W drodze niezwykłe jest to jak wiele zależy często od jednego słowa, spojrzenia, uśmiechu do nieznajomego. Jak jedno pytanie, wskazówka, wypowiedziana wątpliwość, wykazane zainteresowanie, czy jakakolwiek inna interakcja z drugim człowiekiem jest w stanie zmienić nasz szlak, kierunek, nasze dni i doświadczenia. Efekt motyla.

Tym razem zaczęło się od banalnego: – Możesz zrobić nam zdjęcie? – zadanego zajętej fejsbukiem blondynce w Kampali. Byliśmy już gotowi do drogi, w pełnym, po naszemu sklejonym moto-rynsztunku. Pierwsza fota ważna jest, rozpoczyna się historia :D

Tak poznaliśmy Sienę, która po wymianie dwóch zdań i ustaleniu, że jedziemy w tym samym kierunku zaprosiła nas do domu swojego chłopaka pod Masindi na noc. Mieliśmy się odezwać jak tylko wrócimy z safari.

Krótki telefon, opis wskazówek dojazdowych, bo to jakaś kompletnie beznazwowa osada dwadzieścia kilometrów do Masindi. Było już co prawda ciemno, a my po ciemku nie jeździmy, ale taka okazja… nie można nie skorzystać… Generalne napalenie trochę zakleiło zdroworozsądkowość. Bo nie prowadzi tam asfalt a szuterek, ja nigdy na szutrze sama nie jechałam, a więc będę miała przed sobą jakąś godzinę jazdy, której zupełnie określić przez nieświadomość nie potrafiłam.

Ugandyjskie dzieci z garniturach

Odświętne garnitury specjalnie na Boże Narodzenie. (Fot. Magdalena Mochoń)

Pola trzciny cukrowej w Ugandzie. Podróż przez Afrykę

Na spacerze przez pola trzciny cukrowej. (Fot. Magdalena Mochoń)

Rozpisywać się tu za bardzo w tej materii nie będę, dość że dość szybko zorientowałam się że łatwe to to nie będzie. Kurz w oczach, korekcja soczewek wzmocniona Micha okularami z cylindrami na nieposiadany przeze mnie astygmatyzm, zaciśnięte zęby i przed siebie.

Na półmetku nawet przez chwilę dumna z siebie byłam, że na ślepaka do przodu sunę, może bardziej pełzając i skacząc niż jadąc, ale do przodu to do przodu! I może minutę po tym jak się sama w mózgu pochwaliłam, leżałam. Micho zebrał mnie z ziemi, wspólnie ustaliliśmy, że nic mi nie jest i rozpoczęliśmy oględziny motorka, co by straty oszacować. Silnik odpalił, hamulce działały, wygięła się tylko kierownica i tak jechałam dalej przed siebie na jeszcze większego ślepaka, bo reflektor oświetlał od tej chwili głównie prawe korony drzew. Jechaliśmy więc w odstępie metrowym, żebym cokolwiek z oświetlenia motorka Michowego korzystała. Później do korowodu dołączył Teddy – chłopak Sieny i tak dosunęliśmy do domu.

W pierwotnym planie mieliśmy już następnego dnia wyruszyć dalej, miły wieczór szybko jednak zmodyfikował nasze założenia – dostaliśmy propozycję spędzenia świąt w ugandyjskim domu na pięknej prowincji! Z perspektywy czasu możemy spokojnie stwierdzić, że były to jedne z naszych najlepszych dni w Ugandzie, o ile nie najlepsze. Z co najmniej trzech powodów.

Podróż przez Afrykę - boże narodzenie w Ugandzie

Barszcz czerwony z torebki i opłatek w rękach mamy Milly przed Wigilią. (Fot. Magdalena Mochoń)

Uganda przez pryzmat rodzinnej kuchni

Pierwszy to oczywiście sam fakt mieszkania w ugandyjskiej rodzinie, doświadczanie niesamowitej gościnności, ciekawe rozmowy i możliwość obserwacji relacji, jakie panują pomiędzy członkami niestandardowej rodziny Teddiego. Niestandardowej, bo naprawdę niecodzienna jest historia, jaka kryje się w tych niepozornych czterech ścianach 20 km za Masindi. Teddy jest najstarszym synem swojej mamy Milly. Po wojnie domowej w Ugandzie załapał się na program stypendialny i tak wylądował w Stanach jako dziewięcioletnie dziecko, rzucone z afrykańskiej prowincji w gąszcz betonu, pogoni, możliwości i samotności tego wielkiego, niby „lepszego” świata.

