Zostaliśmy właścicielami dwóch motocykli. Honda XL 200 gotowa do odbioru. Niestety pojazd marki XR 250 Tornado dla Bartka jeszcze nie dotarł do sklepu, są jakieś opóźnienia na cle i musimy czekać.

Żeby nie tracić czasu, jedziemy ubezpieczyć mój pojazd. Dwutygodniową hiszpańszczyzną tłumaczę, że dziś ubezpieczam tylko jeden motocykl, ale w piątek ma przyjść tornado i wrócimy do biura wykupić drugie ubezpieczenie.

– Tornado przyjdzie w piątek? Gdzie? – Pan z ubezpieczalni robi wielkie oczy.
– A tu, do Buenos – wyjaśniam spokojnie.
– Ale skąd tornado? – zdumiony mężczyzna nie dowierza.
– Chyba z Brazylii, jest już podobno na granicy…
– I ma być deszcz, i wiatr, i w ogóle? – pokazuje gestami zawieruchę.

No to sobie pogadaliśmy…

* * * * *

Zmieniamy kontynent. Mieliśmy tu dotrzeć już wiele miesięcy temu, ale zasiedzieliśmy się w Azji, Australii i Nowej Zelandii. W końcu jednak lądujemy w Buenos Aires. Przed nami Ameryka Południowa. Podróż autem przez Australię była wspaniała, lecz mieliśmy poczucie, że odrobinę zbyt wygodna. Oglądanie świata przez okno niezupełnie nam odpowiada. Wiele wówczas umyka, nie dociera do człowieka. Samochód tworzy dystans z otoczeniem.

Rowery tych wad nie mają i początkowo w Nowej Zelandii zachłysnęliśmy się nimi, ale to też nie był ideał. Krótko mówiąc, zmęczyliśmy się nieustannym pedałowaniem. Kilkakrotnie rezygnowaliśmy z zobaczenia czegoś, bo nie chciało nam się już więcej męczyć pod górkę. Gdyby taki rower jechał sam, bez pedałowania, to co innego…

Po półtora roku eksperymentów znajdujemy wreszcie pojazd idealny. Chodziło nam to po głowie już od dawna, odkąd spróbowaliśmy jazdy na małych wietnamskich hondach.

Motocykle… Tym razem zasadzimy się jednak na coś większego niż sto centymetrów. Przed nami Andy, a na wysokości czterech tysięcy metrów „setki” mogłyby nie podołać. Powinny to być maszyny nadające się nie tylko na asfalt, ale przede wszystkim na drogi gruntowe, więc będziemy szukać czegoś w klasie enduro, on/off, dual sport czy jak kto woli.

Najlepiej się zorientować, czym jeżdżą miejscowi. Takie motocykle powinny być tańsze i łatwiejsze do naprawy, bo w przypadku awarii nie trzeba będzie czekać tygodniami na części. Poza tym człowiek wygląda jak jeden z tubylców i nie zwraca na siebie uwagi. Policja nie zatrzymuje cię na każdym skrzyżowaniu, lokalne cwaniaki nie widzą z daleka, że nadjeżdża białas. Jednym słowem, łatwiej wtopić się w krajobraz. No i ze sprzedażą nie powinno być kłopotu.

Z Bartkiem sprawa jest prosta: po krótkim rekonesansie zapałał miłością do hondy XR 250 Tornado. Nawet policja na takich jeździ! Ze mną jest trudniej. Gdy siadam na większych motocyklach, jestem przerażona. W porównaniu z azjatyckimi „setkami” to jakbym przesiadła się z konia na słonia. Wielkie, ciężkie, a co więcej, ledwo sięgam nogami ziemi! Jako tako pasuje mi honda Bross, z silnikiem pojemności stu dwudziestu pięciu centymetrów, ale Bartek się upiera, że to za słaba maszyna na przejazd przez góry.

– Bartek, a ten? – siadam na takim czerwonym. Nazywa się honda XL 200. Dużo niższa niż Tornado.
– Niegłupie, dwusetka już by mogła być…

Sprawdzamy w internecie, co to za maszyna. Okazuje się, że zebrała najlepsze oceny wśród… australijskich i afrykańskich farmerów. Wprost doskonała do zaganiania krów i owiec.

