Dzień wymknął się spod kontroli. Po tradycyjnej wymianie gestów i pochrząkiwań z Panem Mehanna udaliśmy się w teren. Tego dnia wojsko bardzo pilnie kontrolowało każdy samochód. Trudna misja. Prawdopodobnie otrzymali komunikat o podejrzanym aucie. Spojrzenie wystarcza, by puścić kierowcę dalej. Czasem zdarza się, że trzeba zjechać do gruntownej kontroli.

Straszny zgiełk panuje na ulicach Bejrutu, a z niego wyłania się starszy jegomość z zapytaniem „czy w czymś pomóc”? Zapytałem go, co oferuje. Oferta była taka: on lubi poznawać nowych ludzi, a my wyglądamy na takich, którzy nie mają ścisłego planu, co robić tego dnia (miał w pełni rację) Pomyśleliśmy – a co tam! Zabraliśmy nasze wielkie bagaże z hostelu i ruszyliśmy jeepem z pełną opcją wyposażenia w nieznane.

Nasz nowy znajomy to właściciel kilku kwiaciarni i właśnie do jednej z nich udaliśmy się. Były po drodze czarne żarty, że kto wie? Może już wykonał telefon, że ma klientów z narządami do pobrania… Oczywiście musiał on wzbudzić na tyle duże zaufanie, że odważyliśmy się na ten rajd. Po drodze poszliśmy do kościoła. Wielu ludzi się mu kłaniało, więc to pozwoliło nam zostawić go w wozie z naszym dobytkiem. Ksiądz prowadził mszę tyłem do zgromadzonego tłumu. Wszystko poza tym wyglądało podobnie. Jakaś staruszka syknęła ze złością, gdyż zahaczyła o wystający obiektyw mego aparatu.

Nasz nowo poznany kompan zgodnie z umową czekał. Ruszyliśmy do jednej, następnie do docelowej kwiaciarni, która była prowadzona przez trzech panów. Wzbudzał on w nich duży szacunek. To nie był respekt, a to świadczy, że wstępnie dobrze rozpoznaliśmy tego człowieka. Po drodze wypytał nas, czym się zajmujemy. Mnie z uwagi na pracę zaproponował udział w przyszłościowym projekcie – marzy o założeniu „Instytutu dla szczęśliwych ludzi”. Dziwne to, ale rzeczywiście wiele humanistycznego ducha w nim się tliło.

Gerard miał tego dnia trudniejszą misję. Okazało się, że zajmuje się on projektowaniem czegoś, co jest produkowane w Niemczech dla Forda. Jak się można domyślać, jedną z czołowych pozycji w tejże niemieckiej firmie sprawuje syn naszego znajomego Pana George’a Hanny. Tak więc zagrzał się eter od rozmowy pomiędzy Libanem a Niemcami. Pan George zamówił dużo jedzenia i zapoznał nas ze swym kolejnym synem, który mimo około 25 lat został czule pocałowany w głowę.

Syn odziedziczył po ojcu żyłkę przedsiębiorcy. Pokazał nam zdjęcia z budowy potężnego kompleksu turystycznego na jałowym, przybrzeżnym kawałku ziemi. Ojciec był dumny z dokonań swego dziecka. Na koniec bardzo miłego spotkania poprosił swego kierowcę, by odwiózł nas do Jeita Grotto – kilkadziesiąt kilometrów od Bejrutu.

To, co ujrzały nasze oczy było niczym sen. Wewnątrz niczym nie wyróżniającej się góry, wskutek systematycznej działalności wody i czasu powstał cud natury. Wejście do groty najeżonej stalaktytami i stalagmitami przeniosło nas w inny wymiar. Nasza Jaskinia Raj jest również nieopisanie piękna, ale Jeita Grotto ma niezwykły rozmach i majestat.

