Tętent kopyt, lasso, kraciasta koszula, ostrogi na butach. To najczęściej kojarzy się z kowbojami. Taki styl życia przywędrował również do Norwegii. Przemierzanie gór na wierzchowcach nie jest tu żadnym problemem.

Miramis, ponad dwudziestoletni wałach maści brązowej, mimo podeszłego wieku zawzięcie pnie się w górę. Noga za nogą, powoli do przodu. Jego młodszy kompan Chico wyraźnie ustępował starszemu koledze. Czekało nas jeszcze ponad 70 kilometrów przez góry Famp. Większość tej trasy mieliśmy pokonać na grzbietach naszych wierzchowców. W odosobnieniu, dźwigając cały dobytek i w dużej mierze zdani na konie.

Przygotowania

Nie jest łatwą sztuką wytrzymać za długo w siodle. Po pewnym czasie tyłek zaczyna boleć. Zmienia się pozycję, wstaje, żeby tylko ulżyło. Trzeba się przyzwyczaić do długich godzin w takiej pozycji. Im więcej się jeździ przed dłuższą wyprawą, tym lepiej. Choć nie tylko nasze dobre samopoczucie jest tu najważniejsze, liczy się również trening dla konia. On przecież będzie dźwigał cały bagaż, pokonywał dziennie po kilkanaście kilometrów trudnego terenu. To jego kopyta będą brodziły w wodzie po łydki.

Dlatego moja przewodniczka Karen Anna ile mogła, zabierała mnie na jazdy. Uczyła techniki, aby koń nie przygniótł mi nogi podczas omijania drzew oraz żeby nie zahaczyć bagażem o wystające konary. Mieliśmy stać się jednością, w końcu to ja go prowadzę. Chwila mojego zawahania, a przestanie mi ufać.

Spędzanie jak największej ilości czasu w siodle to ważny element przygotowań. Zależało od tego jakie dystanse dzienne będziemy pokonywać oraz ile jedzenia i rzeczy zabierzemy w podróż. Bardzo ważne jest jedzenie, które musi być lekkie i relatywnie szybkie w przygotowaniu. Poza nim tylko najpotrzebniejsze rzeczy, odzież przeciwdeszczowa, wygodne wodoodporne buty, polar lub sweter na zimne dni oraz pozytywne nastawienie.

Karen Anna Kiaer zanim wyruszyliśmy przejrzała cały mój bagaż i usunęła z niego niepotrzebne rzeczy. Trasę wybierała pod możliwości koni. Nie mogło być zbyt kamieniście, bo konie mogłyby uszkodzić sobie nogi. W trasę zabraliśmy mapy terenu plus GPS w razie potrzeby. Tak przygotowani mogliśmy wyruszać w nieznane.

Konie na pierwszym miejscu

Najważniejsze dla nas były konie. Od ich samopoczucia, kondycji zależało, czy dotrzemy do celu. Szukając miejsca do spania, siebie stawialiśmy na drugim miejscu.

Norweskie góry są przepiękne. Gęste sosnowe bory dominują w dolnych partiach. Wszystko to z czasem się zmienia. Na szczytach do głosu dochodzą mchy, w różnych kolorach, od zielonych po białe. Rosną wszędzie, tworząc księżycowy krajobraz. Gdzieniegdzie znajdują się tylko karłowe drzewa. Mchy są zdradliwe. Stanowią delikatny dywan nad licznym bagnami. Można być niemiło zaskoczonym, idąc pewnie po twardej nawierzchni i chwilę później ugrząźć po łydki w wodzie. Wszystko to tworzy mistyczną aurę, trochę jak w świecie Tolkiena.

Byłoby idealnie, gdyby nie brak trawy, to ona jest motorem napędowym koni. Węglem wprawiającym w ruch całą tę końską maszynę. Bez niej ani rusz. Choć często zmęczeni i przemoknięci, nie mogliśmy spocząć, dopóki nie znaleźliśmy kawałka terenu trawiastego. Czasami nie było problemu, zwłaszcza, jeśli nasza trasa przebiegała w okolicach setr (są to miejsca dawniej używane do wypasu zwierząt). Obecnie znajdujące się tam chałupy pasterzy zostały przerobione na domki letniskowe. Niektóre mają nawet po 200 lat. Nierzadko bez elektryczności, wodę nosi się wiadrami z pobliskiego strumyka, a za toaletę robi „sławojka”.