Ed, przemiły i niezwykle pomocny amerykański motocyklista, który od lat mieszka w Buenos, rekomenduje nam sprawdzonego dealera Hondy. Zamawiamy u niego maszyny. Nie jest łatwo, bo nie znamy ani słowa po hiszpańsku, a właściciel salonu nie mówi w żadnym innym języku. Całe negocjacje odbywają się na migi. Trochę wspomagamy się automatycznym tłumaczem Google. W każdym razie dowiadujemy się, że aby cudzoziemiec mógł zarejestrować na siebie motocykl, musi posiadać argentyński NIP, a żeby uzyskać argentyński NIP, trzeba postarać się o argentyński meldunek…

Brzmi to strasznie. Na ratunek przychodzi nam wspaniała pani Krystyna z polskiej ambasady, która nie dosyć, że wraz z mężem gości nas u siebie, to jeszcze biega z nami po różnych urzędach i pomaga wszystko zorganizować. Dzięki jej pomocy w jeden dzień dostajemy z policji kwitek z meldunkiem i nadają nam NIP w urzędzie skarbowym! Resztę papierów rejestracyjnych załatwiają już ludzie z salonu.

Pojawia się jednak kolejny problem. Argentyna to nie Indochiny, gdzie małym motocyklem można jeździć bez papierów. Tu nawet na sto centymetrów sześciennych trzeba mieć prawo jazdy. Bartek zrobił prawo jazdy na motocykl jeszcze w Polsce, ja niestety nie. Mam tylko międzynarodowe prawo jazdy kategorii B, bo w życiu nie przypuszczałam, że spodoba mi się jazda na dwóch kółkach. A może się nie dopatrzą? Hm, stoi w nim jak wół we wszystkich językach świata, w tym po hiszpańsku, że to tylko na samochody.

Straszą poważnymi konsekwencjami w razie kontroli drogowej. Wielu obcokrajowców radzi sobie z tym problemem, używając programu Photoshop, ale ja jestem tchórz. Sytuacja staje się krytyczna. Skąd mam teraz wytrzasnąć prawo jazdy? Wypytujemy w rozmaitych urzędach, czy dałoby się jakoś rozszerzyć samochodowe, ale nie ma mowy.

Po kilku dniach poszukiwań dopada nas zwątpienie. Cały plan szlag trafi. Może kupić tylko jeden motocykl?

Podejmujemy ostatnią próbę. Jedziemy na kraniec miasta do urzędu komunikacji o wdzięcznej nazwie Autodromo. Przed budynkiem kłębi się tłum, chaos, nerwowa bieganina. Zrezygnowani tłumaczymy dziewczynie w recepcji, w czym rzecz, a ta ku naszemu bezgranicznemu zdumieniu, zamiast nas spławić, każe chwilę poczekać. Po kilku minutach wraca z kolegą, który podobno trochę mówi po angielsku. Wyjaśniamy mu, o co chodzi. Ten idzie do jakiegoś szefa, a potem zabiera mnie do pokoju, w którym badają mi wzrok, pobierają odcisk palca, robią zdjęcie, zadają jakieś pytania po hiszpańsku, na co ja, niemądrze się uśmiechając, odpowiadam na wszelki wypadek sí, sí…

– Co to była za rozmowa? – pytam potem naszego opiekuna.
– E, nie przejmuj się, to tylko test psychologiczny…

Po tej zabawie, która trwała może z godzinę, podbijają mi kwitek, każą wpłacić w okienku trzydzieści pesos i przyjść następnego dnia na egzamin. I wbrew opiniom o południowoamerykańskim łapówkarstwie to były jedyne pieniądze, jakie musieliśmy zapłacić za całą operację. Mam sobie ściągnąć ze strony internetowej zestaw dwustu łatwiutkich pytań, z których będzie składał się trzydziestopunktowy test komputerowy.

– Po angielsku? – upewniam się.
– No, solo espanol…

Gdy zdam egzamin teoretyczny w języku, którego nie znam, zostanie mi już tylko banalny egzamin praktyczny. Pestka.

– A na jakim motocyklu? – pytam z ciekawości, bo przecież i tak nie przejdę teorii.
– No jak to na jakim, na swoim – patrzą na mnie zaskoczeni.
– Ale ja przecież nie mam jeszcze motocykla!

Marta Owczarek

Piękniejsza połowa duetu Byle Dalej... Razem z Bartkiem Skowrońskim objechali świat dookoła i napisali o tym książkę.

Komentarze: 3

Jagoda 22 maja 2012 o 20:40

Momentami to jest tak, jakbym Cię Martuś słyszała jak opowiadasz :D

Odpowiedz

29 maja 2012 o 20:14

Świetnie się to czyta! Książka już zamówiona, nie mogę się doczekać!

Odpowiedz

Paweł 31 maja 2012 o 12:03

Trzeba przyznać, że ciekawy artykuł i rzeczywiście świetnie się go czyta. Samo życie… :]

Odpowiedz