Druga odsłona groty, to położona niżej jaskinia z kilkusetmetrowym odcinkiem, który przemierza się łodzią. Na terenie kompleksu znajduje się również zoo, ale jako miłośnik zwierząt mogłem się tylko bardzo zdenerwować, widząc osowiałe i bardzo smutne zwierzęta zamknięte w niewielkich klatkach. Jedna z małpek zwróciła moją uwagę – jej oczy wyrażały jakiś nieopisany żal. Po chwili obróciła się i trzymając swój ucięty i zabandażowany ogon, spojrzała w moim kierunku, po czym oparła łepek na kamieniu i pogrążyła się w wymownym milczeniu…

Na parkingu usłyszałem polskie głosy. Jak się okazało, był to sekretarz ambasady polskiej w Libanie wraz z żoną. Zastanawiam się, jak to jest, że z pewnymi osobami można zawrzeć znajomość natychmiast i nie móc się nagadać mimo, że to dopiero pierwsze minuty wspólnej znajomości. Tak było w tym przypadku. Oboje są bardzo miłymi, ciepłymi ludźmi, którzy moją sympatię zaskarbili sobie krótką historią. Będąc z Iraku i Afganistanie znaleźli dwa psy, błąkające się po pustyni. Od tego czasu zwierzęta te są towarzyszami ich życia, a w niedługim czasie miały odbyć swój pierwszy lot samolotem – ku polskiej ziemi.

Konieczne było przerwanie dyskusji, gdyż słońce zaczęło znikać za górami. W trakcie drogi powrotnej, kierowca sfatygowanego mercedesa zaczął żywo gestykulować i wykrzykiwać słowa „teleferik”, „harisa”. Zupełnie nie wiadomo było, o co mu chodzi. Musiało to być coś bardzo ważnego, gdyż tym wskazywaniem na szczyt potężnej góry i wykrzykiwaniem wymiótł nas z taksówki, a my pod wpływem tej dziwnej sytuacji poszliśmy na poszukiwanie tajemniczego „teleferika”. Jak się okazało, była to kolejka na szczyt góry Harisy, na której znajdowało się narodowe sanktuarium Libanu, zwieńczone olbrzymią statuą Maryi.

Sanktuarium to jest dla Libańczyków tak samo ważne, jak dla Polaków Jasna Góra. W 1997 roku był tu Papież Jan Paweł II, który dodawał skrzydeł młodzieży libańskiej. Jakieś młode osoby wracające z owego miejsca kultu plunęły w naszym kierunku ze zjeżdżającego w dół wagonika. Wszystko wyglądało tu, jak w Europie – modnie wyglądający ludzie w bardzo dobrych autach. Gdyby nie obstawa tutejszego wojska, miejsce sielankowe. Rzut oka na panoramę Jounieh i czas jechać ku Byblos – cóż za szalony dzień…

Uśmiechnięta twarz kierowcy, który przemierzał kolejne kilometry z iście ułańską fantazją oraz jednoznaczny gest obwieściły, że to koniec naszej jazdy. Miało być Byblos, a jest „Jbeil”… Tak, czy inaczej – gdzieś jesteśmy i poradzimy sobie. Jacyś leciwi taksówkarze nie rozumieli kompletnie naszych intencji, ale w końcu jeden ze starych mercedesów wywiózł nas poza rogatki starego miasta. Camping był prowadzony przez komunikatywnego Egipcjanina i jego zupełne przeciwieństwo – miejscowego, znudzonego obsługiwaniem gości szefa tego przybytku.

Płacąc za miejsce w maleńkim domku nad samym brzegiem morza doszło do ciekawej sytuacji. Opłata za dwie osoby wynosiła 20 dolarów. Mój kompan podróży Gerard przekonany był, iż 20 dolarów… ale za osobę, co podchwycił znudzony do tego momentu szef. Obserwowałem jego targaną pokusą twarz. Nagły przypływ, mimo wszystko ledwie zauważalnego pobudzenia świadczył o toczonej walce wewnętrznej. „Skoro chce dać 20 dolarów za osobę, to dlaczego nie?… a może jednak wyprowadzić go z błędu? Ale jeśli tak zrobię, to stracę 20 dolarów… Jednak nie mogę ich stracić, bo nie są moje…” Ostatnia opcja zwyciężyła i 20 dolarów zostało wymienionych na klaustrofobiczny domek.

