Wyobraźcie sobie Atlantydę. Otoczoną górami krainę, gdzie miasta i wioski zbudowano na wodzie. Tu małe czółna zastępują samochody, a szerokie kanały pełnią funkcję autostrad. Życie płynie tutaj w rytmie wolno dryfującej łodzi i nie zmieniło się niemal od wieków. To jest właśnie Inle.

Jezioro Inle to niebywały wprost twór wśród birmańskich szczytów. Położone w szerokiej dolinie otoczonej wysokimi górami, wyciągnięte z północy na południe, liczy ponad dwadzieścia kilometrów długości. Lecz tak jak wszystko tutaj, nawet i ta wielkość jest zwodnicza. Liczne kanały ciągnące się w obu kierunkach sprawiają, że jeziorem można płynąć godzinami. Podczas naszego rejsu przepłynęliśmy ponad czterdzieści kilometrów cały czas na południe i przyznam, że niemal cały dzień mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się na szerokich wodach jeziora. A wszystko dlatego, że Inle prócz wody nie ma nic wspólnego z innymi jeziorami.

Jeziora Inle nie da się obejść dookoła, bo nie ma ono w zasadzie linii brzegowej. Zbliżając się do brzegów, woda stopniowo staje się coraz płytsza, aż przechodzi w mokradła i grzęzawiska. Tereny, na które nie dopłyną już łodzie, stają się królestwem wodnego ptactwa, bawołów wodnych, a czasem także jakichś upraw.

Inle i Kalaw: po drugiej stronie lustra

My nad jeziorem Inle spędziliśmy w sumie sześć dni, a dodatkowe cztery w odległym raptem o czterdzieści kilometrów górskim Kalaw, od wieków żyjącym z jeziorem w symbiozie. W obu tych miejscach wystarczy wypożyczyć rower lub wyruszyć pieszo w którymkolwkiek kierunku, aby już po kilku kilometrach trafić do innej czasoprzestrzeni.

W niezliczonych kanałach jeziora cały czas tętni życie niezmienione od wieków. Ktoś kąpie się na pomoście, a kto inny robi pranie. Rybacy zarzucają sieci, gdy większe łodzie towarowe niezmordowanie przewożą potężniejsze ładunki. Tuż obok ktoś ręcznie godzinami pompuje wodę na ryżowiska. W jednej z wiosek wzbudziliśmy szczere zaciekawienie młodych mnichów, stając na postój w nieodwiedzanym przez nikogo klasztorze. W innej podpatrywaliśmy wycieńczającą walkę z żywiołem, gdy buduje się nowe pola uprawne.

W okolicy niemal zawsze i wszędzie trwa ciężka praca. Budując nowe pola, mężczyźni wycinają kilkudziesięciocentymetrowe, około pięciokilowe bloki torfu i błota. Bloki te transportują czółnami, a następnie ręcznie zasypują tereny podmokłe. Można sobie wyobrazić, ile pracy kosztuje zarzucenie kilku arów grzęzawiska niewielkimi blokami, które trzeba ułożyć przynajmniej w pięciu warstwach. Taki jest tutaj koszt wyrwania wodzie miejsca do życia.

Birma - wioska nad jeziorem Inle.

Życie na wodzie

Ale nad Inle wioski budowane na ziemi to luksus. Grunt jest zbyt cenny, by na nim mieszkać. Tu żyje się na wodzie.

Na jeziorze znajduje się w sumie siedemnaście wiosek na szczudłach, a każda jest bardziej osobliwa od poprzedniej. Zazwyczaj wioski mają swoje wąskie specjalizacje, a ich mieszkańcy od wieków wymieniają się towarami i handlują na rynkach na wodzie. Takie targi odbywają się codziennie poza pełnią księżyca i w cyklu sześciodniowym okrążają jezioro. W ten sposób mieszkańcy nie muszą pływać po dwadzieścia – trzydzieści na zakupy, a to targowisko co tydzień podjeżdża pod okoliczne wioski.

