Antwerpia śni się nocami
Zrezygnowałam ze słonecznej Lizbony, żeby wyjechać do Antwerpii. Brzmi dziwnie w zestawieniu z faktem, że nie znoszę deszczu i zimna. Wyjeżdżając wiedziałam tylko ze zdjęć, że Antwerpia jest piękna i że w samej nazwie tkwi coś, co sprawia że mam ochotę tam pojechać.
Erasmus był okazją, żeby prażyć się na słońcu przez parę miesięcy dłużej, więc decyzja o wyborze kierunku wymagała przemyślenia. Podjęłam ją w dużym stopniu intuicyjnie. Nie znałam w Belgii nikogo, nigdy wcześniej nie byłam w tym kraju. Postawiłam na Antwerpię i cóż… Po raz kolejny okazało się, że decyzje podjęte na podstawie intuicji to najlepsze decyzje.
Dlaczego właśnie tu?
Bruksela jest nowoczesną europejską stolicą, siedzibą instytucji Unii Europejskiej, a życie codzienne toczy się tam w dwóch równouprawnionych językach. Brugia wije się malowniczymi kanałami, tak piękna, że powstają o niej filmy ze światowej klasy aktorami. Gandawa to najważniejsze miasto uniwersyteckie Belgii, jednocześnie najczęściej odwiedzane przez turystów. Dlaczego w takim razie to właśnie Antwerpia jest w moim przekonaniu perełką w koronie miast belgijskich?
Stosunkowo niewielka Anvers (z francuskiego – Antwerpia) swoją wzmiankę w podręcznikach do nauki geografii zawdzięcza drugiemu co do wielkości europejskiemu portowi. Osoby zainteresowane modą i jej najnowszymi trendami wiedzą przeważnie, że miasto słynie ze światowej sławy projektantów i luksusowych butików. W przewodnikach turystycznych najczęściej spotykana wyliczanka sprowadza się do haseł: port, diamenty, Rubens. Prawdą jest przecież, że port imponuje swoją wielkością, Antwerpia jest światowym ośrodkiem handlu diamentów z odrębną „diamentową” dzielnicą, a Rubens tutaj właśnie mieszkał i tworzył. W moim odczuciu hasła te stanowią jednak zaledwie tło dla szerszego spojrzenia na Antwerpię, zarówno na jej codzienną, jak i turystyczną stronę.
Jako studentka przebywająca tam w ramach Programu Erasmus miałam okazję znaleźć się pomiędzy dwoma wspomnianymi biegunami. Byłam mieszkańcem. Robiłam zakupy w sklepie spożywczym, chodziłam do szkoły i na zajęcia sportowe, a w wolnym czasie spotykałam się ze znajomymi w przytulnych kawiarniach i zatłoczonych pubach. Jednocześnie chłonęłam wszystkimi zmysłami atmosferę miasta. Na rowerze odkrywałam coraz to nowe jego zakątki, spędzałam godziny w muzeach, odwiedzałam parki i kościoły. Parę miesięcy takich doświadczeń pozwoliło mi wyrobić sobie własne zdanie o Antwerpii, bardzo różne od tego, co uprzednio wyczytałam o niej w przewodnikach turystycznych. Ten swój obraz, z konieczności i z założenia subiektywny, chciałabym przekazać. Po szczegóły historyczno-statystyczne odsyłam do przewodników turystycznych. Najlepiej zaś będzie przyjechać na miejsce i przekonać się o wszystkim samemu.
Zacznijmy jednak od tego, co napisano w przewodniku
Groenplaats to mocno bijące serce miasta, z górującą nad nim gotycką Katedrą pod wezwaniem Maryi Panny. Najważniejsze miejsce w Antwerpii, jej wizytówka i punkt wyjściowy do dalszego zwiedzania dla licznych turystów, którzy przewijają się przez plac każdego dnia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mogłam go obserwować niemal codziennie z wyśmienitego tarasu widokowego, jakim była stołówka na czwartym piętrze szkoły położonej przy samym placu. Po zajęciach umawialiśmy się na dole, by wspólnie ruszyć „w miasto”.