Dzień, mimo, iż dawno zakończony nie byłby pełny bez nocnego zwiedzania najbliższego otoczenia. Padło na lokal przypominający stację benzynową. Trudno opisać jak wyśmienity smak ma libańska pizza. Przygotowany na naszych oczach przysmak w połączeniu z po prostu perfekcyjnym piwem Almaza zniknął w oka mgnieniu. Prowadzący ten sklep panowie podjęli dyskusję. Szybko można było się zorientować, że jesteśmy pośród zdeklarowanych zwolenników Hezbollahu. To był bardzo intensywny dzień, więc czas zaszyć się w domku i oczekiwać, co nazajutrz odsłoni płaszcz nocy.

04.02.2008

Motywacja do szybkiej pobudki była tuż, tuż. Z domku rozpościerał się kojący oczy widok na Morze Śródziemne. Przyjemności kąpieli nie sposób opisać, a słońce tego dnia przypiekało mocno. W swoim tempie podążamy ku centrum fenickiego miasta Byblos. Po drodze mnóstwo warsztatów samochodowych, zaśmieconych oponami dolinek i zagłębień, drzewa pomarańczowe, bananowce, dojrzewające cytryny.

Centrum miasta przypomina wspaniale utrzymaną starówkę jakiegoś europejskiego miasta. Nad nią dominują ruiny zamku Krzyżowców z XII wieku z których rozpościera się widok na wzgórze świątyni Baalat Gubal z ok. 2800r.p.n.e, gdzie kwitł kult boga słońca Baala. Byblos to miejsce zamieszkiwane na stałe od czasów neolitycznych, czyli około 9000 lat przed Chrystusem. To tu wynaleziono alfabet fenicki, który dał początek wszystkim alfabetom w Europie i w Indiach, również alfabetowi arabskiemu.

Słońce wygrało w naszymi zapędami poznawczymi. Mimo, że to zima, trzeba szukać mniej eksponowanego na żar miejsca. W Libanie można zawsze napić się świeżo wyciskanego soku i warto z tego korzystać. Przy filiżankach bardzo mocnej kawy zaplanowaliśmy kolejny cel – pierwsza lepsza, mała miejscowość w drodze na północ. Plan jednak został zmodyfikowany z równie wielką szybkością, jak go wymyśliliśmy. „Mała miejscowość” ma tu nieco inny wymiar. Z okien pędzącego busa ukazał się widok jakiejś potężnej fabryki i jak zwykle wszędobylskiego blokowiska. Mimo, że kierowca oznajmił koniec podróży dla nas, mówimy aby jechał dalej. Wysiadamy w miejscu, gdzie zaczyna się droga w świat śniegu. Zamiast wyimaginowanej plaży pniemy się w górę zdezelowanym mercedesem, którego kierowcą jest bardzo sympatyczny, straszy Ormianin. Za oknem widać potężne rezydencje i pojawia się pierwszy śnieg. Odczuwamy przenikliwe zimno.

Jesteśmy w kurorcie narciarskim w Bcharre. Stąd już całkiem blisko do libańskich cedrów oraz na najwyższy szczyt Qornet as Sawda. Właścicielem potężnego hotelu Palace jest Wenezuelczyk Eduardo. Ten około 70 letni jegomość wzbudza nieskrywaną sympatię. Chce mówić tylko po hiszpańsku, więc przystajemy na obustronną możliwość odświeżenia tego pięknego języka. Otrzymujemy apartament, który robi wrażenie… również z powodu panującej w nim temperatury. Otacza nas 5 stopni Celsjusza. Rozpaczliwym rozwiązaniem staje się nagrzanie w pokoju… parą wodną spod prysznica. Coś za coś – cieplejale wilgotno.

