Zdobyć Kazbek i Aragac (I)
Tego roku celem wyprawy było Zakaukazie a konkretnie Gruzja i Armenia. W planach mieliśmy również wejście na najwyższy szczyt Armenii – Aragac (4090 m n.p.m.) oraz na leżący na terenie Gruzji – Kazbek (5047 m n.p.m.).
Tym razem cel realizowaliśmy w czwórkę: Bogdan Dec, Marcin Kucharzyk, Maciek Gwóźdź (po raz pierwszy z nami) i ja (Barbara Drążek). W podróży wiernie towarzyszył nam Nissan X-Trail. Przejechaliśmy w sumie osiem tysięcy kilometrów.
Granica po raz pierwszy
Po kilkunastu godzinach jazdy docieramy na granicę turecko-gruzińską. Po spełnieniu wszelkich formalności po stronie tureckiej, wjeżdżamy na teren Gruzji. Kiedy celnicy orientują się, że jesteśmy z Polski, witają nas szerokim uśmiechem wspominając o przyjaźni polsko-gruzińskiej. Bardzo chcą pochwalić się znajomością polskiej polityki i wskazując ręką na wysokość ok. stu pięćdziesięciu centymetrów krzyczą niemal chórem: Kaczyński, Kaczyński. Następnie wypytują o cel naszej wizyty w ich państwie i kiedy informujemy ich, że m.in. zamierzamy wspiąć się na Kazbek, z aprobatą kiwają głowami mówiąc: A to wy alpinisty z Polszy. Jeden z nich z ironicznym uśmiechem pyta wskazując na mnie całą łapą: – Ona toże alpinistka?
Po miłej i krótkiej wymianie zdań prosimy o wystawienie zaświadczenia „o charakterze wwozu pojazdu”. O takiej konieczności przeczytaliśmy na stronach polskiego MSZ-u. Celnik zupełnie nie wie o co nam chodzi i kwituje: – U was jest problem? U nas niet!. No to, jak nie ma problemu, to jedziemy dalej. Musimy jeszcze zgłosić w kolejnej „budce” posiadanie radia CB i w końcu jesteśmy w Gruzji.
Wardzia
Zatrzymujemy się przy pomieszczeniu, które przypomina polski sklep z czasów PRL-u. Zaopatrujemy się wodę i inne ugaszacze pragnienia, i kiedy chcemy ruszyć w dalszą drogę, podchodzi do nas dwóch mnichów i pyta czy nie podrzucimy ich do Wardzi. W ten sposób w sześć osób jedziemy dalej a mnich opowiada swoją historię.
Kiedyś studiował stomatologię w Czechach a teraz zamieszkał w skalnym mieście – klasztorze. Dzięki temu, że podwieźliśmy mnichów możemy wejść do pomieszczenia, gdzie znajduje się święte źródło, zwykli turyści nie są tam wpuszczani.
Ponieważ panuje straszny upał postanawiamy ochłodzić się w pobliskiej rzece. Jest tak gorąco, że nie przeszkadzają nam nawet krowy brodzące w wodzie. Pakujemy się więc do rzeki. Naszej „kąpieli” przygląda się grupka młodych Gruzinów. Chłopaki dołączają do nas a po wstępnym zapoznaniu, wyciągają chłodzące się w rzece wino. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wino znajduje się w plastykowym kanistrze, dokładnie takim, w jakim przewozi się benzynę.
Odmówić nie wypada, więc częstujemy się z „gwinta”. Smakuje wybornie i uderza do głowy z prędkością odrzutowca. Chłopcy koniecznie chcą jakieś podarki na pamiątkę. Pozbywamy się więc turystycznych kubków i robimy kilka zdjęć na pamiątkę.
Chcemy już wracać ale to nie jest takie proste. Tłumaczymy, że nie można pić i prowadzić samochodu, że policja itd. Oni, na to, że jeden z nich jest policjantem i pije, więc jest ok. Pomału ruszamy w dalszą drogę a chłopaki nas „eskortują”. Zatrzymujemy się pod jedynym sklepem we wsi, Gruzini oczywiście z nami. I wtedy pada pewna propozycja: za moje towarzystwo dla jednego z nich, zawiozą naszych chłopaków do „klubu zmęczonych mężczyzn” i tam każdy z nich dostanie po dziesięć dziewczyn do wyboru…
Gruzińska gościnność zaczyna nas przerażać! Na szczęście udaje mi się uwolnić od natrętnego adoratora i możemy spokojnie jechać w dalszą drogę.
Granica po raz drugi
Udajemy się w kierunku granicy gruzińsko-ormiańskiej. Zaczynamy się martwić czy nie pomyliliśmy drogi, bo ta, zamiast wyglądać na taką, która prowadzi do granicy, zdaje się raczej przypominać drogę na koniec świata. Tylko pola, pola i pola. Droga pozbawiona asfaltu tylko potwierdza nasze przypuszczenia o końcu świata.
