Pewnego wrześniowego wieczoru, przy kolejnym już piwie w naszym ulubionym pubie okazało się, że mamy odłożone trochę pieniędzy i zaległy urlop, który przydałoby się wykorzystać w ciekawy sposób. Wtedy zrodził się pomysł wyjazdu do Maroka na wspólną backpackerską wyprawę. Wszyscy nasi znajomi wspominali, jak bardzo podobało im się w Maroku.

Pełni optymizmu zarezerwowaliśmy bilety lotnicze, by pod koniec października wylądować w Fez, które w opowieściach mieniło się tajemniczością i magią, rodem z Opowieści tysiąca i jednej nocy. Byliśmy podekscytowani faktem, że spędzimy trzy tygodnie w egzotycznym arabskim kraju i z niecierpliwością czekaliśmy dnia wylotu. Jak się później jednak okazało, był to czas rozczarowań.

Seks i wyzwiska

Już pierwsze dni spędzone w Fez rozwiały nasze wyobrażenia o Maroku i jego mieszkańcach. Wysiadając z autobusu, który odjeżdżał z lotniska, tuż przy jednym z większych skrzyżowań w mieście, zamiast przystanku czekały na nas sterty kamieni, cegieł i śmieci, o które przy odrobinie nieuwagi można było połamać nogi. Było około 22, więc jak najszybciej chcieliśmy znaleźć zajezdnię miejskich autobusów, żeby dostać się do starej części miasta – medyny, gdzie mieliśmy spędzić dwie pierwsze noce.

Uzbrojeni w przewodnik i wcześniej wydrukowane mapki zaczęliśmy poszukiwania. Po 30 minutach udało nam się namierzyć dworzec, który, jak się okazało, znajdował się rzut kamieniem od miejsca, w którym wysiedliśmy z lotniskowego autobusu. Prócz tłumu ludzi nic nie wskazywało, że jest to dworzec. Zmęczeni podróżą, ale jeszcze niezniechęceni pierwszymi ‘’niespodziankami”, zjedliśmy kolację i przygotowaliśmy się na odkrywanie labiryntów Fezu.

Pierwsze dni w Maroku obfitowały w wyzwiska padające na ulicy pod naszym adresem (i to te najgorsze) tylko dlatego, że nie chcieliśmy zapłacić za wskazanie drogi, propozycje seksu przez tubylców (także homoseksualne). Było również wyłudzanie pieniędzy, obrzucenie jabłkami i wyśmiewanie. A wydawałoby się, że turystów powinno się przyjmować ciepło.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że wybieramy się do kraju arabskiego, gdzie panują inne zasady i gdzie religia ma bardzo silny wpływ na codziennie życie. Jednak w naszych głowach wciąż żył wyidealizowany obraz Maroka jako miejsca, gdzie zatłoczone ulice miast eksplodują kolorami, zapachami i gwarem mieszkańców. Już wtedy zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo ten kraj różni się od tego, który spodziewaliśmy się zobaczyć. I tak oto opuszczaliśmy Fez, pełni niepewności co będzie dalej.

Brudne miasta

Chłodne powitanie nieco zelżało, ale wciąż przychodziły kolejne rozczarowania. Odwiedzając Tanger, Rabat i El Jadida stwierdziliśmy, że marokańskie miasta są brzydkie, brudne, obskurne i mało ciekaw Spodziewaliśmy się zapierających dech w piersiach zabytków i perełek architektury arabskiej. Niewiele z tego znaleźliśmy. Ktoś powie: bo nie byliście w Casablance. Zgadza się, do Casablanki postanowiliśmy się nie wybierać z powodu jej europejskiego wyglądu. Poszukiwaliśmy czegoś unikatowego i egzotycznego, a europejską architekturę możemy podziwiać na co dzień.

Radzimy też każdemu, kto wybiera się do Maroka, wykreślić ze swojej listy Tanger, jako że, jest to duże miasto, które tak naprawdę niewiele ma do zaoferowania podróżnikom. W zamian polecamy zwiedzanie przeuroczego miasteczka Asilah. Znajduje się ono około godziny jazdy pociągiem z Tangeru. Co prawda stacja znajduje się mniej więcej trzy kilometry od miasta, ale spacer pustą plażą nad brzegiem Atlantyku jest warty zmęczenia. Medyna tego miasteczka mieni się bielonymi ścianami, pomalowanymi na niebiesko i zielono okiennicami oraz drzwiami, a ze starych murów obronnych można podziwiać potężne fale rozbijające się o skaliste wybrzeże.

