Migawki z Gruzji
Sama już nie wiem, kiedy zdecydowaliśmy się właśnie na Gruzję. Na początku była jedynie planem awaryjnym, dodatkiem do wyjazdu do Turcji, którą chcieliśmy przemierzyć wzdłuż i wszerz.
Wśród znajomych nie mieliśmy nikogo, kto choćby postawił stopę na gruzińskiej ziemi i sami nie wiedzieliśmy o niej zbyt wiele – tym większe było nasze zdziwienie, kiedy w krótkim czasie przekonaliśmy się, że to właśnie Polacy, wraz z Izraelczykami, są najczęstszymi gośćmi w tym kraju.
Tbilisi – złomowisko w dobrym stylu
Stolica Gruzji była naszym pierwszym celem, a później także bazą wypadową, ponieważ wszystkie drogi prowadzą do Tbilisi. Miasto obskurne, a zarazem piękne, lecz przede wszystkim różnorodne, przywitało nas ciepło. Uśmiechnięci Gruzini, komunikacja tania jak barszcz, pyszne chaczapuri i wino w śmiesznej cenie sprawiły, że poczuliśmy się jak w domu.
Zwiedzanie Tbilisi to sprawa co najmniej ciekawa. Z jednej strony bije po oczach skrajny komunizm i powojenne zniszczenia, z drugiej jednak jest przepych i kultura – historyczne monumenty, muzea, kościoły i to, co nowe – parlament, park Sakaszwilego i charakterystyczny most-podpaska nad brudną rzeką Mtkwari (Kurą).
Droga wojenna – droga do raju
Dosyć miasta, jedźmy w góry!, a więc do Stepantsmindy (Kazbegi), na Kaukaz, do granicy rosyjskiej. Po drodze najstarszy kościół gruziński, Sweti Cchoweli, twierdza Annanuri, mroczna Przełęcz Chrystusa, niemieckie tunele i źródło wód mineralnych, a to wszystko na Gruzińskiej Drodze Wojennej.
Podróż mija szybko i przyjemnie w towarzystwie świeżo poznanego Amira, z wyglądu przerażającego kibola, w rzeczywistości bogobojnego patrioty. Docelowa Stepantsminda to miła, spokojna i nieco zacofana wioska, otoczona ze wszystkich stron górami. Naiwnie liczymy tu na bankomat, życzliwi mieszkańcy kierują nas ku stodole (filii banku!), gdzie najbardziej imponującym sprzętem jest liczydło. Piwo u podnóża gór smakuje inaczej, sen jest smaczniejszy, a poranek – rześki.
Następnego dnia wyruszamy w góry, na Kazbek – nie mamy sprzętu do wejścia na szczyt, ale za punkt honoru stawiamy sobie dojście do Lodowca Gergeti, co, choć czasochłonne, nie jest trudne. Po drodze zachwycamy się klasztorem Tsminda Sameba (od niedawna ma nieco złą sławę – z powodu nieprzyjaznych mnichów). Szlak jest urokliwy, przedeptany, nie sposób się zgubić, widoki wprawiają w zachwyt i osłupienie.
Czym bliżej lodowca jesteśmy, tym warunki są gorsze – pada deszcz, śnieg, robi się mroźno, ale to mała cena za tak piękne przeżycia. Dodatkowo w drodze powrotnej zbieramy dorodne koźlarze rosnące wzdłuż drogi i wieczorem fundujemy sobie grzybową ucztę!
Jak kurort, to tylko z czasów Sajuzu!
Po Kazbegi czas na Bodżomi, miasto, które za czasów Związku Radzieckiego gościło prawdziwą śmietankę. Owszem, jest ładnie, ale o samym Bordżomi powiedzieć można niewiele. Nie ma tu (prawie) nic nowego: lunapark, kolejka linowa, pijalnia wód – to wszystko relikty minionej epoki, stopniowo niszczejące i odchodzące w zapomnienie. To, co warte jest uwagi, to piękny Park Narodowy Bordżomi – Karagauli, nietknięte przez człowieka kilometry kwadratowe zdumiewająco pięknej natury, które przemierzyć można wędrując po 9 szlakach, zarówno pieszo jak i konno. Nam szczęście nie sprzyja, konie są chwilowo niedostępne, zresztą wynajem jest nieziemsko drogi, wybieramy więc trasę pieszą, podziwiamy, zachwycamy się, gubimy, błądzimy i w końcu odnajdujemy, a przy tym towarzyszy nam wiele śmiechu i wesołych przeżyć.
Jeszcze Ci mało? To może Armenia?
Z Bordżomi niedaleko jest do Wardzii, skalnego miasta, które koniecznie chcemy zobaczyć. A stamtąd jest blisko do Armenii – być tak niedaleko i nie pojechać? Niepodobna! Dajemy się ponieść pomysłowi, zostawiamy plecaki w Bordżomi i z przysłowiowym ‘tobołkiem’ ruszamy na podbój południa. Miasto, do XIII wieku ukryte w masywie skalnym, odkryte dzięki trzęsieniu ziemi, zachwyca zawiłością korytarzy, kilkusetletnią wytrzymałością i mnogością komór. W dodatku w skale wykuty jest również monastyr – skromny, lecz mroczny, oświetlony jedynie światłem świec.
