Za cztery dni lecę do Meksyku – powiedział kiedyś Piotr Strzeżysz. Pojechał. Do opowieści, które stamtąd przywiózł, zrobiłam obrazki.
Ostatni dzień
naszego miesięcznego pobytu w Gruzji. Jedziemy 130 km/h rozklekotaną marszrutką, modląc się, żeby zdążyć na samolot. Piotr mnie pyta czy pamiętam jak kilka miesięcy wcześniej zapytał, czy to by było okej, gdyby we wrześniu wyruszył dokądś sam. Oczywiście pamiętam, oczywiście się zgodziłam. Piotr wtedy odparł:
No to w takim razie za cztery dni lecę do Meksyku.
Do opowieści, które stamtąd przywiózł, zrobiłam obrazki. Piotr je ładnie opisał.
Rok 1519. Hiszpański konkwistador Hernan Cortez dopływa do wybrzeży dzisiejszego Meksyku, a ówczesnego państwa Azteków. (Rys. Ala Leszyńska)
Tubylcy witają Corteza jako powracającego legendarnego wodza Quetzalcoatla – Upierzonego Węża Pokrytego Piórami Quetzala, który, według legendy, miał powrócić zza wielkiej wody. Inkowie, tak jak Aztekowie, mieli podobną legendę o białym, długobrodym bogu, który znany był pod postacią Viracochy. (Rys. Ala Leszyńska)
W Irlandii nikt nie ma wątpliwości, kto odkrył Amerykę przed Kolumbem. Prawie tysiąc lat wcześniej Święty Brendan, irlandzki mnich, opat klasztoru w Clonfert, płynie przez Atlantyk w poszukiwaniu nowego lądu. (Rys. Ala Leszyńska)
Święty Brendan dopływa do wybrzeży Ameryki. Na pokładzie ma ze sobą trzy tresowane kruki, które pomagały w ustaleniu bliskości lądu, jako że irlandzcy żeglarze, w przeciwieństwie do chińskich, nie dysponowali kompasem. (Rys. Ala Leszyńska)
Święty Brendan odprawia mszę na grzbiecie wieloryba, który pomyłkowo został wzięty za małą wyspę. Wieloryb zanurzył się pod wodę dopiero po tym, jak próbowano rozpalić na nim ognisko. (Rys. Ala Leszyńska)
Dostojny, mądry starzec zostaje bogiem i wodzem. Przyjmuje imię Quetzalcoatla – Upierzonego Węża Pokrytego Piórami Quetzala. Mógł żyć długo i szczęśliwie, ale niestety, po pewnym czasie odbija mu w głowie, popada w nałóg pijaństwa, zaczyna prowadzić hulaszczy tryb życia, traci boską cześć i zostaje wygnany. Obiecuje jednak, że pewnego dnia powróci. (Rys. Ala Leszyńska)
Sonora okazała się być pustynią tylko w nazwie. Pomijając już to, że jak na pustynię, była bardzo zielona, to wydawała się być pełna życia. Wystarczyło na chwilę się zatrzymać, by za chwilę usłyszeć szuranie, popiskiwanie, syczenie, tuptanie, niezidentyfikowane szelesty i szmery, wydawane przez dobrze maskujące się zwierzęta: ciekawskie jaszczurki, czasem króliki, nie mówiąc już o ogromnych mrówkach, żukach, włochatych pająkach, świerszczach i całej masie innego, nieznanego mi robactwa. (Rys. Ala Leszyńska)
Jednak to nie pająki, węże, czy skorpiony okazały się być moim największym pustynnym wrogiem. (Rys. Ala Leszyńska)
Pewnego wieczora, jadąc sobie między krzakami, zostałem zaatakowany przez kaktusa o łacińskiej nazwie Cylindropuntia fulgida, czyli krótko mówiąc, dopadła mnie skacząca cholla, wpijając swoje kolce w moją rękę. (Rys. Ala Leszyńska)