Po krótkiej i dosyć kłopotliwej próbie nawiązania konwersacji z chłopakiem pracującym w kafejce (lata protektoratu francuskiego i hiszpańskiego pozostawiły ślad i duża część ludności posługuje się właśnie tymi językami; znajomość angielskiego obecna jest głównie w wysoce turystycznych miejscach) dowiedzieliśmy się, że Asilah jest gospodarzem corocznego festiwalu sztuki.

Miasteczko było naprawdę piękne i dla odmiany również czyste i przyjazne. Nie mieliśmy jednak w planach noclegu tam, więc po krótkim pobycie na plaży i zwiedzaniu medyny wyruszyliśmy na poszukiwania dworca autobusowego. Tak jak w Fez, tak i tutaj mieliśmy problem z jego znalezieniem. Gdy wreszcie się udało, kupiliśmy bilety w dalszą podróż, lecz nasz autobus nigdy się nie pojawił. I tak z biletami donikąd zakończył się nasz sielankowy dzień.

Nawet Marakesz, który wszyscy chwalą i podziwiają (a w szczególności jego suk), nie poprawił naszej opinii o Maroku i jego mieszkańcach. Jeszcze jednym, dosyć przyziemnym rozczarowaniem jakie zaserwowała (a w zasadzie nie zaserwowała) turystyczna mekka był fakt, że nigdzie nie zaoferowano nam dobrego śniadania, co jak dotychczas, w mniejszym lub większym stopniu, nam się udawało. Wszędzie czekały na nas jedynie omlety. Jako że Marakesz był najlepszą bazą wypadową, brak możliwości zjedzenia dobrego śniadania przed długą podróżą na Saharę, dawał się we znaki. Musimy jednak przyznać, że świeżo wyciskane soki z pomarańczy i grejpfrutów, dostępne na każdym kroku za przysłowiowe grosze, były pozytywnym punktem pobytu w Marakeszu.

Spokój w górach Atlas

Oczywiście w każdym miejscu można znaleźć coś wartego wydania ciężko zarobionych pieniędzy. My również znaleźliśmy takie miejsce w Maroku: Góry Atlas. Spędzone tam dni napełniły nas spokojem i pozytywną energią. Oczywiście nie byliśmy przygotowani na temperatury panujące w górach w listopadzie, ale to nas nie zniechęciło. Śpiąc pod pięcioma kocami i chowając pod nie nasze ubrania (by były ciepłe następnego dnia, gdy będziemy je zakładać), śmialiśmy się sami z siebie i czuliśmy naprawdę beztrosko.

To co najbardziej zapadło nam w pamięci, to pełnia księżyca, podziwiana ze szczytu wydmy, podczas noclegu na pustyni. Nikt z naszej kilkuosobowej grupy nie spodziewał się, że wejście na niepozorną górę piasku może zamienić się w męczącą, ponadgodzinną wspinaczkę. Duszący pył i zapadanie się w sypkim piasku po kostki wcale nie ułatwiały zadania.

Czy warto było jechać do Maroka? Odpowiedź jest oczywista… warto! Pomimo rozczarowań i niedogodności, których może powinniśmy się spodziewać wybierając się do arabskiego kraju, to wciąż było warto.

Czy jest to kraj który polecilibyśmy innym do odwiedzenia, tego nie wiemy. To, co nas rozczarowało, dla innych może być czymś fascynującym, czego właśnie szukali. Pomimo tego, że spodziewaliśmy się innego Maroka i innych mieszkańców, opuszczaliśmy ten kraj bogatsi o nowe wspomnienia i bagaż doświadczeń.

Krzysiek Cylkowski i Natalia Prusik

On zakochany w Dalekim Wschodzie, ona - lubi zbaczać z kursu w poszukiwaniu ciekawych scenerii. Oprócz podróży łączy ich zamiłowanie do fotografii.