Po duchowych przeżyciach czas na rozrywkę, która rozpoczyna się już na granicy armeńsko-gruzińskiej. Los chciał, że trafiamy na malutkie przejście, gdzie obcokrajowiec to rzadkość, a nabywanie wizy ma prawie charakter sacrum. Pytani, gdzie jedziemy, odpowiadamy grzecznie, że do pobliskiego Gyiumri – celnicy stukają się w czoła i pytają: Ale po co?! Ano po to, żeby kawał kultury zobaczyć, nie takiej rodem ze stolicy, lecz swojskiej. I żeby dobrze się zabawić!
W Gyiumri zachwyca nas wesołe miasteczko, karuzele, samochodziki, huśtawki – nie ma to nic wspólnego z naszymi europejskimi normami, i to właśnie jest najpiękniejsze! Zasady BHP nie istnieją, zabawa jest beztroska, mimo tego, że zdecydowanie zawyżamy średnią wieku lunaparku. Samo Gyiumri to miasto – ruina : kościół bez wieżyczki, podniszczone pomniki Stalina, stare dobre Uazy i defilada socjalistyczna na rynku – to właśnie kwintesencja tego miasta i naszego szczęścia.
Tam gdzie Amerykańce smażą tyłki – Batumi na dni kilka
Ostatnią gruzińską stacją naszej podróży jest Batumi – inwestycja i chluba Sakaszwilego. Tu nie ma zniszczeń, nie pamięta się wojny. Nadmorski bulwar ciągnie się kilometrami, turyści leżą w cieniu palm, hotele rosną jak grzyby po deszczu, a plaża – choć kamienista, jest zadbana i piękna. Słychać tu angielski, francuski, niemiecki, miasto jest glamour – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jeżeli odrobinę się wysilimy, pobłądzimy w uliczkach, odnajdujemy gruzińską rzeczywistość, tych samych dobrych ludzi i tą samą biedę.
Dwa dni błogiego odpoczynku w oczekiwaniu na prom do Iliczewska? Czemu nie. Niestety dni dwa szybko zamieniają się w pięć – prom w remoncie, wybaczcie mili państwo, mamy opóźnienie. Czas więc na wyjazdy. Małe, jednodniowe. A to do pięknych wodospadów w Machumcchecie, a to do Kemalpaszy, po tureckiej stronie granicy, na obiad i po herbatę do fabryki. Wieczorami kąpiele, w dzień łażenie, zwiedzanie, nużące poszukiwanie drobnostek dla rodziny, co by się nie obraziła.
Jest też kryzys. Znikają zdjęcia z karty. Panika, całe wakacje diabli wzięli! Przerażeni, zdesperowani, biegamy od Annasza do Kajfasza szukając kogoś, kto pomoże nam w nieszczęściu. Trafiamy do małego fotokiosku, mówimy o co chodzi, i że zapłacimy byle by było i jakie to ważne, żebym pan tylko coś zaradził! Facet bez mrugnięcia okiem zapewnia, że niet problem. I rzeczywiście! Już po chwili na ekranie komputera pojawiają się pierwsze zdjęcia. Co za ulga! Jaka radość! Pomyślałby kto, że o mało co stracilibyśmy wszystko.
Ale nie pisz za dobrze, bo zniszczą naszą Gruzję!
Gruzja, jaką widzieliśmy to dopiero zapowiedź tego, co można zobaczyć. Nam zabrakło czasu, ale wrócimy – nie raz! W końcu jeden z naszych świeżo upieczonych przyjaciół obiecał nam weselicho – Ubijemy byczka, wyciągniemy wino z piwnicy i dawaj! Będzie ślub!.
Łatwo tu złapać stopa, miło się gubić – zawsze znajdzie się ktoś, kto przyjdzie nam z pomocą, poczęstuje chaczapuri, czaczą czy domowym winem, wytłumaczy zasady gry w nardi. Wszystko cudnie, strach jednak pomyśleć, co będzie, kiedy dotrze tu masowa turystyka i zacznie bezwzględnie niszczyć to co w niej piękne – kulturę i przyrodę.
Komentarze: 6
Kiclaw 20 lipca 2012 o 11:29
No to dziadek z drugiego zdjęcia ma już dwie fotki:
Odpowiedzhttp://kiclaw.geoblog.pl/zdjecie/duze/462187
Nawet ten sam sweterek, okulary i kijek :)
Ala Wantuła 20 lipca 2012 o 12:58
Rzeczywiście, ma poważne szanse na światową karierę!
OdpowiedzMonika 20 lipca 2012 o 13:04
Aż mam ochotę złapać plecka i jechać :)
OdpowiedzMonika 20 lipca 2012 o 13:05
*plecak :D
Odpowiedzco-zwiedzac.pl 22 lipca 2012 o 9:04
Gruzja jest piękna, tajemnicza, cudowna na wakacyjny wypad.
OdpowiedzCelina 12 czerwca 2014 o 22:37
Byliśmy w Gruzji miesiąc, a mieliśmy wrażenie, że spędziliśmy tam całe życie. Gruzini są tak przyjaźni, że człowiek czuje się tam jak u siebie, swojsko. Gorąco polecam ten piękny kraj na wakacje.
Odpowiedz