Działo się to w roku 2013 gdy trzeci raz stopowałem w Hiszpanii. Popracowałem trochę w Katalonii, niedaleko Lleidy i następny cel stanowiła Galicja. Bo tam mnie jeszcze nie było. Zależało mi zwłaszcza by dojechać do A Coruña, gdzie już czekał na mnie pewien zabytek, którego przegapić nie mogłem. Wręcz słyszałem jak mnie woła.

Ale po kolei. Trasę (ponad dziewięćset kilometrów) pokonałem w niespełna dwanaście godzin co jak dla mnie jest swego rodzaju wyczynem. Wiem, że są szybsi, ale ja zazwyczaj trzymam się dróg krajowych, nie spieszę się, cieszę się drogą samą w sobie. Tym razem było inaczej i pojechałem autostradą.

Po drodze nie zdarzyło się nic ciekawego, ot pogaduchy z kierowcami o tym i owym i zachwalano mi Galicję zwłaszcza ze względu na regionalny alkohol, orujo. Tak, dojadę to na pewno spróbuję, ale nie taki jest mój główny cel.

Obiekt, który chciałem zobaczyć jest wieżą, a właściwie latarnią. Tak po prawdzie to jednym i drugim ponieważ to latarnia o nazwie Wieża Herkulesa (Torre de Hércules). Doszedł nam więc do równania grecki heros Herakles z imieniem podanym w brzmieniu łacińskim. Do czego prowadzi ten wywód?

To latarnia wybudowana przez Rzymian, jedyna rzymska wieża oświetlająca, która dotrwała do naszych czasów. Mało tego, to najstarsza wciąż działająca latarnia na świecie. Od roku 2009 znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Zasłużenie.

Jest wieczór, siedzę pod nią chłonąc powiew starożytności i nie wiadomo kiedy zastaje mnie noc. Coraz mniej ludzi wokół, zniknęli już spacerowicze z psami, jeszcze kilka młodych osób nieopodal pije wino. Czas spać. Plecak na ramiona i na schody, na wieżę, jak wysoko się da.

Można wejść bezpłatnie na pewną wysokość, jest tam platforma, którą mógłbym określić jako niższy taras widokowy. Znajduję wygodne miejsce, schowane przed wiatrem i ludźmi, wyciągam śpiwór i wpadam w objęcia Morfeusza. Śpię na rzymskiej latarni. Wcześniej zdarzyło mi się spędzić noc pod rzymskim mostem, pod starożytnym akweduktem oraz przytulonym do Wału Hadriana.

Rano pobudka. Znajduję pierwszy lepszy hotel, pytam czy mogę skorzystać z toalety i w łazience doprowadzam się do stanu człowieczeństwa. To znaczy z grubsza. Później i tak umyję się w oceanie.

Wracam do mojej wieży. Jeszcze zamknięta więc czas zrobić to co w Hiszpanii czynić należy codziennie. Idę na kawę. Café solo, do tego kieliszek czystego orujo, a na koniec orujo cafe crema, czyli likier kawowy. Miesiąc temu nie byłoby mnie stać na taką rozpustę, ale popracowałem, to się należy. Zerkam na ścienny zegar, czas się zbierać powoli, zbliża się dziesiąta. Kiedy to minęło? Ach tak, wdałem się w rozmowę z barmanem, dlatego szybciej zleciało.

Sprawdźcie: Jak rozpoznać tradycyjny hiszpański bar

No, jestem pod wieżą. Pod koniec XVIII wieku została przebudowana i dodano jej trochę wysokości, teraz liczy sześćdziesiąt osiem metrów. Z oryginalnej starożytnej budowli zachowało się trzydzieści siedem metrów, co czyni ją jednym z najwyższych zachowanych obiektów rzymskich. A w środku witają mnie fundamenty z II wieku naszej ery i duży kamień z dziurą. Czyli lampa oliwna, której światło było odbijane i wzmacniane przez wypolerowane powierzchnie niosąc się daleko w ocean.

Z samej góry Wieży Herkulesa rozciąga się widok na piękną barwę oceanu i… Tam daleko, to co to? A, krzywizna Ziemi.

Byłem, zobaczyłem, wykorzystałem jako nocleg. Teraz mogę na spokojnie zobaczyć resztę miasta. Oddalając się od wieży czuję na plecach wzrok pobliskiej rzeźby. Przyspieszam.

Stanisław Pawełek

Żongler, włóczęga, okazjonalny bezdomny. Pasjonat autostopu i zapalony piechur. Pozwala prowadzić się drodze i czasem nawet gdzieś dotrze. Bloguje jako Kuglarz-Powsinoga.

Komentarze: Bądź pierwsza/y