Komentarze: 16

Michał Mojek 3 lipca 2012 o 10:52

Dziwny 

Odpowiedz

Michał Mojek 3 lipca 2012 o 11:09

Zaskakujące, czyżby ten kraj aż tak bardzo się zmienił. Zjeździliśmy  Maroko jakieś 1,5 roku temu i było czysto i przyjaźnie.  Zero agresywnych zachowań.

Odpowiedz

Ania 3 lipca 2012 o 11:15

Ja też bylam rozczarowana Marokiem, ale wydawało mi się, że to dlatego, że Kair w którym obecnie mieszkamy jest taki egzotyczny. Moimi spostrzeżeniami podzieliłam się tutaj: http://kronikiegipskie.blogspot.com/2008/09/litwo-ojczyzno-moja-czyli-tsknota-za.html

Odpowiedz

Malwina 3 lipca 2012 o 11:41

Byłam w Maroku 2 miesiące temu i mam zupełnie inne odczucia ! Ludzie bardzo mili, gościnni, sympatyczni. Cudowne dzikie plaże, wspaniałe pasma górski i oczywiście pustynia! Z pewnością wrócę tam jeszcze !

Odpowiedz

Złap trop 3 lipca 2012 o 12:00

My również podróżowaliśmy po Maroko w zeszłym roku i mamy zupełnie inne odczucia – mega pozytywne :) I wiemy, że jeszcze tam wrócimy! Naszą relację zamieściliśmy na blogu http://www.zlaptrop.com

Odpowiedz

Radosław Molski 3 lipca 2012 o 14:59

Trzepie mnie jak czytam takie teksty. Oczywiście są naciągacze, sami daliśmy się raz wkręcić ale pretensje możemy mieć tylko do siebie :) brudne… niektóre tak niektóre nie. Czy to jest miara atrakcyjności kraju? Maroko naprawdę warto zobaczyć http://globblog.molski.org/category/2012-marocco-trip/ 

Odpowiedz

fastfoodworld 3 lipca 2012 o 17:28

ja mam podobne wrażenia tzn. dużo rzeczy nie styka w maroku jeżeli chodzi o komunikację z ludźmi. większość chce zapłaty nawet za głupie wskazanie drogi, nawet za wspólną fotografię, to już przesada. ale kraj sam w sobie jest ładny, orientalny i przyjemnie backpackerski :)

Odpowiedz

Marcin Klimkiewicz 3 lipca 2012 o 17:33

ja mam podobne wrażenia jeżeli chodzi o komunikację z ludźmi – dużo rzeczy nie styka. Marokańczycy chcą za wszystko pieniędzy, za wskazanie drogi a nawet za wspólną fotografię, co już jest przesadą. ale jeżeli chodzi o kraj sam w sobie, to jest ładny, orientalny, i przyjemnie backpackerski. i ma dużo do zaoferowania, bo i góry, i pustynia, i ocean. polecam Essaouirę!

Odpowiedz

Bartosz Twaróg 4 lipca 2012 o 12:59

No to chyba bylem w zupelnie innym Maroku.

Zupełnie się nie zgadzam z tym artykułem.

Odpowiedz

Grzegorz 4 lipca 2012 o 13:39

Byłem w czerwcu w Maroku i też nie mogę się zgodzić ze zdaniem autora. Korzystałem w Marrakeshu przez kilka dni z couchsurfingu i spotkałem się z niesamowicie ciepłym przyjęciem przez gospodarza, znajomych sąsiadów. Podróżowałem lokalnymi autobusami, pociągiem i czułem się bezpieczniej niż w Europie. Jak widać każdy jednak postrzega świat nieco inaczej :)

Odpowiedz

Nakrancach 6 lipca 2012 o 0:06

No to ode mnie troch€ lektury:

W Maroku byłem już kilkukrotnie. Gdy mając dziewiętnaście lat,
autostopem pojechałem tam po raz pierwszy kraj wzbudził we mnie skrajne
uczucia. Od zachwytu po dezaprobatę. Potrzebowałem czasu. By znaleźć
miejsce dla siebie w tym kraju warto zabrać rower z dobrymi hamulcami.
Będziemy ich bowiem używać bardzo często. Głównie po to, by się
zatrzymać i przetrzeć oczy pełne zdumienia.

