Iran. Góry. Trzeci tydzień wyprawy. Niezbyt stromy podjazd. Kilka stromych jest już za nami. Niektórzy czują to w nogach, więc gdy dziewczyny mija wolno jadąca pod górę ciężarówka, korzystają z okazji i łapią się jej burt. Tak jedzie się lekko. Trzeba się tylko mocno trzymać.

Uczestnicy wyprawy rowerowej w Turcji

Turcja. Uczestnicy IV etapu Rowerowego Jamboree. (Fot. Łukasz Romanowski)

Uli się to jednak nie udaje i w mgnieniu oka wszystkie trzy rowerzystki przewracają się niczym kostki domino. W tym karambolu rower Zuzy ląduje pod kołami ciężarówki. Dalej już nie pojedzie. Połamany widelec eliminuje ich (rower i rowerzystkę) z dalszej podróży. “Przy okazji” z walki rezygnuje też Michalina. Ostatnią część trasy obie pokonają autobusem. Spotkamy się z nimi w umówionym miejscu przekazania pałeczki etapowi V.

Dalej jedziemy we czwórkę.

* * * * *

To było moje drugie spotkanie z Rowerowym Jamboree. Po dwóch tygodniach jazdy, przez Polskę i Ukrainę, tym razem miałem zmierzyć się z drogami Turcji, Iraku i Iranu. Dwa razy dłuższa trasa. Dwa razy więcej dni. Dwa razy trudniej (choć pierwszy etap miał być przecież najtrudniejszy :))

Czasu na przygotowanie się nie miałem dużo. Decyzje o ponownym wyjeździe podjąłem po powrocie z Czerniowców, gdzie Norbert, nasz lider, zaproponował abym pojechał z nim jeszcze raz. Na kolejny, już IV etap, któremu także miał przewodzić.

Szybkie załatwianie wiz, zakup biletów, kompletowanie części zamiennych do rowerów (które po przejechaniu już ponad trzech tysięcy kilometrów wymagały kilku napraw), wybłaganie* kolejnego urlopu u szefa i yallah!

* – No dobra, z tym błaganiem to przesadziłem. Pracuję przecież w fajnej firmie :)

* * * * *

Zaczęliśmy mocnym akcentem – spóźnieniem na samolot. Ja i Norbert dostaliśmy darmowy nocleg w hotelu w Istambule (bo zawiniły linie lotnicze), Michalina musiała spać na lotnisku i szlag trafił jej oszczędności na biletach “kombinowanych”. Pięć godzin na przeprawę między dwoma lotniskami, z jednego końca stolicy Turcji na drugi, okazało się niewystarczające (ale tylko o kilka minut).

Następnego dnia spotkaliśmy się już wszyscy w Gaziantep, gdzie przejęliśmy rowery i pałeczkę sztafetową od etapu III. Cały dzień minął nam na serwisowaniu rowerów i 1 marca ruszyliśmy w trasę.

Norbert, Kuba, Ula, Zuza, Michalina i ja – trójka harcerzy i trójka podróżników. Trzech facetów i trzy dziewczyny. Równowaga wydaje się być zachowana. Ale czy na pewno?
Przed nami tysiąc siedemset kilometrów i tylko trzydzieści jeden dni na ich pokonanie. Trzy pasma górskie z przełęczami na ponad 2 500 m n.p.m.

Yallah! Kurdystan! Yallah! Persja! – pod taką nazwą ruszyliśmy w drogę.

* * * * *

Zanim dotarliśmy do gór w Iranie i feralnego wypadku dziewczyn, była jeszcze Turcja. Dla mnie najnudniejszy odcinek. Równa droga. Żadnych spektakularnych widoków. W miastach szaro. Jedyne co uchwycił obiektyw mojego aparatu w pierwszym tygodniu to drzewko pistacjowe rosnące na intensywnie czerwonej ziemi. Było ich tam bardzo dużo, więc może dlatego je sfotografowałem.