W takich miejscach udawało znaleźć się kawałek ziemi bogatej w końskie „paliwo”. O wodę nie trzeba się było martwić, bo strumyk można było znaleźć bez problemu. Idealne miejsca na obozowisko. Wystarczyło zrobić tylko ogrodzenie pod napięciem, które woziliśmy ze sobą, wpuścić konie i w końcu zacząć myśleć o sobie. Zebrać chrust na ognisko nie było problemem nawet w nocy, gdyż w czerwcu i lipcu nawet o 2 rano jest widno. Rozbić namiot i wreszcie zasnąć.

Mistyczne, choć płochliwe

Otuleni promieniami słonecznymi raczyliśmy się śniadaniem. Nasze oczy samoistnie wędrowały po horyzoncie chłonąc wspaniałe widoki. Gdzieś za nami rzeka nuciła swoją melodię, zachęcając do skorzystania z jej nieskazitelnie czystej wody.

Wtem ze skupienia wyrwało nas rżenie Miramisa. Coś go spłoszyło, nie zważając na pastucha pognał przed siebie, Chico, wielce się nie zastanawiając, ruszył za nim. Konie tak mają, jak jeden zaczyna biec, to drugi myśli, że ten pierwszy widocznie ma powód i choć nie wie dlaczego, dla bezpieczeństwa robi to samo. Galopem pognały w dół zbocza. Kierowały się drogą, którą dzień wcześniej przyszliśmy. Zerwaliśmy się na równe nogi i dalej za nimi. Nasza pogoń trochę trwała. Zestresowani, po jakimś czasie w końcu je ujrzeliśmy, jakieś dwa kilometry od nas. Uspokoiły się, zaczęły skubać trawę. Uradowani zabraliśmy je do obozowiska. Takie ekscesy zdarzyły się jeszcze dwa razy.

Pora się spakować

Pakowanie stanowiło codzienny rytuał. Filozofia była prosta, ciężar musi być równy po każdej stronie konia. Nie było tego wiele, a i tak zajmowało to nam ok. czterech godzin. Najpierw rzeczy do sakw, później namiot i przenośny pastuch.

Nie można było zapomnieć o codziennej pielęgnacji tych, co ten bagaż dźwigali. Szczotkowanie, trochę pieszczot i można wszystko mocować. Siodło, a do niego cały nasz dobytek, w tym jedzenie. Menu było proste, lecz obfite. Pierwsze dni to jajecznica. Rozbite jajka wiezione w butelce, bekon szczelnie zapakowany. Później została już tylko owsianka na śniadanie i liofilizaty na wieczór. Nie mogliśmy zapomnieć o czekoladzie. To ona poprawiała humor w deszczowe i chłodne dni, dawała kopa, jak miało się już dość.

Dobra ręka

Wędrowaliśmy już któryś dzień w deszczowej pogodzie. Zmoknięci i zziębnięci. Żeby było ciepło, musieliśmy iść pieszo przed końmi. Co jakiś czas zmuszeni byliśmy do omijania bagien. Dotarliśmy w okolice zwaną Fampsetra. Cztery domki, dużo trawy.

Chcieliśmy się tylko zatrzymać na posiłek. W jednym z domków ktoś był. Poprosiliśmy o możliwość schowania się pod dachem. Zaczęło się od zaproszenia na kawę. Po chwili jeden z gospodarzy imieniem Kato zapytał: A może na rozgrzewkę likierek? Tak oto nasza znajomość zaczęła się zacieśniać. Opowiadaliśmy historię, śmialiśmy się, przyjacielska atmosfera. Nim się obejrzeliśmy, zaczęło się robić późno, nasi gospodarze nawet nie chcieli słyszeć o wypuszczeniu nas w dalszą podróż. Szybko zastawili stół i zaprosili do wspólnego biesiadowania. Z całą rodziną, a było ich około ośmiu osób, zajadaliśmy się lokalnymi produktami. Jedzenie, które spożywaliśmy, było niesione przez właścicieli przez kilka kilometrów. Do ich domków nie można się dostać samochodem. Pozostają tylko nogi. Tym bardziej byliśmy urzeczeni ich gościnnością. Tej nocy nie musieliśmy spać pod namiotem, było ciepłe i miękkie łóżko.