„Don’t worry about a thing,
‘Cause every little thing gonna be all right…”

Muezzini  w Marrakeszu jeszcze nie
skończyli nawoływać do porannej modlitwy, gdy Rasta uruchamiał swój
przenośny odtwarzacz. Zawsze ‘three little birds’ Marleya. Reggae koiło
jego poranne bolączki, a on sam stawiał wielki czajnik wody na „whisky”.
Marokańczycy nazywają tak sproszkowaną chińską zieloną herbatę z
dodatkiem świeżych liści mięty i kolosalnych ilości cukru. Swoją drogą
od mięty ważniejszą rośliną jest w Maroku chyba tylko marihuana zwana
tutaj kifem. Mięta może rosnąć w odległości kilkuset metrów od domu,
podczas gdy ogródek pod oknem wypełniony jest gęsto sadzonym zielskiem.

Palenie kifu tłumaczyło w pewien sposób
spowolnione i beztroskie ruchy Rasty. Nie śpieszył się nigdzie zalewając
herbatę. Nie spieszył się zapalając skręta. Nie śpieszył się 
 wypełniając swoje służbowe obowiązki. On nigdy się nie śpieszył. Ubrany
zawsze w te same, luźne spodnie i koszulkę ‘bokserkę’ z emblematem
piłkarskiej reprezentacji Ghany, przesiadywał na tarasie hostelu, w
którym pracował. Długie dredy, uśmieszek lokalnego watażki i oczy
posiadające taką ilość zamglenia, ze po jego skropleniu Maroko borykało
by się z problemem powodzi – to jego znaki rozpoznawcze. Znaki-wabik w
trakcie rozmów z dziewczynami z Europy i Stanów, którym Rasta oddawał
się ochoczo każdego dnia.

– Oł jess – powiedział Rasta gdy woda
zaczęła wrzeć. Zalał herbatę i zacierając ręce oddał się codziennej
kontemplacji ulicy z perspektywy starych brudnych schodów prowadzących
do hostelu, tuż przy legendarnym Djemma El Fna. Jak głoszą
wielonakładowe przewodniki bez niego Marrakesz byłby niczym
niewyróżniającym się miastem jakich wiele. Czyżby? W dzień gęste i
duszne powietrze panujące na placu można by ciąć nożem w równe bloki i
sprzedawać na kramie z pamiątkami. Senną atmosferę urozmaicają jedynie
sprzedawcy świeżych soków oraz tubylczy mistrzowie tresujący tubylcze
węże, naciągający przyjezdnych łowców przygód zgrywających Indianę
Jonesa, na ‘fotkę z bestią’. Czy to ma być to miejsce, które stanowi o
wyjątkowości Marrakeszu? Ba, miejsce określane mianem najwspanialszego
placu Afryki? Czy przybywający tu podróżnik ma zostać odarty ze złudzeń i
nadziei przez liche budy z sokami i amatorskich poskramiaczy starych
jak oni sami węży? Gdzie podziało się miejsce pełne magii i pustynnego
charakteru pozbawione przebierańców zgrywających Tuaregów?

Jest tutaj. Tkwi niezmienione od wieków.
Jego atmosfera rośnie z minuty na minutę, osiągając zenit po zachodzie
słońca. Właśnie wtedy turystyczna cepelia  ustępuje miejsca prawdziwemu
charakterowi Djemma El Fna. Rozkładają się stoiska gastronomiczne, które
prócz tradycyjnego Tajine  (baraniny lub drobiu duszonego z warzywami w
charakterystycznym stożkowym naczyniu) serwują lokalne wyszukane
specjały w postaci pasztetu z gołębia (nieco mdły w smaku), owczej głowy
(policzki stanowią ‘gwóźdź programu’) lub zupy ze ślimaków (wywar
pikantny, ślimaki z aksamitną nutą błota i piasku trzeszczącego w
zębach) jedzonej wykałaczkami, a w razie ich braku agrafkami. Okrzyki
naganiaczy pracujących dla ponumerowanych stoisk z jedzeniem giną w
hałasie bębnów, przy których lokalni tancerze wprawiają się w trans.
Trzy budy dalej należą do sprzedawcy pirackich kompaktów, który zarzeka
się, że jedyni piraci o jakich słyszał to Ci z Somalii, a sprzedawane
przez niego płyty  gitarzysty ‘Ali Farka Toure’ to ‘speszjal edyszyn”, a
ponadto ’gud prajs, onli for ju maj friend!’. Prócz jedzenia, płyt,
ubrań i skórzanych kapci, możemy poszukać egzotyki na specjalnych
stoiskach, zawierających między innymi sztuczne (?) zęby i suszone
jaszczurki na potencję.