Przez kilkanaście lat w Stanach przez brak kontaktu z domem Teddy zapomniał lokalnego języka, zdobył wykształcenie, przyswoił zachodni styl życia. Po czym odwiedził Ugandę i pojechał do domu. Od tej pory wraca regularnie, z USA się pewnie nie wyprowadzi, jednak wykorzystując swoją wiedzę, umiejętności i znajomości stara się zrobić coś dla swojego kraju, dla swojej wioski.

Nie wiemy do końca jak to się stało, że wyjechał, ani co sprawiło, że zaczął wracać. Jakiekolwiek pytanie dotyczące tego fragmentu jego historii rodziło jakiś ciężki do opisania grymas na twarzy, blokadę, niechęć do dzielenia się. Odpowiadał lakonicznie, wymowne milczenie pokazywało dobitnie trud doświadczenia.

Wieczorami siadaliśmy przy ognisku, jedynym oprócz latarek źródle światła w domu. Tata siedział na klepisku pod ścianą przy radiu na baterie. Mama z siostrami uwijały się w kuchni gotując na ogniu wodę i matoke. Teddy wykorzystywał każdą przerwę w rozmowie na sprawdzenie maila w iPhonie, czasem poszedł włączyć „maca”, żeby zadzwonić na skypie do Stanów, po czym wracał rozstawić na klepisku swój wyposażony w kilka poziomic statyw z wypaśnym aparatem i arsenałem obiektywów, żeby zrobić zdjęcie siedzącej na ziemi mamie, rozgniatającej prymitywnymi narzędziami orzechy ziemne. Zderzenie światów.

Jak smakuje trzcina cukrowa?

Próbowanie świeżo zerwanej trzciny cukrowej. (Fot. Magdalena Mochoń)

Niesamowita była obserwacja relacji panujących w domu. Mama była tą najważniejszą. Nikt nie odważył się jej sprzeciwić. Serdecznie i bardzo stanowczo wydawała kolejne polecenia swoim dzieciom, a te bez słowa zająknięcia, w totalnym posłuchu, ze spuszczoną głową szły je wykonać. Nawet jeśli w ich oczach pojawił się zalążek buntu, znikał szybciej niż się zrodził. Podobnie traktowany był Teddy. Jego cieple gesty i rozmowy ze starszym rodzeństwem i mamą kontrastowały z lodowatym chłodem w kontakcie z tymi najmłodszymi. Jakby konsekwentna dyscyplina i brak spoufalania się miało być wychowawcze…

My natomiast traktowani byliśmy iście po królewsku. Rano pyszne herbatki z trawą cytrynową, jajka, matoke, zawsze miejsce do siedzenia, gdzieś w kącie siostra gotowa do zabrania naczyń i ich umycia, gorąca woda w misce do kąpieli i wielka serdeczność mamy, ciekawej nas, naszej historii, gotowej oddać wszystko dla naszej dobrego samopoczucia.

Uganda przez pryzmat wsi

Drugi powód to uwielbiane przez nas życie na wsi. W Wigilię przeszliśmy się m.in.: na pięciogodzinny spacer po okolicznych wzgórzach. Teddy jako przewodnik szedł przodem, waląc kijem w trawę, żeby przestraszyć węże. Zrywaliśmy trzcinę cukrową na polach, obieraliśmy ją zębami i wysysaliśmy słodki sok. Jedliśmy orzeszki ziemne, prosto z ziemi, ostatnie mango na drzewie znaleźliśmy. Micho zaliczał drzewa, była przy tym kupa śmiechu i zabawy.

