Kontynuujemy podróż przez Peru tzw. „szlakiem gringo”. Po Cuzco i Machu Picchu udajemy się do drugiego z najchętniej odwiedzanych miejsc w tym kraju, nad Jezioro Titicaca.

Ten etap wyprawy rozpoczynamy w Puno, stolicy regionu i głównym porcie po peruwiańskiej stronie jeziora. Puno nazywane jest w Peru „stolicą folkloru”. Zachowało się tutaj około 350 tradycyjnych tańców (danzas puneñas), setki pieśni oraz bogactwo ludowych strojów i masek reprezentujących postacie z legend. Bogatą kulturę regionu najlepiej poznawać na tutejszych festiwalach – co roku odbywa się tu ich prawie 300.­

Samo Puno mieści w sobie kilka ciekawych przykładów architektury kolonialnej (m. in. katedra na Plaza de Armas, liczne kościoły i haciendy), jednak dla przyjezdnych służy głównie jako baza wypadowa na wyspy Jeziora Titicaca lub punkt przesiadkowy w podróży do Boliwii.

My przybyliśmy tutaj, by odwiedzić trzy najważniejsze miejsca po peruwiańskiej stronie Jeziora Titicaca – kompleks wysp Uros oraz wyspy Amantaní i Taquile. Na żadnej z nich ma bieżącej wody ani elektryczności, a nieliczne sklepy sprzedają żywność po bardzo zawyżonych cenach. Dlatego jeszcze w Puno zapatrujemy się w prowiant na następne dni i organizujemy bilety na łodzie, którymi będziemy przemieszczać się między wyspami. Następnego dnia rano udajemy się do portu gdzie na turystów czekają już dziesiątki statków, które rozwiozą ich po okolicznych wyspach.

Jezioro Titicaca jest najwyżej położonym na Ziemi jeziorem żeglownym i zarazem największym jeziorem wysokogórskim. Znajduje się na wysokości 3812 m n.p.m. i otoczone jest pokrytymi śniegiem szczytami. Krystalicznie czysta, turkusowa woda jeziora doskonale nadaje się do picia. Wsypy na jeziorze zamieszkałe są głównie przez ludy Ajamara i Keczua, a sama nazwa Titicaca pochodzi z języka keczua i oznacza „pumę polującą na królika”.

Jezioro było kolebką cywilizacji peruwiańskich i centrum ich bogactwa. Ludy Cziripa i Pukara osiedliły się wokół jeziora już w 600 r. p.n.e. a następnie zostały wyparte przez potężne imperia Tiwanaku, Wari i Inków. Ci ostatni wierzyli, że ich najważniejsi bogowie, syn słońca Manco Cápac i córka księżyca Mamo Ocllo, powstali z wód jeziora i stworzyli inkaskie imperium. Hiszpańscy konkwistadorzy uznali rejon za tak wyjątkowy, że oddali pełnię władzy bezpośrednio królowi, sami zrzekając się pośrednictwa i czerpania z niego korzyści.

Podróż po Titicace rozpoczynamy od położonych niecałe dziesięć kilometrów od portu w Puno wysp Uros. To tutaj zobaczymy jedne z najbardziej zaskakujących widoków w całej naszej podróży.

Uros to kompleks sztucznych, pływających wysp utworzonych przez indian z plemion Uro. W całości zbudowane są z wysuszonej trzciny zwanej tótora, z której mieszkańcy konstruują również swoje domy, łodzie, a nawet używają jej jako pokarm.

Życie na Uros jest stosunkowo proste i uzależnione od dwóch rzeczy: wód jeziora i tótory. Każda z ponad czterdziestu wysp zamieszkana jest przez kilka rodzin. Gdy zdarzają się między nimi kłótnie, jedna z rodzin odcina część wyspy na której mieszka i przepływa w inne miejsce.

Gdy mieszkańcom znudzi się obecne położenie wyspy, również podnoszą „kotwice”, którymi wyspy mocowane są do dna i przenoszą się dalej. Starożytna cywilizacja Uro stworzyła te wyspy by ochronić się przed inwazją Inków, a następnie Hiszpanów. Ostatni pozostali przy życiu Uro uciekli tutaj i nigdy nie powrócili już na stały ląd.