Marrakesz byłby zwykłym miastem bez
Djemma El Fna. Djemma El Fna był by zwykłym placem gdyby nie tworzący
jego specjalną atmosferę mieszkańcy, tacy jak Rasta, czy jego
współpracownik Hassan witający mnie jedynymi słowami w języku polskim
jakie znał: ‘dobry wieczóóór’ niezależnie od pory dnia. Gdy wróciłem do
Marrakeszu po roku Rasta już nie siedział na brudnych schodach przy
hoteliku. Wyjechał pracować do Berlina. Miał na imię Mustafa.

Szukając w Sarhro

Nie, nie pytaj dlaczego nie miałem ze
sobą pompki. Gdzieś w okolicach Jebel Sarhro w środkowym Maroku mój
rower sycząc leżał na poboczu, gdy ja grzebałem w sakwach licząc na to,
ze może jednak tam jest. Niestety, to marzenie nie mogło się
zmaterializować. Nie zdążyłem założyć sakwy na rower gdy zatrzymał się
samochód.

– Masz jakiś problem? – pytanie to miało charakter stanowczy a jednocześnie znoszący sprzeciw.

– Masz pompkę?

– Nie. Ale mam samochód. Wsiadaj! Podrzucę Cię do miasta.

Muhamed miał samochód – to prawda. Miał w
nim też dwójkę pasażerów i wielką rozebraną na poszczególne elementy
szafę z przeszklonymi drzwiczkami. Moim zdaniem zmieszczenie w nim
czegokolwiek było niemożliwe. Dla Muhameda jednak to niemożliwe jest
niemożliwe. W Afryce nie funkcjonuje takie pojęcie jak „brak miejsca”.
Szczególnie w kontekście transportu ludzi, zwierząt lub towarów. Jeśli
się czegoś nie da włożyć do pojazdu to się to położy na nim, albo
przywiąże z boku. Niejednokrotnie wielkość przewożonego na dachu ładunku
kilkukrotnie przewyższa swą objętością rozmiar pojazdu. I to jest
normalne. Nikt nie wybałusza z niedowierzaniem oczu tak jak ja wówczas,
gdy Muhamed przywiązywał sznurkiem mój rower do samochodu. Z podobnym
niedowierzaniem łypał okiem pracownik zakładu wulkanizacyjnego, gdy go
poinformowałem, że założona na dętkę przed kilkoma minutami łatka  już
trzyma. 

Cała ta sytuacja miała miejsce w
okolicach Jebel Sarhro w jednym z moich ulubionych rejonów Maroka.
Leżące nieopodal wąwozów Dades i Todra góry, słyną ze swojego skrajnego
klimatu. Latem temperatury przekraczają tutaj 40 stopni Celsjusza
sprawiając, że każde źródło wody wysycha na wióry, a zamieszkujący je
Berberzy zwijają swoje obozowiska udając się w niżej położone tereny.
Zimą natomiast, niczym nadzwyczajnym nie są burze śnieżne. Sarhro to
miejsce wymarzone zarówno dla rowerowych podróżników jak i wędrowców z
plecakiem.

Szukając w Fezie

Gdy dzień się już skończył a noc jeszcze
nie zaczęła – właśnie ta chwila jest najlepszym momentem by poznawać
jak toczy się życie w marokańskich miastach.  Sercem Fezu jest medyna –
stara część miasta będąca plątaniną wąskich uliczek, wypełnionych
mieszanką ludzi, towarów, zapachów i dźwięków. To tutaj znajdują się
zakłady lokalnych rzemieślników, tanie hoteliki dla podróżników i
jeszcze tańsze knajpki dla tubylców. Tutaj też znajduje się jeden z
najstarszych uniwersytetów świata meczet Al-Kairaouine, z którym
związana jest opowieść o podróżniku imieniem Ibn Battuta.

