Fragment pochodzi z reportażu Amar szonar Bangla opublikowanego w książce Poza utartym szlakiem wydanej przez Peron4 i wydawnictwo Mercator.

Nasz szpital zajmuje niewielki, parterowy budynek, wybudowany pośród pól ryżowych przy głównej drodze biegnącej na południe Bangladeszu. Ośrodek pomaga przede wszystkim kobietom i dzieciom, dla nich przeznaczona jest większość z czterdziestu łóżek w rozdzielonym niewysoką ścianką dużym pomieszczeniu. W sali ogólnej stoją, ustawione w rzędy, metalowe łóżka, jedno inne od drugiego. Nie ma pościeli, jest tylko zwykły materac, a na nim plastikowa podkładka, żeby go nie ubrudzić i poduszka.

Na materacach siedzi i leży zwykle po kilka osób, każdy chory zabiera ze sobą do szpitala najbliższą rodzinę. Spędzają ze sobą całe dnie. Dzieci bawią się wśród innych chorych, rodziny zajadają z misek ryż, siedząc w kucki na podłodze. Niektórzy zostają na noc, śpiąc w tym samym co pacjent łóżku. Jak w całym Bangladeszu, tak i w naszym szpitalu jest tłoczno i rodzinnie, nawet jeśli pacjentów jest tylko pięciu. Ktoś cierpi na biegunkę i wymioty, obok leży mama z nowo narodzonym niemowlakiem, na następnym łóżku wyniszczony gruźlik, a jeszcze dalej ktoś właśnie umiera.

Rybak w Bangladeszu

Wracamy po niemal trzyletniej przerwie. Wtedy Bangladesz był jednym z punktów na trasie naszej azjatyckiej podróży, a my zwykłymi turystami. (Fot. Krzysztof Olech)

Uczennica w szkole pielęgniarskiej

Przyszła pielęgniarka. (Fot. Krzysztof Olech)

Bengalczycy potrafią śmiecić jak mało kto. Pomiędzy mokrymi plamami bliżej nieokreślonego pochodzenia pod szpitalnym łóżkiem leżą papierki, resztki jedzenia i opakowania po lekach. Do higieny nikt nie przywiązuje tu zbyt wielkiej wagi. Na pięć szpitalnych umywalek tylko w jednej można znaleźć mydło. Szpital ma podstawowe zaplecze – pracownię rentgenowską, laboratorium, aptekę, salę operacyjną i porodową oraz kilka gabinetów lekarskich. Po jakimś czasie i my mamy swój gabinet w przychodni. Z nieukrywaną ciekawością przyglądamy się więc bengalskiemu przekrojowi społeczeństwa. Z bliska, z bardzo bliska.

Na początku, z racji fizjoterapeutycznego wykształcenia Ola, kierowani są do nas pacjenci z bólami pleców. Po kilku dniach przychodzą chorzy z różnymi innymi bólami, wreszcie każdy, kto w czasie rejestracji zgłosi, że coś go boli, ląduje u nas. Pan Doktor Ból i Pani Doktor Boleść.

Do gabinetu wtacza się czterdziestoparoletni brodaty mężczyzna. W nowej muzułmańskiej szacie do kostek, białej czapce na głowie i z ogromnym brzuchem. Za nim jak złowieszcze tłuste ptaki przepychają się cztery kobiety, jedna większa od drugiej. Sapią i jęczą jak lokomotywy. Na kozetkę ciężko zwala się pierwsza z nich.

– Ki szamosza? – pyta Olo pacjentkę.
– Wszystko ją boli. Plecy, ręce, nogi, klatka piersiowa. Nie może chodzić, bo tak ją boli – odpowiada zamiast kobiety gruby muzułmanin.

Dziewczyna w międzyczasie jęcząc i lamentując, wskazuje na wszystkie możliwe części ciała. Ma trzydzieści lat, nadciśnienie, początki choroby wieńcowej i, bagatela, 30 kilogramów nadwagi.

– Jej mąż pracuje w Arabii Saudyjskiej – dodaje z dumą męski opiekun i patrzy na nas porozumiewawczo.

Kiedy mówimy, że oprócz zażywania leków musi schudnąć, przejść na dietę i więcej się ruszać, zaczynając od codziennych półgodzinnych spacerów, kobieta patrzy na nas z niedowierzaniem i wreszcie zaczyna chichotać.

– Ale przecież ona chodzi po domu!! Czy naprawdę musi do tego jeszcze spacerować? – pyta opiekun, a jego oczy są okrągłe jak spodki.

Druga pacjentka, żona muzułmanina też ma trzydzieści lat i ją także w opisie dolegliwości wyręcza uczynny mąż.

– Bolą ją wszystkie stawy, kręgosłup, puchną nogi. I trzeba jej powiedzieć, że za dużo śpi – mówi, patrząc na nas z naciskiem.

Dziewczyna jest ogromna, waży blisko sto kilogramów. Trudno się dziwić, że często przysypia, ma nadciśnienie i wszystko ją boli. Po udzieleniu przez nas podobnej jak wcześniej porady wszyscy niechętnie opuszczają gabinet niezbyt usatysfakcjonowani z usługi.

Podczas następnych godzin szybko wracamy jednak do brutalnej rzeczywistości, w jakiej żyje większość Bengalczyków.

Teoretycznie opieka zdrowotna jest w Bangladeszu darmowa, w praktyce pacjent musi zapłacić, szczególnie za wszystkie drogie badania dodatkowe. Przy średniej pensji w granicach 150 dolarów większości ludzi nie stać na nic. W szpitalu leczeni są często najbiedniejsi. Część z nich z trudem może pozwolić sobie na wykupienie „abonamentu”, który upoważnia pacjenta i całą jego rodzinę do darmowych konsultacji lekarskich, i gwarantuje zniżki na podstawowe badania. Roczny koszt takiej karty to 50 taka, czyli około 2 złotych. Choć trudno nam w to uwierzyć, są pacjenci, których nie stać nawet na taki wydatek.