W końcu dojeżdżamy do metalowej, robotniczej budki. Chcemy zapytać o granicę. Okazuje się, że jesteśmy na miejscu. Szok! Jeden z celników (chyba tak należy ich nazwać) każe pokazać paszporty i dokumenty na samochód. Następnie udaje się do wnętrza tej blaszanej budki. My za nim, ale mnie każe się wrócić do samochodu. Powód tej decyzji jest oczywisty – w środku jeden z nich w najlepsze ogląda sobie film z serii: dla dorosłych i kompletnie nic sobie nie robi z obecności gości.
Pomieszczenie jest tak zadymione, że ledwo daje się oddychać a ubrania śmierdzą jeszcze długo potem. Z pieczątkami w paszportach ruszamy do kolejnej budki, tym razem chyba drewnianej, trudno to ocenić, bo jest druga w nocy. Kolejne sprawdzenie dokumentów i jesteśmy w Armenii. Po stronie ormiańskiej czeka nas zakup wiz i opłata za samochód. Potem możemy już tylko cieszyć pobytem w tym egzotycznym kraju.
Garni
W Garni spotykamy rosyjskich turystów. Jedyne słowo, jakie znają po polsku to: zaje…. Powtarzają je często i są z siebie bardzo dumni. My, trochę mniej.
Aragac
Najwyższa góra Armeni wznosi na wys. 4090 m n.p.m. i w odległości ok. czterdziestu kilometrów od Erewania. To wygasły wulkan z czterema wierzchołkami, powstałymi na wskutek erupcji. Do jej podnóża prowadzi asfaltowa i kręta droga. Pniemy się więc do góry mijając po drodze kurdyjskich koczowników zajmujących się pasterstwem. Im jednak wyżej tym wolniej. Nasz nissan okazuje swoje niezadowolenia zarówno z jakości zatankowanej ropy jak i wysokości, na którą musi wjechać. Zaczynamy się poważnie niepokoić, kiedy zatrzymuje się na dobre.
Postanawiamy dać mu trochę odpocząć i urządzamy przerwę na obiad, podziwiając przy okazji widoki. Po krótkiej przerwie samochód jakoś pokonuje jeszcze kilka kilometrów ale już wiemy, że bez wizyty w warsztacie się nie obejdzie.
Nocujemy u podnóża góry, przy jeziorku, wraz z tubylcami, którzy licznie przyjeżdżają tu na weekendowy wypoczynek. Wysokość, a co za tym idzie chłodniejsze powietrze, dają im wytchnienie po tygodniu spędzonym w 40-stopniowym upale. Ormianie to bardzo gościnny naród, więc szybko pierwsze lody zostają przełamane i dostajemy zaproszenie na wspólną ucztę. Na grillu pieką się szaszłyki z baraniego mięsa a do picia dostajemy wino domowej roboty.
Następnego dnia ruszamy wcześnie na szczyt, żeby zdążyć przed chmurami, które zbierają się na Aragacem ok. godz. dziesiętej. Wejście na wierzchołek południowy, spokojnym tempem zajmuje nam około trzech godzin. Na szczycie robimy zdjęcia i podziwiamy pozostałe wierzchołki oraz wnętrze krateru. W drodze powrotnej spotykamy irańskich wspinaczy i umawiamy się na kolejny rok na wspinaczkę na Demavend.
Dochodzimy do jeziora, przy którym trwa kolejna ormiańska uczta, na którą oczywiście dostajemy zaproszenie. Sadzają nas przy kamiennym stole, podczas gdy sami zajmują miejsca wokół nas na ziemi. I znów szaszłyki z baraniny, grillowane bakłażany, arbuz, dynia, hasz i może alkoholu własnej produkcji. Rozmawiamy łamanym rosyjskim i za pomocą rąk. Wraz z upływem czasu i ilością spożytego alkoholu nasze porozumienie wzrasta. Słuchamy opowieści o ormiańskiej wierze, kulturze, przywiązaniu do kraju i utracie ich świętej góry Ararat. Jesteśmy pod wrażeniem gościnności Ormian i umiejętności cieszenia się z tego, co posiadają. Wymieniamy się adresami i ruszamy w stronę Erewania.
Przeczytaj drugą część relacji: Kierunek Kazbek.
Komentarze: 3
Osioł 16 grudnia 2009 o 0:29
Common railem do Gruzji to prawdziwy hadrcore dla portfela ;)
OdpowiedzRobert M. 23 czerwca 2010 o 20:16
Witam serdecznie,
Odpowiedzczy posiadacie ślad GPS z wyjścia na Aragac? Możliwe, że w tym roku będziemy w tych okolicach i ślad w GPSie mógłby ułatwić nawigację.
HanaPipers 13 lutego 2012 o 19:20
:)
Odpowiedz