Specjalizacje wiosek są bardzo różne. W jednych uprawia się głównie warzywa, w innych produkuje się srebrne ozdoby czy dobra codziennego użytku. Wszystkie wioski położone na tafli jeziora Inle  zbudowane są niemal całkowicie na palach. Tymczasem niewielkie fragmenty stałego lądu z trudem wyrwane wodzie, łapczywie zaanektowane zostają przez dzieci. Między domami można poruszać się wyłącznie łodziami, podobnie jak i wydostać się z wioski.

Czółna nad Inle to też niecodzienny przypadek. Niezwykle wąskie są niebywale zwrotne, ale wprost niewyobrażalnie niestabilne. Samo opanowanie sztuki trzymania równowagi wymaga dobrych kilkunastu minut prób. O wiosłowaniu na stojąco przez białe twarze nie ma nawet mowy. Tymczasem obserwując Birmańczyków, balansujących na rufie i wiosłujących jedną nogą, a rękoma rzucających sieci ma się wrażenie, że pływanie tym cackiem to dziecinna igraszka.

W poszukiwaniu autentyczności

Masowa turystyka zabija. To wiadomo nie od dziś. A Inle to jedna z dwóch największych atrakcji Birmy. I choć przyjeżdżających tutaj turystów nie można jeszcze określić mianem tłumów, to jest ich już sporo i szybko przybywa. Sprawia to, że nawet tak urokliwa miejscowość jak Nyaungshwe traci znaczną część powabu. Między innymi dlatego ciężko zjeść tu za mniej niż dwa – trzy tysiące kyatów (siedem – jedenaście złotych), a najtańszy hotel, jaki udało nam się znaleźć, kosztuje jedenaście dolarów.

Szczęśliwie wieczorami wraca normalne birmańskie życie, więc i na ulice wylegają dziesiątki straganiarzy. Tam bez problemu bratając się z jednym z najbardziej otwartych i ciekawych świata narodów, przy ulicznych grillach można przekąsić przepyszne lokalne ryby, szaszłyki czy miejscowe zupy.

Gwałtowny rozwój turystyki sprawił, że wiele miejsc na jeziorze straciło swój tradycyjny charakter. Wśród nich znajdują się m.in. Klasztor Skaczącego Kota oraz osada długoszyich plemion Karen. W naprawdę ładnym klasztorze zbudowanym na wodzie, mnisi onegdaj nauczyli swojego kota skakać przez cyrkową obręcz. Wieść się po kraju jak echo poniosła i teraz codziennie ściągają tu setki osób zobaczyć, jak umęczone, przekarmione koty co kilkadziesiąt minut zmusza się do głupkowatych popisów ku uciesze tłumu.

Krzyżówką cyrku z ludzkim zoo jest również kilka chałup na wodzie, gdzie sprowadzono parę osób z plemion Karen. „Długoszyje” kobiety noszące mosiężne obręcze na szyjach siedzą grzecznie przy krosnach, dając się fotografować ciekawskim turystom. Cyrk porównywalny jedynie z wioską Karenów pod Mae Hong Son w północnej Tajlandii.

Niemniej jednak, mimo że turystów w okolicy Inle faktycznie jest sporo, w gruncie rzeczy rozpływają się oni wśród miejscowych. Nad jeziorem żyje ponad 100 tys. osób, więc bez problemu można znaleźć miejsca autentyczne. Wystarczy odrobina wysiłku, a nagrodą będzie niezwykłe piękno tego regionu i ogromne bogactwo kulturowe.

Wyprawa do Inle do jak podróż do XIX wieku.

Więcej zdjęć znad jeziora Inle znajdziecie w galerii Ani Błażejewskiej: Intha znad Inle Like

Rafal Sigiel

A gdyby tak wszystko zostawić, choćby na chwilę, dajmy na to na rok i ruszyć przed siebie w poszukiwaniu przygody? Sprawdźcie: vagabundos.pl.

Komentarze: Bądź pierwsza/y