Ibn urodził się w Tangerze, w północnym
Maroku. Zgodnie z prawem Koranu udał się w pielgrzymkę do Mekki, a gdy
dotarł do celu postanowił żyć jak nomad podróżując do Chin i Indii. Po
powrocie do Maroka opowiadał o swoich przeżyciach w koranicznych
szkołach Fezu. Wówczas wszyscy uznali go za opętanego starca, którego
fantazji przyjemnie się słucha. Dopiero z czasem okazało się, ze mówił
prawdę.

Przy jednej z takich szkól siedzieliśmy z
Youssefem, właścicielem stoiska z afrykańską muzyką, a zależnie od
potrzeb nieoficjalnym przewodnikiem, który czasem zaczepia zagubionych
podróżników proponując swoje usługi. Jestem głęboko przekonany, iż
niewiele jest zawodów, których nie mógłby wykonywać. O wszystkim
stanowiła potrzeba chwili. W Polsce ceniony byłby jako popularny
specjalista od wszystkiego „złota rączka”.

Rozmowa, którą prowadziliśmy pozbawiona
była jakiegokolwiek szkieletu utrzymującego ją w określonym kształcie,
ot wieczorna pogawędka pod marokańską medresą.

– Powiedz mi Ali skąd ty właściwie jesteś? – Youssef z mizernym skutkiem próbował zapanować nad swoją ciekawością

– Dlaczego „Ali”?  – Zapytałem nieco zaskoczony

– Bo masz brodę, Ali, jak Ali Baba- powiedział obnażając braki swojego uzębienia w szczerym uśmiechu.

– Jesteś muzułmaninem Ali?

– Nie?!

– No to po co nosisz brodę?

Youssef nie dopuszczał do siebie myśli,
iż noszenie brody może być poparte tylko względami estetycznymi. Świat
widziany jego oczami zdawał się być dużo bardziej uporządkowany i prosty
niż mój. Nie golił brody bo Imam w oparciu o Koran mówi żeby tego nie
robić. Logicznym było dla niego to, że ja także nie robię tego ze
względu na nauki Imama.  Nie zacząłem jeszcze składać zdania w
wymijającą odpowiedź, gdy mój rozmówca zapytał nieoczekiwanie:

– Masz już prawdziwy marokański dywan, Ali?  Mój brat ma sklep nieopodal, jak chcesz to zrobimy ci dobrą cenę,

– Nie – odpowiedziałem zaskoczony
pytaniem sprawiającym wrażenie urwanego z choinki – Nie zabiorę go na
mój rower – skinąłem na leżący obok nas pojazd,

– No to może chociaż mały kilim?

            Ta dziwna wymiana zdań
obrazowała powierzchowność rozmów prowadzonych przez tubylców z
przyjezdnymi. Lepszym sposobem by bliżej poznać Marokańczyków i sposób w
jaki żyją, jest podróż rowerem połączona z częstymi postojami w
miejscach poza utartymi szlakami. Od tych fascynujących momentów dzielą
nas tylko sekundy upływające między zaciśnięciem klamek hamulców, a
zatrzymaniem pojazdu. Zdecydowanie warto to zrobić.

Szukając zakończenia 1

Jeśli masz szczęście w Maroku możesz
znaleźć kawałek siebie. Prawdziwego siebie. Tak nieodległe miejsca różni
od Europy bardzo wiele. Mentalność ludzka może, ale nie musi przypaść
Ci do gustu. Musisz jednak pamiętać, że w miejscach pozbawionych
turystycznej cepeliady możesz dostrzec zgoła odmienny sposób patrzenia
na świat, niż ten, który znasz z Europy i tzw. „zachodniego świata”
Daleko jest mi do tworzenia podziałów, a już na pewno w zamierzeniach
tego tekstu. Jednak w Maroku na ulicy dzieciaki nie licytują się kto ma
nowszego ipoda, a ludzie po dwudziestce stawiają na rodzinę a nie na
korporacyjne wyścigi szczurów. Czas wyznaczany jest przez śpiewy
muezzina i pełne uśmiechu spotkania z ludźmi. Przy odrobinie szczęścia
możesz się dowiedzieć o sobie rzeczy o jakie byś się nie podejrzewał.
Dowiedzieć o tym co jest ważne, a co jesteś w stanie dla naprawdę
ważnych rzeczy poświęcić. Niekoniecznie musisz zabierać rower, pakować
sakwy, i ruszać do Maroka, by wyrwać się ze schematu. Gdybyś jednak
planował to zrobić, to pamiętaj, że jest to wspaniały sposób. Do
zobaczenia – w drodze.