Tętniący życiem Groenplaats to miejsce imprez muzycznych, happeningów, a zarazem ulubiony przystanek odpoczynku dla emerytów przysiadających na jednej z nasłonecznionych ławeczek. Na środku placu stoi pomnik Rubensa, dostojnie pozującego fotoreporterom. Dookoła biegną wąskie tory tramwajowe, stąd bowiem zaczyna swoją podróż mały turystyczny tramwaj. Zaraz obok parkuje dwupiętrowy czerwony bus turystyczny z odsłoniętym górnym pokładem. Jeśli dodamy do tego bryczki konne, oczekujące na pasażerów pod pobliskim ratuszem, zobaczymy że Antwerpię zwiedzać można na niezliczone sposoby. Pieszo, na rowerze – polecam gorąco – w tramwaju lub autobusie, zależnie od upodobań i wieku zainteresowanych (kolorowy tramwaj nieodmiennie przyciąga małych turystów z rodzicami). Brakuje tylko rikszy i lotów balonem nad miastem, chyba że obecność tych środków transportu przeoczyłam.
Skoro już jesteśmy na Groenplaats i stoimy zwróceni twarzą ku Katedrze, skierujmy się po ukosie w lewo. Po paru krokach znajdziemy się przed wejściem do niej (zbyt doniosły to może moment, by czynić dygresję o budce z najlepszymi w Antwerpii frytkami, ale takową po drodze mijamy). Katedrę wybudowano w stylu gotyckim w latach 1352 -1521. W wyniku niejednej przebudowy budowla nabrała cech innych stylów, stanowiąc obecnie interesującą ich mieszankę. Z całą pewnością nadal pozostaje jednak najważniejszym kościołem gotyckim w Belgii.
We wnętrzu uwagę przykuwają m.in. wysokie pod niebo sklepienie i trzy obrazy Rubensa. Moja pierwsza wizyta w Katedrze przypadła na niedzielę i zapisała się w pamięci nieoczekiwanym udziałem we mszy, która akurat się tam odbywała, a prowadzona była oczywiście w języku niderlandzkim. Po zaledwie tygodniu od rozpoczęcia intensywnego kursu tego języka byłam w stanie wyłowić nieliczne słowa, więc upłynął mi ten czas w kompletnym niezrozumieniu słownego przekazu i na nieśpiesznej kontemplacji, z konieczności dokonywanej na siedząco. W dni powszednie strzelistą świątynię można oglądać grupowo z przewodnikiem, który w języku angielskim przekazuje wiele ciekawych informacji.
Wychodząc z Katedry tym razem skręcimy w prawo, by znaleźć się w trzecim ważnym dla miasta miejscu – na Grote Markt, u wejścia do Ratusza (Stadhuis), wokół którego powiewają flagi. Plac otoczony jest szeregiem malowniczych kamieniczek pochodzących z XIV-XVI wieku. Stoi tu także fontanna z figurą Brabo (zaraz wyjaśnimy kim był Brabo). Naszą grupę, złożoną z zagranicznych studentów, powitał w Ratuszu przemową przedstawiciel władz miasta. Po symbolicznej lampce szampana oraz czymś w rodzaju krótkiego bankietu udaliśmy się na obchód po przypominających pałacowe salach, by wysłuchać długiej i nieco zawiłej historii tego miejsca i ludzi z nim powiązanych. Byli wśród nich liczni książęta i księżniczki, których portrety wiszą na ścianach. Podobna wycieczka w tym miejscu jest możliwa wyłącznie dla grup zorganizowanych i po uprzedniej rezerwacji, bo turystyczna rola Ratusza idzie w parze z pełnioną przez niego funkcją siedziby władz miasta.
Wizyta w Ratuszu przypadła na pierwsze dni naszego pobytu w Antwerpii. Kiedy więc popołudniową porą opuściliśmy szacowny Stadhuis, grupowo ruszyliśmy na… piwo. Słusznie Belgia jemu i czekoladkom zawdzięcza dużą część swojej turystycznej renomy. Wrażeń smakowych opisać się nie da, mogę jedynie stwierdzić, że opinie wychwalające pod niebiosa belgijskie piwo nie są wcale przesadzone.
Swoistą wizytówką Antwerpii jest pewien jasny rodzaj piwa, zaserwowany nam w pubie podczas pierwszej uroczystej degustacji belgijskiego trunku. Ja jednak zostałam fanką piwa ciemnego, z przelotną jedynie fascynacją bananową odmianą złotego napoju – wymysłem o tyle nowatorskim, co pysznym. W ramach programu atrakcji dostępnego studentom Programu Erasmus miała miejsce wycieczka do jednego ze 115 belgijskich browarów. Ta liczba mówi sama za siebie. Będąc w tym kraju po prostu nie można nie spróbować tutejszego piwa.
Nie zdążysz zgłodnieć
Jedzenie to bardzo szeroki temat, jak w przypadku każdej zresztą podróży do innego państwa. O ile jednak opowiadając o przysmakach Turcji czy Maroka, można by operować pojęciem egzotycznej odmienności, o tyle w przypadku Belgii w codziennym menu znajduje się raczej to, co przeciętnie jada się w Europie. Z drobnymi, aczkolwiek istotnymi odmiennościami.
