O rany, rany! Przejechaliśmy przez Stany!
– Po powrocie z Namibii, z jednego z etapów Afryki Nowaka, dostaliśmy nauczkę, by już więcej nie informować ambasady o tego typu przedsięwzięciach – powiedziała Julia podczas przejazdu w stronę Buchary, w trakcie którego eskortowały nas dwa radiowozy policji. To miał być dopiero początek.
Zaczęło się jak zawsze: niepozornie. Przygotowania do etapu szóstego Rowerowego Jamboree, biegnącego przez Turkmenistan, Uzbekistan i Tadżykistan, ruszyły pełną parą zanim jeszcze drugiego stycznia sztafeta wystartowała z Warszawy. Składanie stosów dokumentów z podaniami o trzy wizy, ustalanie szczegółów wyjazdu, jak również logistyczna synchronizacja wraz z etapem poprzedzającym i późniejszym – to wszystko szczelnie zajmowało czas przed ruszeniem w trasę.
Niby wszystko było z góry ustalone – narzucony termin przejazdu, miejsca przekazania pałeczki sztafetowej, ustalone godziny łączenia się do audycji radiowych w Polsce, wytyczona trasa, która została nazwana Tour de Stany. Czy mogło nas coś zaskoczyć? A jednak.
Z racji tego, że trasa naszego etapu przebiegała przez państwa, w których ruch skautowy jest nieaktywny, postanowiliśmy skupić się na spotkaniach z Polonią, aby nie tylko promować nasz kraj jako kandydata na organizatora zlotu skautów w 2023 roku, ale również poznać historie naszych rodaków na obczyźnie. Julia skontaktowała się w Konsulem RP w Uzbekistanie, który od tego momentu bardzo zaangażował się w pomoc podczas przejazdu sztafety przez Uzbekistan i Tadżykistan. Nie wiedzieliśmy jednak, jak bardzo te zaangażowanie będzie widoczne na trasie.
My – ósemka szczęśliwców, z wbitymi w paszporty pięciodniowymi turkmeńskimi wizami tranzytowymi, wylądowaliśmy pod koniec kwietnia w Aszchabadzie, skąd szybko znaleźliśmy transport do Mary, gdzie mieliśmy spotkać się z etapem piątym na przekazanie pałeczki sztafetowej. Podczas drogi dane nam było zapoznać się z lokalną listą przebojów, dowiedzieć się kto chciałby mieć z kim syna, czy na własne uszy przekonać się, że nie tylko Michael Telo śpiewa popularne portugalskie piosenki.
Po przejęciu rowerów czekał nas wyścig do granicy turkmeńsko-uzbeckiej – przeszło trzysta kilometrów prostej drogi przez półpustynię z wiatrem, oczywiście w twarz. Tu zaczęliśmy docierać się i współpracować jako grupa, bo tylko jazda w zwartym szyku z ochroną przed wiatrem, pozwalała zachować tempo i siły na dalszą jazdę. Okazało się też, kto przegrał walkę z lejącą się z nieba żarką. Jednocześnie ta część trasy pokazała niesamowitą postawę miejscowych Turkmenów i kierowców, którą można by podsumować zdaniem, że nikt nikogo na pustyni bez pomocy nie zostawi.

Uzbekistan. Zawsze można liczyć na pomoc miejscowych, aby zmęczonym rowerzystom wygodniej się odpoczywało. (Fot. Magdalena Węglarz)
Uzbekistan przywitał nas chlebem i solą. Dosłownie mówiąc. Na granicy czekał na nas komitet powitalny wraz grajkami i dziewczynkami ubranymi w lokalne stroje, a wieczór zakończył się biesiadą z lokalnymi władzami w sali na czterysta osób.