 

Szukając zakończenia 2

Maroko będzie dobrym wyborem dla
rowerowego podróżnika, który ma już za sobą takie europejskie klasyki
jak Nordkapp, czy dookoła Alp. Nawet jeśli nazwy wspomnianych klasyków
są dla Ciebie abstrakcją, a chciałbyś zasmakować odrobiny Afryki za
niewielkie pieniądze, zapewne się nie zawiedziesz. Mentalność tubylców
może nie przypaść ci do gustu. Czasem ktoś wyciągnie do Ciebie rękę po
pieniądze, ktoś inny zrobi to w taki sposób, że dasz mu te pieniądze z
uśmiechem na twarzy w przekonaniu, że to interes twojego życia.
Dzieciaki obrzucą Cię kamieniami, a psy rzucą się do twoich kostek.
Niemniej jeśli szukasz przygód i sposobu patrzenia na świat zgoła
odmiennego niż ten znany z Europy weź rower, spakuj sakwy (nie zapomnij o
pompce!) i jedź. Od afrykańskiej przygody dzieli Cię 18 km cieśniny
gibraltarskiej.
 

Odpowiedz

dorota 13 sierpnia 2012 o 12:40

Co za tekst… Na końcu jest napisane, że warto pojechać, ale sam tekst przecież od Maroka odciąga!
Jechać do Arftyki i spodziewać się 1)organizacji 2)czystości 3)europejskich zwyczajów – nie trzyma się to całości. To już lepiej pojechać gdzieś do Krakowa.

Odpowiedz

a. 4 lutego 2014 o 9:41

Hmm… Maroko to kraj muzułmański (nie arabski)w Afryce i taka jest jego specyfika.
Podróżowałam samodzielnie z dzieckiem korzystając z popularnych środków komunikacji (autobusy również małych,lokalnych przewoźników) i nie doświadczyłam takich sytuacji (poza jednorazową próbą wyłudzenia pieniędzy, co zdarza się i w Polsce).
Spotykałam za to rzeszę przemiłych, megażyczliwych i pomocnych ludzi, zapraszana byłam na obiady przez marokańskie rodziny. I mimo powszechnie panującej opinii, iż każda europejka to prostytutka (tak, tak) to nigdy nie spotkałam z żadnymi uwłaczającymi komentarzami,propozycjami, nie bywałam niemile zaczepiana na ulicy czy plażach. A reprezentuję typowy środkowoeuropejski typ urody…

Odpowiedz

jakob 1 kwietnia 2015 o 16:23

Jeżeli chodzi o pustynię to podstawową różnicą jest jej wygląd. Pustynia w Zagorze jest dosyć płaska i jej kolor jest wpadający w czerń. Co do Merzougi to mam nieco większe doświadczenie ponieważ podczas mojego 3 miesięcznego pobytu w Maroku (jeszcze tutaj jestem) odwiedziłem pustynie 3 razy. W sumie spędziłem tutaj ok. 2 tygodnie. Można śmiało powiedzieć że pustynia w Merzoudze jest piękna. Wysokie wydmy i złoty kolor piasku robią wrażenie. Polecam wyjście najwyższą wydmę na pustyni i obejrzenie zachodu słońca. Robi wrażenie. Ponadto i chyba najważniejsze, ludzie w Merzoudze , w sumie to oni byli głównym powodem moich powrotów tutaj. Przyjaźni i pomocni,ale trzeba mieć też odpowiednie nastawienie do nich,poświęcić trochę czasu , pogadać, co z tego że chcą ci coś sprzedać, z tego żyją, jak niczego nie kupisz to nic nie powiedzą. Jeżeli chodzi o noc na pustyni w to tutaj już trzeba trochę uważać bo można się naciąć i zamiast nocy kupić 2 godzinny spacer na wielbłądzie albo noc na pustyni gdzie drogę powrotną spędzasz w samochodzie etc. Za każdym razem zatrzymywałem się w jednym i tym samym miejscu ( http://merzougaonline.com ) u Mohameda i doszedłem do wniosku że czas spędzony z nim i w tym miejscu jest najlepszym doświadczeniem jakiem miałem podczas pobytu w Maroku, a jest ich wiele.

