Tibilisi, czyli z powrotem w Gruzji. Błądzimy trochę po mieście, bo Gruzini chyba nie lubią znaków drogowych, w każdym razie nie przywiązują do nich większej wagi i w ten sposób kręcimy się w kółko. Jest późno w nocy, więc nie ma kogo zapytać. Wpada nam do głowy pewien pomysł.

W mieście widać mnóstwo policji, ale nikogo nie zatrzymują i nie kontrolują, taki zwykły patrol, w takim razie my zatrzymamy ich. Tak też robimy i pytamy o drogę. Mówimy, że „my alpinisty z polszy, zwiedzamy ich piękny kraj i jedziemy wspinać się na Kazbek”. Znów zadziałało. Informacja o tym, że jesteśmy aż z Polski i z Polski właśnie – działa jak przepustka. Tym razem pod eskortą policji, z migającymi „kogutami” wyjeżdżamy z miasta kierując się już we właściwym kierunku.

Dawid Garedża

Zwiedzamy klasztor główny w większość wykuty w skale i udajemy się w kierunku ruin po pozostałych klasztorach (kiedyś było ich trzy). Kiedy wdrapujemy się po zboczu i jesteśmy u celu, zza skał wyłania się żołnierz z kałasznikowem wycelowanym prosto w nas, jeden, potem drugi i trzeci. Jesteśmy w lekkim szoku. Każą nam się oddalić i mówią, że będą strzelać.

Dopiero wtedy dociera do nas, że jesteśmy na granicy gruzińsko-azerskiej. A ci młodzi żołnierze schowani w skałach i ruinach klasztoru dzielnie bronią swojej granicy. Ponieważ nie widzą w nas zagrożenia, przestają w nas celować, ale zdjęcia zrobić sobie nie dadzą, „nie nada” i już.

Na Gruzińskiej Drodze Wojennej znajduje się miejscowość Annanuri z fortecą i dużym zbiornikiem wodnym. Postanawiamy tam zanocować. Na sporym parkingu przy fortecy znajdujemy budkę z napojami. Sprzedaje tam, jak się okazało, Polak z pochodzenia. Na imię ma Tomasz i nie stroni od alkoholu. Zaprasza nas na nocleg do siebie do domu. Dom to jednak za dużo powiedziane, to raczej rozwalająca się stara rudera.

Tomasz jest jednak bardzo gościnny i oprócz noclegu bardzo chce nas ugościć. Częstuje nas czaczą, czyli gruzińskim samogonem, produkowanym z resztek winogron użytych do wytworzenia wina, ma 70 procent. Efekt gościnności łatwo przewidzieć.

Odprowadzamy gospodarza do jedynego pomieszczenia w jego domu nadającego się do zamieszkania a sami zasypiamy w śpiworach na tarasie. Czacza chłopakom służy, więc śpią smacznie a ja wśród ruin starego domu i odgłosów niewiadomego pochodzenia czuję się jak na planie zdjęciowym taniego horroru.

Kazbegi

Następnego dnia docieramy do Kazbegi – miejscowość na początku 2007 zmieniła nazwę na Stepancminda, stara nazwa jest jednak powszechna w użyciu. Kazbegi stanowi bazę wyjściową dla wspinaczki na Kazbek i masyw Kuru (4071 m n.p.m.) górujący ponad miastem (przewyższenie przekracza 2000 m n.p.m. na odcinku trzech kilometrów). Jest odpowiednikiem naszego Zakopanego, tyle, że nie znajdziemy tam hoteli z gwiazdkami, restauracji, basenów czy wyciągów narciarskich. Na nocleg udajemy się do gospodarzy, którzy wynajmują pokoje. Ostatnia kąpiel i wygodne łóżko przed wyruszeniem w góry.

Kazbek

Na górę ruszamy z Kazbegi, skąd przy dobrej widoczności doskonale widać szczyt wznoszący się na wysokość 5047 m n.p.m. Mijamy wioskę Gergeti i pniemy się w górę aż do Kościoła Cminda Sameba, czyli Trójcy Świętej. Następnie kierujemy się na południowy-zachód do Lodowca Ordzweri (zwanego tez Lodowcem Gergeti).

Trasa wędrówki biegnie wśród górskich hal, gdzie można spotkać stada pasących się krów i owiec. Jest to najdłuższy odcinek, bo aż dzziewięcio kilometrowy, szlak wyznaczają wyraźne pasterskie ścieżki. Na wysokości ok. 2920 m npm osiągamy kamienistą przełęcz, z której roztaczają się wspaniałe widoki na Kazbek i czoło lodowca. Idziemy dalej i docieramy do wzburzonych wód potoku Czehri. Pniemy się w górę strumienia, szukając dogodnego miejsca do przeskoczenia.

 

Zanim wejdziemy w morenę lodowca postanawiamy zanocować, zyskując tym samym aklimatyzację, pozwalając sobie odpocząć i nacieszyć się widokami. Noc jest chłodna i nieprzyjemna, bo gdzieś wyżej rozpętała się burza a huk grzmotów rozbijających się o skały nie należy do przyjemnych.

Wstajemy rano i ruszamy wśród moren, czyli skruszonych skał pokrywających topniejący lód. Idzie się ciężko, bo grunt usuwa się spod butów i chwilami wygląda to tak: jeden krok do góry, dwa w dół. W gorszym przypadku lądujemy na tyłku i zjeżdżamy. W końcu na wys. ok. 3420 m n.p.m. docieramy do lodowca i możemy założyć raki. Czeka nas dwa kilometry spaceru po lodzie.