Jednak także oni, mimo wszystko, będą tu leczeni za darmo.

W kolejce do naszego gabinetu czeka więc cierpliwie mama siedmioletniego Amina, która przyjechała do szpitala, bo martwi się, że synek ma słabe nóżki. Tymczasem chłopiec prawie nie mówi i niepewnie stawia kroki, jakby były pierwszymi w jego życiu. Kiedy sugerujemy, żeby rodzice pojechali z Aminem do neurologa, nie wierzą nam. Nawet nasz ulubiony doktor nie może ich przekonać. Rozczarowani wrócą do swojego wioskowego quak doktora.

W kolejce czeka również mały Salik, dziesięciolatek z niewielkiej wyspy Mohashkali. Dla niego i jego taty przyjazd tutaj to całodniowa i kosztowna wyprawa. Chłopczyk jest poważnie upośledzony, nie umie samodzielnie siedzieć, nie potrafi powiedzieć ani słowa. Jeszcze tego nie wiemy, bo póki co czaruje nas swoim szerokim od ucha do ucha uśmiechem. Maluch niedługo po urodzeniu zachorował na ciężkie zapalenie płuc i opon mózgowo-rdzeniowych. Rodzice leczyli go, jak mogli najlepiej – domowymi sposobami. Salik jest silnym chłopcem, przeżył. Mój mąż nauczy jego rodziców prostych ćwiczeń i domowej rehabilitacji – mimo szczerych chęci nie będzie ich stać na podróże do przychodni i profesjonalną opiekę dla ulubionego synka.

 Życie codzienne w Bangladeszu – zdjęcia

Maurena po kilkudniowym pobycie w szpitalu właśnie wychodzi do domu. Trzydziestoletnia kobieta z trudem opiera się na zwykłym kiju. Prawą część ciała od sześciu lat ma sparaliżowaną. W czasie porodu w wiosce, bez żadnej wykwalifikowanej opieki (tak rodzi blisko 80 procent bangladeskich kobiet), wystąpiły u niej drgawki. Dziecko zmarło zaraz po urodzeniu, a mąż porzucił sparaliżowaną dziewczynę. Teraz opiekuje się nią sąsiadka z wioski obok. Maurena to skóra i kości, kiedy z nią ćwiczymy, cicho popłakuje albo ze wstydem odwraca wzrok. Nigdy się nie uśmiecha.

Dziś jej chude ciało całe zanosi się od bezgłośnego płaczu.

– Coś się stało? Czy coś cię boli?
– Co dzień cierpi z bólu i smutku – wyjaśnia nam jeden z lekarzy. – A dziś jeszcze ze strachu. Wraca do swojego domu z pustymi rękami. Tu przynajmniej dostawała leki przeciwbólowe. Sama nie ma sobie za co kupić nawet tych najtańszych.

W szpitalnej aptece zapas leków przeciwbólowych i antydepresyjnych na kilka miesięcy kosztuje kilka złotych. Moja ręka bezwiednie i ze wstydem wędruje do kieszeni. Wiem, że pewnie nic to nie zmieni, że tak się nie robi, że wszystkim nie można wykupić leków, że nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli za chwilę ktoś sam poprosi o taką pomoc i jeszcze ktoś, i jeszcze następny. Ale patrząc na Maurenę, nie sposób się powstrzymać.

Codziennie w poczekalni pojawiają się nowi pacjenci i ich rodziny. Wszyscy włącznie z miejscowym lekarzem patrzą na nas wyczekująco i z nadzieją. Jakbyśmy mieli wyciągnąć z kieszeni jakąś magiczną tabletkę. Rozkładamy ręce, a oni szybko odchodzą, zabierając swoich chorych. Cierpliwi ludzie przyzwyczajeni do rozczarowań. A nas zalewa fala smutku i ogarnia całkowita bezsilność.

Nawet w trzecim świecie istnieją dwa światy, które prawie się nie przenikają. Ci z lepszego świata co dzień, siłą rzeczy, patrzą na tych z gorszego. Rzadko zwracają na nich baczniejszą uwagę, przyjmując podział na lepszych i gorszych jako całkiem naturalny. W tym my – ludzie, wszędzie jesteśmy do siebie podobni.

Więcej ma temat książki znajdziecie tutaj: Poza utartym szlakiem

Anna Burnat

Uzależniła się od podglądania azjatyckiej rzeczywistości z perspektywy wygodnego krawężnika. Na wyprawy zabiera wielką apteczkę, męża Ola (a raczej on zabiera ją) i okazjonalnie rower. Obecnie spotkać można ich w Polsce oraz pod adresem Namaste.recoeg.com.

Ostatnie posty

Komentarze: (1)

Hung P. Webster 7 sierpnia 2013 o 16:34

Żeby tego uniknąć rodzice wydają swoje córki za mąż. Ustawowy legalny wiek zawarcia małżeństwa dla kobiety to 18 lat. Jednak według badań UNICEF-u z przed pięciu lat aż dwie trzecie nastolatek w wieku 10-19 lat jest w Bangladeszu zamężna. To jeden z najwyższych na świecie wyników dotyczących małżeństw dzieci. Rodzice wierzą lub chcą wierzyć, że mąż zapewni bezpieczeństwo. A już na pewno uchroni przed tym najstraszniejszym. Przed utratą reputacji.

Odpowiedz