Na pocieszenie pozostaje chłodzone piwo oraz szalona kreskówka o babci z dziadkiem, którzy mieszkali na pustkowiu ze swym kotem. Kot sprowadzał na nich tak nieoczekiwane zdarzenia, że moja fantazja i pamięć nie jest w stanie przypomnieć sobie czegokolwiek. W środku nocy nastąpiła gwałtowna pobudka – pomyślałem, że to może nawoływanie z meczetu lub jakiś alarm. Okazało się, że niechcący zaprogramowaliśmy telewizor, aby się włączył.

05.02.2008

Wczesna pobudka i jak najszybsze opuszczenie lodowatego pokoju. Trzeba dojechać do bazy narciarskiej, skąd zamierzamy iść ku najwyższemu szczytowi Libanu. Taksówkarze nieugięcie targowali sumę i w końcu za 10 dolarów ruszyliśmy po spiralnej drodze, mijając marne stanowisko cedrów libańskich. Miała to być super atrakcja, ale czasem lepiej nie zjeść kremówki w Wadowicach lub nie zachwycić się cedrami…

O 9.25 wystrzeliliśmy w górę wzdłuż wyciągu narciarskiego. Amatorzy białego szaleństwa czynili znaki krzyża, widząc nasze zapędy. Po dwóch godzinach udało się osiągnąć przełęcz i zarazem najwyższy punkt, gdzie dojeżdża wyciąg (2800 m.n.p.m.). Nie było łatwo, ale największe trudności miały pojawić się w kolejnych etapach brnięcia ku niewiadomemu. Szlak wyznaczają ślady skuterów śnieżnych. Na jednym z nich pruł francusko – libański patrol. Żołnierze odradzili tą eskapadę z uwagi na dużą warstwę puchu i brak rakiet śnieżnych. Mimo to, oceniając sytuację, stawiamy kolejne, coraz cięższe kroki. Wokół biel, błękit i słońce podstępnie palące skórę. Nogi grzęzną w topiącej się pokrywie. Każde zejście z toru powoduje zapadnięcie się po pas, a stopy nadal nie czują twardego gruntu. Cztery godziny śnieżnej orki, a punktu mogącego być szczytem Qornet as Sawda nie widać. Spłycone oddechy i zachodzące słońce nakazują wracać do bazy.

Godzina 18.00 wyznaczyła koniec ciężkiego dnia. Rozglądamy się za jakimkolwiek środkiem transportu. Tymczasem widzę niecodzienny i trzeba przyznać makabryczny widok… Na śniegu leży odcięta głowa psa. Na grubej pokrywie śnieżnej siedzi szczenię i wpatruje się w dal. Z innej strony nadchodzi inny, wielki, jasny pies. Węszy i zwraca się w kierunku leżącej głowy. Trudno domyśleć się, co się stało.

Pracownicy kurortu bez problemu odwożą nas Ładą Nivą do Bcharre i nie chcą słyszeć o zapłacie. W pokoju hotelowym niezmienne zimno. Ciałem wstrząsają dreszcze, a twarze płoną. Słońce dokonało swego, a najbliższe dni będą cierpieniem dla twarzy i rąk. Edmond zaprasza nas na zaplecze kuchni swej portierni (jest on i właścicielem i portierem). Okazuje się, że nasz dobroczyńca jest wielokrotnym mistrzem Libanu w zjeździe na nartach. Uwielbia też naszego Adama Małysza i nie jest dla niego tak surowy, jak jego rodacy. Zupka chińska ma wspaniały smak. Zwykła herbata nabiera mocy w ekstremalnych warunkach. Wczoraj kąpiel w transparentnych wodach Morza Śródziemnego, a dziś niemal antarktyczne zmagania. Co za kraj… Czas spać. Dobranoc.

Marcin Michalski

Na co dzień pedagog specjalny - zajmuje się osobami z autyzmem. Praca do łatwych nie należy, więc czasem udaje się to tu to tam i snuje przemyślenia na temat odwiedzanych miejsc.

Komentarze: (1)

online 23 grudnia 2009 o 9:43

Tak, pewnie tak jest

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.