Przyjezdni wiedzą zazwyczaj, że udają się do kraju, w którym furorę – nie tylko wśród turystów, ale i jego własnych obywateli – robią frytki z majonezem, czekoladki i słodkie wafle. Każdej z tych pozycji wypadałoby poświęcić choć kilka słów. Nie byłabym jednak sobą, gdybym uprzednio nie zajrzała do koszyka z zakupami przeciętnemu klientowi marketu w Antwerpii i nie wyciągnęła z tej obserwacji paru rzeczowych wniosków. Przede wszystkim, ilość tzw. „gotowego” jedzenia na sklepowej półce jest bardzo duża, w porównaniu do polskich realiów oczywiście. Po gotowe dania często wyciąga się ręka dorosłego klienta. Z drugiej strony szeroki jest wybór serów, na co wpływa bliskość Francji oraz duża podaż małży, bardzo popularnych na belgijskich stołach. Tutaj punkt dla Belgów – umieją samodzielnie je przyrządzać.
Nieprzypadkowo w ofercie sklepów z czekoladkami zawsze znajdują się te o kształcie ręki. Maleńkie dłonie z białej, mlecznej lub ciemnej czekolady piętrzą się stosikami za ladą i stoi za tym coś więcej niż pomysł producenta. Dociekliwy turysta ustali, że nazwa Antwerpia pochodzi od flamandzkiego „hand werpen”, co oznacza dosłownie „rzucanie ręką”. Wiąże się z tymi słowami legenda, zgodnie z którą nad rzeką Skaldą miał niegdyś mieszkać olbrzym, który pobierał opłaty od każdego statku chcącego wpłynąć do tutejszego portu. Kiedy odmawiano uiszczenia opłaty, olbrzym ucinał „winowajcy” za karę prawą rękę. Znalazł się jednak dzielny człowiek o imieniu Brabo, który położył kres tym okrutnym praktykom, karząc olbrzyma w taki sam sposób. Odciął mu bowiem prawą dłoń i wrzucił ją do rzeki. Stąd zatem, od słów „hand werpen”, wywodzić ma się nazwa miasta Antwerpia. Nie warto chyba poświęcać uwagi innym wersjom jej powstania, skoro ta legendarna tak wielkie robi wrażenie… maleńkie czekoladowe rączki są natomiast tak pyszne, że nie można im się oprzeć.
Zanim przyjechałam do kraju czekoladą płynącego nie rozumiałam podstaw leżących u rozróżnienia na czekoladę pochodzącą „stamtąd” oraz z innych części świata. Nie interesowała mnie zawartość pudełek z pralinkami przywożonych z Belgii w ramach prezentu. Wszystko zmieniło się po zaledwie paromiesięcznym pobycie w państwie, w którym ten słodki wyrób uchodzi za coś w rodzaju dobra narodowego.
Na każdej szanującej się ulicy w Antwerpii znajduje się przynajmniej jedna chocolaterie, a na niektórych ciągną się całe ich rzędy. Czekoladki na wagę, pralinki nadziewane i czysto mleczne, bloki czekoladowe, smakowite pasty do tostów, najprawdziwsze kakao… długo by wyliczać. Ubrania, maskotki, pocztówki, kubki i inne gadżety z czekoladą jako motywem przewodnim są popularną pamiątką, którą można nabyć w licznych sklepikach ulokowanych w centrum miasta. Nie tylko czekoladoholicy odnajdą rozkosz i ukojenie w czekoladowych rewirach Antwerpii, ale też ci, którzy nigdy nimi nie byli po powrocie mogą odkryć, że… od czekolady się, klasycznie, uzależnili.
Jeśli chodzi o frytki, innowacyjne podejście do ich jedzenia przejawia się w dodatku majonezu, czego w Polsce raczej nie praktykujemy. W popularnych frituur występuje też cała paleta sosów, spośród których wybierać mogą co bardziej wybredni. Nawiasem mówiąc, polecam andaluzyjski. Niedawno znalazłam w Warszawie miejsce, gdzie można zjeść frytki przygotowane ściśle według belgijskiej receptury i bardzo się ucieszyłam.
Komentarze: (1)
szymon 12 sierpnia 2015 o 10:58
Witam
OdpowiedzJadę na Erasmusa do Antwerpii i mam problem z wyszukaniem noclegów na semestr zimowy. Może coś znasz?
Szymon P