Co do podróżowania po Maroku, to jeżeli liczycie się z pieniędzmi (tak jak ja) to najtaniej jest podróżować autobusem (można autostopem, ale różnie bywa).
Jeżeli wybieracie się w 4-5 osób to jedyną właściwą opcją jest wynajęcie samochodu (może wyjść taniej niż podróżowanie autobusami). Co do samego przemieszczania się to tylko i wyłącznie w dzień bo stracicie wiele pięknych widoków. Osobiście polecam drogi: Fes-Merzouga, Marrakech-Warzazat, Fes-Marrakech.

Nie jestem typem człowieka który korzysta z biur podróży i po pobycie tutaj nigdy takiej wycieczki nie wykupie. Jeżeli potrzebujecie przewodnika lub chcecie wykupić wycieczkę po kraju to tylko bezpośrednio. Z tego co wiem to np. Mohamed -człowiek u którego się zatrzymałem organizuje takie wyprawy po Maroku (zresztą praktycznie każdy w Merzoudze się tym zajmuje). Prawda jest taka że jeżeli kupujecie wycieczkę w biurze podróży to takie biuro czy organizator wycieczki w Maroku i tak zleci to osobie która się tym zajmuje a różnica jest taka że zapłacicie więcej a Waszym organizatorem i przewodnikiem i tak będzie Mohamed :) Chodzi o to że ostatecznie traficie do osoby która przyjmuje zlecenia od biur podróży. Wyjątkiem jest sytuacja kiedy nie znacie angielskiego, francuskiego lub hiszpańskiego (tak tak , większość Marokańczyków zna te języki) i potrzebujecie przwodnika/tłumacza.

Podsumowując ,najlepiej skontaktować się bezpośrednio z konkretnym przewodnikiem i ustalić szczegóły „wycieczki”. Jeżeli np. macie jakąś ofertę z biura podróży to wystarcz powiedzieć czego oczekujecie a oni podadzą wam cenę. W odróżnieniu od biura trzeba samemu kupić bilet lotniczy i to wszystko.

Kończę moje dobre rady bo mógłbym pisać w nieskończoność :)

Maroko jest niesamowitym krajem, z piękną naturą i wspaniałymi ludźmi (jasne że trzeba uważać żeby nie zostać okradzionym etc, ale w każdym kraju trzeba na to uważać i nie jest to wyjątek).
Pozytywne nastawienie , trochę ciekawości, chęci poznania ludzi a nie będziecie chcieli stąd wyjechać :)

Odpowiedz

Anna Maria Thor 7 maja 2015 o 19:13

Wychowałam się w Północnej Afryce. Byłam tak zwanym „dzieckiem kontraktowym”, to znaczy za komuny ludzie z Polszy wyjeżdżali do Północnej Afryki na kontrakty i zabierali dzieci. Wydaje mi się, że Polacy po prostu nie rozumieją tej kultury. A ją trzeba zrozumieć, a nie oceniać. W Maroku jestem po prostu bezgranicznie zakochana i moim skromnym zdaniem to najbardziej cywilizowany mentalnie kraj w tej części świata. Ludzie są świadomi swojej kultury i pielęgnują ją, zamiast bezmyślnie podążać za Zachodem. Za nazwanie ich „Arabami” Marokańczycy gotowi są stanąć w szranki, ponieważ na ten naród składają się trzy plemiona berberyjskie, uważające Arabów (pochodzących w półwyspu) za najeźdźców. Trudno też nazywać Maroko krajem muzułmańskim. Rodzą się tam bowiem coraz silniejsze ruchy dążące do powrotu do berberyjskich korzeni; obchodzi się Nowy Rok Tamazigh, a islam coraz częściej postrzega jako religię okupanta. W małych wioskach prawie nikt nie mówi po arabsku. O wiele chętniej uczą się zapisu w tifinaghu i francuskiego.
Rękami, nogami i rozczapierzonym ogonem nie zgadzam się z autorami artykułu. Przepraszam najmocniej, ale coś mi się zdali, że wykazali się skrajnym europocentryzmem, równie niefajnym, co przedstawianie jasnoskórych cavemanów w muzeach archeologicznych.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.