Lekko zdezorientowani sytuacją, gdy przejazd ośmiu rowerzystów chce eskortować dwa radiowozy policji, wsiedliśmy na nasze pojazdy i pedałowali przez ten kraj kolejnych dziesięć dni. Dni, w których zatrzymywani przez policję na rogatkach miasta musieliśmy odpowiadać na tak ważne pytania, jak to kto jest czyim mężem, lub ile mamy dzieci. Dni, w których zatrzymując się na obiad w przydrożnej restauracji można było wejść do kuchni, zajrzeć do garnków i upewnić się, czy pływają w nich części krowy, czy barana (o sałatkę nie trzeba było pytać, bo zawsze serwowano pomidory i ogórki, czasem z cebulą, ale to już wersja na bogato).

Tadżykistan, Kalaikhum. Rowery popularne są nie tylko wśród zachodnich turystów. (Fot. Ewa Szymkowska-Nowak)
Fakt, że na trasie przejazdu byliśmy zapowiedziani przez konsula, ułatwił nam poruszanie się po kraju. Zostały ograniczone kontrole policyjne, nie martwiliśmy się brakiem wszystkich obowiązkowych propisek (potwierdzeń meldunku), a na przejściu granicznym mundurowi oczekiwali naszego przybycia. W każdym z miast na trasie czekał natomiast lokalny komitet powitalny, który chciał ugościć nas i pokazać się z jak najlepszej strony.
Moi znajomi backpackerzy z Polski spotkani w Samarkandzie, w przeciwieństwie do nas, Uzbekistan będą raczej wspominać jako niekończące się kontrole osobiste i gonitwę od hotelu do hotelu po obowiązkowy meldunek.
Niezwykle ważne podczas tego odcinka Rowerowego Jamboree były dla nas spotkania z nieliczną Polonią uzbecką, które nie odbyłyby się bez pomocy polskich księży z Zakonu Franciszkanów sprawujących opiekę nad kościołem katolickim w tej części Azji. Dla większości spotkanych Polonusów Polska jest już bladym wspomnieniem, choć byli i nieliczni, dla których spotkanie z rodakami było bardzo emocjonalnym przeżyciem. Ktoś wspomniał nam na przykład, że u jego babci wciąż jest lusterko od Polki, która szła z armią gen. Andersa i wymieniła je u miejscowych na jedzenie. Mieliśmy także okazję złożyć kwiaty na dwóch z kilkunastu cmentarzy polskich żołnierzy zlokalizowanych na terenie Uzbekistanu.
Jazda przez Tadżykistan miała się zakończyć u wrót Pamiru – w miejscowości Kalaikhum, gdzie mieliśmy zostawić nasze Krossy i udać się w drogę powrotną do Duszanbe na przekazanie sztafetowych atrybutów. Do Kalaikhum prowadzą dwie drogi: północna przez przełęcz Khaburobot (3258 m n.p.m.) oraz południowa, prowadzona częściowo wzdłuż granicy z Afganistanem, przejezdna cały rok. Nocne dyskusje i przemyślenia, którą drogę powinniśmy wybrać analizując naszą kondycję i warunki pogodowe (utrzymujący się śnieg w maju), jak to zwykle bywa, zakończyły się stwierdzenie,. że pozostało nam jedno. Tak czy siak – trzeba pedałować.
Zdecydowaliśmy się na drogę północną, gdzie w pięć dni pokonaliśmy ponad dwieście kilometrów przez góry. Mieliśmy okazję przekonać się, że o mieszkańcach należy mówić, że są Pamirczykami, a nie Tadżykami, zapoznaliśmy się bliżej z pasterzami, gdy przebijaliśmy się przez stada baranów przepędzanych przez drogi i, jak zawsze, zachwycaliśmy się widokami gór zwalającymi z kolan. Przejazd ten pozostawił niedosyt, a u niejednego z nas zakiełkowała myśl, że w Pamir trzeba jeszcze wrócić. W miejsce, gdzie przy tak trudnych warunkach do życia, życzliwość dla podróżujących nie zna granic.
Komentarze: Bądź pierwsza/y