Po przekroczeniu granicy turecko-irackiej krajobraz się odmienił. Pojawiły się zielone zbocza gór. Prosta droga zamieniła się w serpentyny i to co tygryski lubią najbardziej (a rowerzyści trochę mniej) – podjazdy! Zagadkę, kto z nas był tygryskiem, a kto rowerzystą, zostawię bez rozwiązania :)

Kurdystan to nie Irak

Nasza trasa wiodła przez północne tereny Iraku, które są częścią autonomicznego Kurdystanu. Widać to było na każdym kroku – po dużej ilości flag kurdyjskich (a przy tym ani jednej irackiej). Było to też słychać, bo każdy napotkany mieszkaniec podkreślał z dumą, że jest Kurdem. To, że jesteśmy wśród Kurdów również odczuliśmy. Ich legendarna gościnność nie jest ani trochę przesadzona. Czasami czuliśmy się nawet zbyt rozpieszczani. Podczas każdego postoju otaczali nas “lokalsi”. Po pytaniach skąd jesteśmy i co tu robimy zapraszali nas na obiad, kolację lub nocleg. Zapraszali nas do swoich domów lub przywozili jedzenie do nas. Nie stanowiło to dla nich problemu aby nakarmić sześć osób! A nie mogli przecież wiedzieć, że Michalina z Ulą są roślinożercami (słowa wegetarianin nikt tam nie zna), a Kuba, mimo, że drapieżnik, jada tylko jeden posiłek dziennie.

* * * * *

Z niebywałą gościnnością spotykaliśmy się również w Iranie. Przez cały nasz wyjazd tylko trzy razy rozbiliśmy namioty, które ze sobą woziliśmy i trzy razy skorzystaliśmy z motelu.

Gościnność, którą można opisać w samych superlatywach, na dłuższą metę potrafi być męcząca. Nasi gospodarze bardzo się interesowali tym co to za dziwni ludzie przyjechali do nich na rowerach z „dalekiego świata” i w dodatku w śmiesznych strojach (opinie na temat projektu naszych bluz sztafetowych były podzielone :)). Poświęcali nam całą swoją uwagę i czas, “biorąc” od nas to samo. Oni gościli nas przez jeden dzień. My gościliśmy u nich każdego dnia. Codziennie opowiadaliśmy tą samą historię o Rowerowym Jamboree, o tym skąd, dokąd i dlaczego jedziemy. Raz na jakiś czas potrzebowaliśmy więc pobyć sami ze sobą. Rozwiązaniem był właśnie motel lub namiot.

Mi osobiście brakowało trochę biwakowania i chętnie odwróciłbym te proporcje. Jako harcerz przywykłem do spania “na dziko”, ale moi współtowarzysze – podróżnicy – bardziej przyzwyczaili się do pryszniców, pralek i ciepłych pomieszczeń. Na moje sugestie a może rozbijemy się dziś pod namiotami? reagowali wrogim spojrzeniem lub ciętą ripostą spadaj, sam se śpij pod namiotem ;-)

* * * * *

Trzydzieści jeden dni i tysiąc siedemset kilometrów później dotarliśmy nad Morze Kaspijskie. Tam spotkaliśmy się z Kamilą, Violą, Anitą, Magdaleną i Wojtkiem. Przekazaliśmy im atrybuty sztafety (rowery Kross, sakwy Crosso, mapę będącą jednocześnie kroniką całej wyprawy oraz dwie książki – pałeczki sztafetowe – Scouting for Boys Roberta Baden Powella oraz jej polskie tłumaczenie, czyli Skauting dla chłopców Andrzeja Małkowskiego”). Razem z uczestnikami V etapu spędziliśmy w Bander-e Anzali dwa dni. Wspólnie naprawialiśmy rowery (niezbędna była wymiana opon, łańcuchów, linek itp.). Integrowaliśmy się gotując razem obiadokolację (w szkole, w której dostaliśmy schronienie), wspólnym spacerem nad morzem i lodami :) Po miesiącu pedałowania zasłużyliśmy na te wszystkie atrakcje.

* * * * *

Poza poznawaniem nowych krajów, ich mieszkańców i kultur, równie ciekawe dla mnie było poznanie uczestników Rowerowego Jamboree. Szczególnie tych reprezentujących grupę podróżników (nie harcerzy), bo każdy (bądź każda) z nich był wyjątkową indywidualnością. Każdy ze swoim pomysłem i sposobem na podróżowanie. Wcześniej w większości podróżowali sami, teraz spotkali się aby podróżować wspólnie. Z harcerzami, którzy do współpracy w grupie są szkoleni od najmłodszych lat. Co z takiego połączenia może wyniknąć? Czy możemy się od siebie czegoś nauczyć?

Odpowiedzi na te pytania pozostawię na kiedy indziej.

Łukasz Romanowski

Kocha góry i tam też czuje się najlepiej. Poza górami nurkował w Morzu Czerwonym, żeglował po Morzu Śródziemnym, szukał śladów Polaków w Tajdze, przejechał Kanadę wszerz autostopem i wsiadł na rower w Rowerowym Jamboree. Zdjęcia na Instagramie:Roman

Komentarze: Bądź pierwsza/y