Największa frajda przez rzekę

Rzeczki, strumyki, potoczki – było ich mnóstwo. Jedne większe, inne mniejsze, przeważnie ze skalistym dnem. Stanowiły przeszkodę. Niby niewielką, ale nie dla Chico. Często z zaciekawieniem patrzył na wodne koryta. Badał, czy da radę. Robił to jeden krok w przód, aby potem cofnąć się dwa w tył. Miramis odwrotnie, bez problemu pakował się do wody. Dla niego była to bułka z masłem. Nieważne czy głęboko, czy nie. Krok za krokiem na drugą stronę brzegu.

Uczucie było niesamowite. Kiedy wchodzi się w rzekę, a woda sięga do „końskiego” pasa, daje to ogromną frajdę. Nie wiem przecież, czy mój dzielny rumak się nie poślizgnie, a może coś go spłoszy i razem wpadniemy do wody. W takich momentach jemu ufałem bardziej. Strumyki za to oba wierzchowce pokonywały bez problemu, skacząc na drugą stronę, niby od niechcenia.

Dlaczego już!?

Na końskim grzbiecie w Norwegii czas mija nieubłaganie. Pięć dni, które spędziliśmy w siodle, minęły błyskawicznie. Nie chciało się wierzyć, że tak szybko pokonaliśmy założony dystans. Góry były niesamowite. Odkryte szczyty, na których szukaliśmy drogi, brodząc, omijając przeszkody, cofając się, wprawiały nas w zachwyt.

Choć we współczesnych czasach trudno już być pionierem, ja takie poczucie miałem. Poczułem się jak kowboj, przemierzający góry Skaliste. Zdani na nasze wspaniałe konie, które czasami z małymi problemami dzielnie dawały radę. Niosąc cały dobytek, gotując w polowych warunkach, szukając pastwisk, czuło się wolność. Koń, ja natura, staliśmy się jednością.

Czerwiec, 2013 r.

Szymon Springer

Ma na swoim koncie roczną podróż wzdłuż ukochanej Australii. Obecnie organizator i uczestnik wyprawy „Za horyzont, Motocyklem do Australii, sobą dla świata”. Pasjonuje się tym co ekstremalne, uwielbia spanie pod gołym niebem oraz poznawanie nowych kultur. Więcej na www.zahoryzont.net.

Komentarze: 3

Mieszkaniec Białowieży 12 listopada 2013 o 17:43

Piękna opowieść o podróży w Skandynawii, piękne krajobrazy no i oczywiście te wspaniałe konie, które bardzo uwielbiam. Również marzę o podróży do Norwegii, może tylko wybiorę inny środek transportu.

Odpowiedz

Szymon 17 listopada 2013 o 14:05

Cieszę, że się podobało. Oczywiście będę namawiał to spróbowania chociaż jednodniowej wycieczki konnej po norweskich górach.

Odpowiedz

Kolenik 22 sierpnia 2014 o 22:08

Coś niesamowitego – fajnie się czyta – sam się wybieram ale z rodzinką, pytanie tylko czy to się uda?:)
a i jeszcze jedno – co ty masz na pierwszym zdjęciu za plecak bo szczerze powiedziawszy zastanwiam się czy nie kupić dwóch 0 dla mnie i żony takich 80l – coś na podobę tego – http://www.marbo.pl/product-pol-13155-Plecak-wyprawowy-80l-Explorer-niebieski.html
Nie uważasz że to starczy na dwójkę dorosłych i nastolatkę

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.