Wolontariat w boliwijskim więzieniu
Praca w kraju rozwijającym się zawsze była wyzwaniem, które chciałem podjąć… ale nie sądziłem, że wyląduję w boliwijskim więzieniu!
Od końca liceum miałem dwa ważne, powiązane ze sobą plany. Wyjechać za granicę na ciekawy projekt wolontariacki i wziąć dziekankę – zrobić sobie gapyear – rok w bok. Kiedy dowiedziałem się, że istnieje program Wolontariat Europejski – jeden z niewielu programów umożliwiających wyjazd na projekt za granicę, który zapewnia środki pokrywający praktycznie wszystkie wydatki związane z projektem – nie miałem wątpliwości, że chcę z niego skorzystać.
Pod koniec studiów wreszcie zdecydowałem się zrealizować moje licealne plany. Razem z przyjaciółką i pomocą organizacji wysyłającej z Kielc znaleźliśmy organizację pozarządową w Boliwii, która spełniała nasze oczekiwania.
Ameryka Południowa była dla mnie lądem nieznanym. Tym większą zagadką była więc Boliwia. Ale właśnie dlatego na tym kraju stanęło. To sam środek kontynentu, najmniej znany, najuboższy, najmniej turystyczny. Celem projektu była praca w lokalnej społeczności w mieście Cochabamba. Do naszych zadań miało należeć przeprowadzenie spotkań i szkoleń na temat praw człowieka, ze szczególnym naciskiem na prawa kobiet i dzieci oraz zajęć szkolących studentów z umiejętności liderskich.
No właśnie… to ,,miało należeć” do naszych obowiązków. Rzeczywistość latynoamerykańska szybko skorygowała te plany. Kiedy wylądowalismy w Cochamabie, okazało się, że dostałem od organizacji przyjmującej propozycję nie do odrzucenia…
– Twój projekt zacznie się za dwa tygodnie, a do tego czasu będziesz pracował w więzieniu. Trzeba uczyć obsługi komputerów – dowiedziałem się od koordynatora.
– Ale… ja jeszcze nie mówię po hiszpańsku – odpowiedziałem zbity z tropu.
– No to bardzo szybko się nauczysz! – skomentował uśmiechnięty Orlando.
Kiedy pierwszy raz weszliśmy do więzienia byłem w szoku. Policja pilnowała placówki tylko z zewnątrz. W środku nie było cel, pałętały się dzieci i kobiety więźniów. Bałagan, brud i ogromny zgiełk. Wyglądało to (i na tej zasadzie funkcjonowało) jak ściśnięty do granic możliwości slams pilnowany przez policję, żeby nikt z niego nie wyszedł (no… chyba, że ma pieniądze na łapówkę, oczywiście!).
Mimo, że po tym jak koordynator pokazał mi miejsce pracy to przestałem go widywać, jednak praca okazała się ciekawa i przynosiła rezultaty. (No może z wyjątkiem, kiedy jeden z mężczyzn, któremu nic nie szło, po kilku lekcjach przyznał się, że nie potrafi czytać ani pisać).
Czas mijał, a projekt na który dostaliśmy pieniądze nie zaczynał się. Po półtorej miesiąca powiedzieliśmy dość i zrezygnowaliśmy z prac w organizacjach, do których nas przydzielono. Zaczęliśmy sami nawiązywać kontakty, rozmawiać ze szkołami i uczelniami. Udało się. Grafik szybko nam się zapełnił i mogliśmy realizować cele naszego wyjazdu. Podczas trwania projektu udało nam się zrealizować kurs kultury europejskiej dla studentów w języku angielskim oraz warsztaty liderskie dla działaczy społecznych w języku hiszpańskim (po 4 miesiącach mogliśmy już w tym języku prowadzić zajęcia). W czasie wolnym organizowaliśmy pokazy filmów o tematyce polskiej i europejskiej, a także spotkania w szkołach na temat międzykulturowości.
9 miesięcy spędzone w sercu Ameryki Południowej to niesamowity czas. Poznaliśmy dziesiątki ludzi, nauczyliśmy się języka, mieszkaliśmy przez 2 miesiące z rodzinami i w dodatku podróżowali.
Wszystkiego w tym miejscu oczywiście nie da się opisać, ale zapraszam do przeczytania pełnej relacji na blogu: www.boliwia.redblog.echodnia.eu.
Komentarze: 2
Andrzej Budnik 20 kwietnia 2010 o 21:03
Tutaj jest nad wyraz onetowy, ale przyciąga oko ;)
OdpowiedzDo autora jednak mam pytanie natury lokalnej – czy poznałeś może w Cochamamba polskie siostry misjonarki? Kiedy tam byłeś?
Andrzej Budnik 21 kwietnia 2010 o 13:00
*Tytuł…
Odpowiedz