę kapitalistyczne, a co komunistyczne.
Tak się składa, że znam trochę schronisk w szwajcarskich Alpach, w Szwajcarii, niemal symbolu kapitalizmu. Stare, drewniane wnętrza, zawieszone na gwoździach blaszane kubki przypominają studenckie chaty Gorców czy Beskidu Niskiego. A miejsca do spania są już wybitnie komunistyczne, tj. zbiorowe: zamiast osobnych łóżek jest jeden wielki, wieloosobowy kojec. I jakoś to kapitalistycznym Szwajcarom nie przeszkadza: cenią sobie tę górską enklawę wspólnotowości, spokój wydobywający się wraz z ciepłem z glinianego pieca i pogawędki przy gotowaniu herbaty (podkreślam: gotowaniu, a nie kupowaniu). Polacy jednak chcieliby być bardziej kapitalistyczni niż kapitalizm.
Prywatne lasy, jeziora, ogrodzone łąki, rzeki i góry, drogi jak tunele wśród metalowych zasieków – naprawdę tego chcemy? Sprywatyzowany kraj. Ja już tam byłem. Wiem, jak to wygląda. Nieciekawie.
Polecamy: Światowa rewolucja
To znaczy, jeśli masz pieniądze, to całkiem w porządku. Jeśli nie rusza cie fakt, że cała reszta społeczeństwa je na śniadanie, obiad i kolację kukurydze z fasolą, jeśli ci dobrze z ograniczeniem życia do twojej małej domowej twierdzy, to w sumie w Salwadorze życie jest całkiem niezłe. Ale ja patrzę na to ze świadomością, że moja rodzina pochodzi z chłopstwa, że moi rodzice jako pierwsi w tej rodzinie studiowali i to właśnie dlatego, że ten znienawidzony, brutalny i ogłupiający system sowieckiego komunizmu, mimo wszystkich swoich wad, dał im darmową edukację, która szczęśliwie przetrwała transformację systemową. I wiem, że gdybyśmy żyli w Salwadorze, to nie pisałbym teraz na komputerze, słuchając walców Czajkowskiego, tylko kosiłbym kukurydzę do wieczora, a potem jadł ją w postaci bezsmakowej papki. I tak codziennie. Bez perspektyw na nic.
Pewnego dnia odwiedziłem jeden z salwadorskich uniwersytetów, UCA. Otacza go wysoki, betonowy mur zwieńczony oczywiście kolczatką, przy bramach strażnicy z bronią, a jakże. W środku: idylla. Równo wystrzyżone krzewy i trawniki. Na boisku grupa studentów ubranych w świeżutkie, kompletne stroje piłkarskie (łącznie ze śnieżnobiałymi podkolanówkami) rozpakowuje worek nowych piłek. Potem wracam do centrum, mijam młodą kobietę sprzedającą kukurydzę pieczoną na węgielkach wysypanych do starej miski. Na plecach ma zawinięte w chustę dziecko, które w najlepszym wypadku dostanie kiedyś małą plastikową piłkę za pół dolara, do kopania po całym dniu sprzedawania kukurydzy, gum do żucia czy mycia szyb na skrzyżowaniu.
* * * * *
Z San Salvador wyjeżdżam drogą na północ, przez Apopę do La Palma. Kawałek za miastem widać już góry w północnej części kraju. Jest sobota i do Suchitoto pędzą na weekend zamożni obywatele, mijają mnie w swoich wielkich chryslerach z napędem na cztery koła. Na wylocie bocznej drogi starszy mężczyzna w słomianym kapeluszu poprawia zaprzęg wozu pełnego nieoczyszczonych łodyg trzciny cukrowej, zaprzęgniętego w dwa woły. Na środku jarzma łączącego zwierzęta naklejone jest czerwono-białe światło odblaskowe.
Dla mnie Salwador to obraz tego, co się dzieje, gdy prawo do własności staje się ważniejsze niż wszystkie inne prawa człowieka. Widzę to podobnie jak arcybiskup Romero, zamordowany przez reżim na początku wojny domowej w Salwadorze, gdy pisał: Zauważam przede wszystkim całkowitą dominację bogactwa. To jest największa dolegliwość Salwadoru: bogactwo, własność prywatna jako wartość absolutna i nietykalna. Kto się dotknie tego drutu pod wysokim napięciem, spłonie. Monseñor Romero traktowany jest przez salwadorski lud jak święty.
El Salvador znaczy po hiszpańsku tyle, co zbawiciel. San Salvador – święty zbawiciel. Najwyraźniej zbawienie jest tu tylko dla bogatych.
Komentarze: (1)
Karolina 18 marca 2014 o 17:28
Bardzo, bardzo dobry tekst. Daje do myślenia i sporo uświadamia.
OdpowiedzDzięki!