Afrykańskie kobiety - podróż przez Ugandę

Prasowanie żelazkiem na węgiel w bożonarodzeniowy poranek. (Fot. Magdalena Mochoń)

Uganda przez pryzmat Bożego Narodzenia

Najlepsze było jednak samo Boże Narodzenie. 24 grudnia wzięliśmy sprawę w swoje ręce i zorganizowaliśmy namiastkę Wigilii gotując barszcz z torebki! Smakował jak nigdy! Niestety tylko nam, dla reszty, jedzącej zazwyczaj nudne matoke, był za wyrazisty, za kwaśny. Z wielkim bólem wylewaliśmy go później w krzaki.

Domowe przygotowania do Bożego Narodzenia zaczęły się rano. Miotły, żelazka na węgiel, szmaty i gary poszły w ruch zaraz po wschodzie słońca. Wszyscy uwijali się super szybko, żeby zdążyć na najważniejsze – mszę w kościele Zielonoświątkowców, w którymi to mama Milly była pastorem. Pastor, wiadomo – najważniejszy, msza zaczęła się więc dopiero wtedy, jak dzieci skończyły sprzątać i gotować. Reszta wiernych cierpliwie czekała śpiewając.

W kościele stanęliśmy w samym kącie. Wiedzieliśmy, że wioska nigdy nie widziała naraz trzech muzungu w kościele, nie chcieliśmy więc szokować, dekoncentrować, zwracać na siebie uwagi. Po chwili przyszedł jednak do nas brat Teddiego i wskazał miejsce dla nas przeznaczone – kanapę wyniesioną z domu, która została postawiona na ołtarzu. To, co działo się później ciężko opisać słowami. Zacznijmy więc od filmiku. Przez trzy kolejne godziny dominował śpiew. To znaczy ja stałam i klaskałam, Michał próbował coś tam nucić, a cała reszta jak w transie śpiewała, tańczyła, czasem krzyczała, a w przerwach i modlitwy były.

Było też przedstawienie z Marią i Józefem w roli głównej, przy czym aktorami były dzieci mamy Milly. Było ponadgodzinne kazanie wygłoszone przez syna mamy Milly, specjalnie dla nas tłumaczone na angielski przez córkę mamy Milly. No i świadectwa były, kiedy to każda osoba kierowała od Boga swoje podziękowania za miniony rok. Co ciekawe, najczęściej pojawiało się: Thank you for the visitors.

Święta Bożego Narodzenia w Ugandzie

Bożonarodzeniowy obiad na matach w cieniu bananowców. (Fot. Magdalena Mochoń)

My też musieliśmy przemówić. Jak powiedzieliśmy, że pochodzimy z kraju Bońka, Laty i Szczęsnego, w którym niedługo odbędzie się Euro, a obecnie jest mróz, gwizdom i radości nie było końca. Nie mówiąc już, co się działo, jak powiedzieliśmy, że to, czego właśnie doświadczamy jest dla nas co najmniej niezwykłe i zapamiętamy ten dzień na zawsze….

Po kościele zebraliśmy się wszyscy przed domem na matach, jedliśmy dla odmiany matoke w wersji odświętnej, czyli z mięsem, i podzieliliśmy się opłatkiem. Po doświadczeniach z barszczem każdy sięgał po niego z dużą rezerwą i obawą. Smak, a może raczej smaku-brak, podobny jednak do matoke – każdy więc schrupał ze smakiem! I tak minęły nam kolejne święta w drodze. Ze wszystkich najbardziej niezapomniane, bo w rodzinie, nie swojej, ale wciąż – rodzinie.

Uganda, Boże Narodzenie 2011

Od początku grudnia Michał i Magda znów są w drodze. Wraz z małym Ignasiem wylądowali w USA, z którego wyruszą na południe. O rodzinnym podróżowaniu pisać będą na peron4.pl oraz blogu Pelikanochomik.

Magda i Michał Mochoń

Kiedyś we dwójkę motocyklem, teraz w trójkę samochodem, z półrocznym Ignasiem, jadą przed siebie i piszą o tym na www.pelikanochomik.com.

Komentarze: (1)

Jacek Pastuszko 28 grudnia 2013 o 19:03

Ciekawe i niezapomniane przeżycie takie święta daleko od domu w obcej rodzinie i w innej kulturze. Ale zawsze to lepsze niż spędzane w podróży samotnie z dala od ludzi.
Pozdrawiam serdecznie,
Jacek

Odpowiedz