Początkowo myślałem, że to jakiś zwierz i zacząłem mocno bić dłonią o udo, ale w ten sposób przeniosłem tylko kolce na nogę. (Rys. Ala Leszyńska)
Momentalnie zesztywniała mi ręka, a noga pokryła się siniakami. Rozłożyłem obóz i leżałem na karimacie, czekając na postępujący paraliż całego ciała, ale na szczęście, na sztywnej ręce, pieczeniu i siniakach się skończyło. Rano opuchlizna prawie zeszła i mogłem kontynuować jazdę. (Rys. Ala Leszyńska)
Podobnie jak w USA, w Meksyku często korzystałem z autostrad, choć z trochę innych powodów. W Stanach czasem nie było innej drogi, w Meksyku autostrady były bezpieczniejsze od bocznych, wąskich, pozbawionych pobocza dróg. Szczególnie na odcinku od Culiacan do Mazatlan. (Rys. Ala Leszyńska)
Pewnego wieczora tak się zasiedziałem w Maku, że potem musiałem przejechać nocą przez miasto. Był to bardzo kiepski pomysł, trafiłem bowiem do dzielnicy burdeli, więc nawet nie próbowałem zajeżdżać do rozświetlonych sklepów i pytać, gdzie by tu można rozstawić namiot. Tak czy inaczej, i tak nie miałem kasy na rozrywkę. (Rys. Ala Leszyńska)
Jechałem i jechałem, ludzie coraz dziwniejsi na poboczu, niektórzy machali, chyba przyjaźnie, choć było ciemno i trudno rozróżnić, w końcu postanowiłem jednak podjechać i zagadać. Obok ciężarówki stało kilku skośnookich mężczyzn, dopiero metr od nich zauważyłem, że dwóch nie ma ręki, a jeden opaskę na oku. Pan pirat pierwszy przemówił. Do tego po angielsku. - Masz pieniądze? – pyta pirat, a jednoręcy dziwnie chichoczą. - Tak – odpowiadam, mam trochę – mówię, patrząc na wybetonowaną, zasyfioną jakimiś smarami posadzkę, ale powoli zbieram się do ucieczki. - Zaraz wrócę! – wołam. - Oczywiście, że zaraz wrócę! – Wracaj zaraz, bo cię przywieziemy! – krzyczą za mną, ale mnie już nie ma. (Rys. Ala Leszyńska)
Po kilku kilometrach zatrzymuję się przy budynku, wyglądającym jak przydrożny hotel. Niestety, to normalny dom, ludzie trochę przestraszeni, jak wchodzę i pytam, ale jest dobrze. Wszyscy się przejęli historią o panu piracie i jednorękich Chińczykach, co pewnie już mnie szukają i dostaję dach nad głową, a właściwie nad namiotem. Mogłem się rozbić na podwórku, wcześniej jeszcze poznając wielkiego brata, który obejmując mnie po przyjacielsku i powtarzając ja ja, naturliś, z dumą pokazał wielką swastykę na ramieniu. Myślę sobie, lepsi wytatuowani meksykańscy faszyści, niż pirat i jednoręcy Chińczycy. (Rys. Ala Leszyńska)
Ostatnią noc spędziłem w Gaudalajarze u Kristofa – Polaka, który w Meksyku otworzył biznes – budę z hamburgerami. Ma swoich pracowników, interes się rozkręca, Kristof planuje podbój całego miasta. Również i mnie proponował posadę, na razie podziękowałem, ale w razie czego wiem, gdzie mogę zarobić na kolejną podróż. (Rys. Ala Leszyńska)
Więcej historii można znaleźć na www.onthebike.pl.
Komentarze: 2
Marcin 19 maja 2013 o 11:43
Super opowieść obrazkowa- gratuluje ;-)
OdpowiedzArek 24 maja 2013 o 15:06
Ala ma mega talent. Głosuję na obrazki 1, 7, 8 i 4 ostatnie. Głosuję, a co!
Odpowiedz