Początek jest łatwy, bo lodowiec w miejscu, w którym go przekraczamy jest praktycznie płaski. W połowie jego szerokości zaczynają się przepastne szczeliny, na szczęście są doskonale widoczne. Już praktycznie przy zejściu z niego, ścieżka biegnie lodowymi pomostami. Wszędzie tutaj należy zachować ostrożności pamiętając o tym, że w Gruzji ratownictwo górskie nie istnieje.

Po zejściu z lodowca kierujemy się do byłej stacji meteorologicznej znajdującej się na wys. ok. 4000 m n.p.m. Tam zamierzamy się trochę przespać i w nocy wyjść na szczyt. Niestety w stacji meteo dowiadujemy się, że nie udało się to nikomu od ok. dwóch tygodni, ponieważ warunki na górze są fatalne. W dodatku już wieczorem zaczyna padać. Słyszymy też dziwne odgłosy dochodzące gdzieś z nieba. Nie jest to burza, ani żadna schodząca lawina. (Potem okazało się, że prawdopodobnie były to rosyjskie myśliwce. Wtedy jednak o wojnie gruzińsko-rosyjskiej nikt z nas jeszcze nawet nie pomyślał).

W nocy nadal pada, więc w górę nie wychodzimy. Mamy jeden dzień rezerwy na przeczekanie złej pogody. To jednak za mało, bo nie zapowiada się na poprawę. Rano wraz z czwórką poznanych w meteo Polaków, po burzliwych dyskusjach, dzielących nas na przeciwne obozy, postanawiamy jednak wspólnie schodzić. Z powodu mgły widoczność ogranicza się do dwóch – trzech metrów. Mimo to, ruszamy w dół. Każdy ma inną koncepcję drogi i znów różnice zdań nas dzielą. Plączemy się więc chwilę po lodowcu aż w końcu postanawiamy zaufać współczesnym wynalazkom. Urządzenie GPS skutecznie wyprowadza nas na morenę. Mgła trochę opadła, więc i widoczność jest lepsza.

Po kilku godzinach intensywnego marszu jesteśmy z powrotem w Kazbegi. Na szczyt nie udało się wejść, ale spędziliśmy w górach dwie noce i mogliśmy z bliska przyjrzeć się Kazbekowi. Niedosyt pozostał, ale przecież zawsze można wrócić.

Gori

Do Gori docieramy trzy dni przed ostrzelaniem miasta przez Rosjan. Wtedy jeszcze nic nie zapowiada takiego obrotu wydarzeń. Miasto żyje swoim spokojnym rytmem. Wprawdzie, kiedy wjeżdżamy do centrum i wysiadamy z samochodu, żeby zapytać o drogę, słyszymy strzały karabinu maszynowego. Instynktownie chowamy się do samochodu. Okazuje się, że zaparkowaliśmy przy jednostce wojskowej, gdzie akurat trwają jakieś ćwiczenia.

W Gori chcemy zwiedzić Muzeum Stalina, ale przyjechaliśmy za późno i nie zostajemy wpuszczeni. Jedziemy więc dalej, do oddalonego ok. sześciu kilometrów na wschód skalnego miasta Upliscyche. Od granicy z Osetią dzieli nas zaledwie kilka kilometrów.

Swanetia

Ostatnim celem naszej podróży miała być Swanetia, położona w górnej części doliny Inguri, w „cieniu” najwyższych gór Kaukazu, jest jednym z najbardziej niedostępnych regionów Gruzji. Dla nas również okazuje się niedostępna ze względu na pogodę. Chmury, jakie się nad nią zebrały, nie zapowiadają poprawy pogody przez najbliższych kilka dni. Padający deszcz i mgły ograniczają widoczność do kilku metrów. W tej sytuacji podejmujemy decyzję o powrocie do Polski.

Zanim jednak udajemy się w stronę granicy, zatrzymujemy się po drodze w lokalnym sklepie. W pewnej chwili podjeżdża do nas policja i wypytując o cel podróży, przewidywany czas powrotu oraz liczbę podróżujących osób, sugeruje żebyśmy uważali i w razie gdyby ktoś nas zatrzymywał, byli ostrożni. Trochę zdziwiła nas ta przesadna dbałość o turystę oraz fakt posiadania przez policyjny patrol drogowy karabinów typu kałasznikow. No cóż, może takie mają zwyczaje a może powodem jest bliskie sąsiedztwo z Abchazją?

Ruszamy więc dalej mijając jeszcze kilka takich patroli i karetkę wojskową. Przejeżdżamy obok jednostki wojskowej, przy której wyraźnie coś się dzieje. Po kilku godzinach opuszczamy gościnną Gruzję żałując, że nasz urlop nie może trwać dłużej.

Następnego dnia dostajemy sms-a z Polski: Gdzie wy jesteście? Przecież tam jest wojna!

Komentarze: 2

Krzysztof 13 grudnia 2009 o 23:14

Będzie okazja to jadę. Byle nie w rejon wojny!

Odpowiedz

Michał 3 października 2010 o 21:09

widzę że też poznaliście tamaza z wardzi :)

Odpowiedz