Niestety za interesującą i piękna historią tej cywilizacji kryje się smutna teraźniejszość. Boom turystyczny, który rozpoczął się w latach sześćdziesiątych, wydobył mieszkańców z biedy, ale również całkowicie zniszczył tę odseparowaną od świata kulturę.

Kobiety z plemienia Uro. (Fot. Joanna M. Chrzanowska)

Dopływając na Uros czujemy się jak w rezerwacje sztucznie utworzonym na potrzeby turystów. Z brzegu każdej wyspy, pozdrawiają nas uśmiechnięte rodziny. Ubrane są w kolorowe stroje i gromko wykrzykują „heeellooo”. W tym samym momencie inni mieszkańcy rozkładają stragany z plastikowymi pamiątkami lub przygotowują wykonane z tótory i butelek po Coca Coli łodzie, którymi za odpowiednią opłatą będą przewozić turystów z jednej wyspy na następną.

Uro w dalszym ciągu żyją według tradycyjnych zasad, gdzie głową rodziny jest dziadek, a wszystkie małżeństwa są aranżowane najczęściej tuż po narodzinach przyszłej żony lub męża. Cały czas zajmują się też rybołówstwem i polują na ptaki. Teraz jednak stać ich na kolektory słoneczne, a nawet na telewizory, które skrzętnie chowają przed turystami w zaciszu swoich trzcinowych chatek. Rdzenne wierzenia mieszkańców zostały wyparte przez inwazyjnych Adwentystów Dnia Siódmego, którzy przechrzcili Uro, oferując im w zamian wybudowanie szkoły, kościoła i kliniki medycznej.

Wizyta na Uros zaskakuje ale i przygnębia. Tutaj nawet bardziej niż w Cuzco, czy Machu Picchu widać niszczący wpływ turystyki. Kultura Uro jest „zakopywana żywcem”. Z dwóch tysięcy członków plemienia, niecały tysiąc mieszka na wyspach. Pozostali, po wzbogaceniu się uciekają do miast i zapominają o Uros. Turystyka sztucznie utrzymuje wyspy i kultywuje zwyczaje mieszkańców. Tylko, że prawdziwych Uros już nie ma. Pozostali przebrani w tradycyjne stroje handlarze pamiątek, dla których każdy kolejny dzień odliczany jest ilością przybyłych turystów.

Po spędzeniu kilku godzin na Uros z chęcią wsiadamy na przepływający statek i udajemy się na największą po peruwiańskiej stronie Jeziora Titicaca wyspę, Amantaní. Żyje na niej około ośmiuset rodzin, zamieszkałych w dziesięciu wioskach.

Na wyspie znajdują się dwa wzgórza, na których mieszczą się starożytne świątynie: Pachatata (Ojca Ziemi) i Pachamama (Matki Ziemi). Obiekty te regulują życie mieszkańców. Połowa obywateli Amantaní jest dedykowana świątyni Pachatata, a druga połowa świątyni Pachamama. 20 stycznia świątynie są otwierane a ich wyznawcy rozpoczynają wyścig, w którym zwycięstwo poddanych Matki Ziemi oznacza udane plony w nadchodzącym roku.

Mieszkańcy zajmują się głównie rolnictwem i rękodziełem. Wszyscy mówią w keczua, młodzi w szkole uczą się hiszpańskiego i prawie nikt nie zna angielskiego. Na wyspie nie ma hoteli i jedyną możliwością pozostania tutaj dłużej jest nocleg u jednej z rodzin, na co z chęcią się decydujemy, ciekawi lokalnych zwyczajów i sposobu życia.

Podobnie jak na Uros, pieniądze z turystyki stanowią znaczną część dochodu większości rodzin, które chętnie otwierają swoje domy dla przyjezdnych. W dobrym guście jest też obdarowanie gospodarzy drobnymi prezentami. Tutaj jednak pieniądze nie są potrzebne. My przywozimy na wyspę pomidory, cebulę i marchew. Te nieuprawiane tutaj warzywa wywołują szczery uśmiech na twarzach naszych gospodarzy.

Rękodzieło sprzedawane turystom na Uros. (Fot. Joanna M. Chrzanowska)

 

Owce na Amantaní. (Fot. Joanna M. Chrzanowska)

Turystyka na Amantaní została ściśle zaplanowana, dzięki czemu tradycyjne zwyczaje, w przeciwieństwie do Uros, mają szanse przetrwać w oryginalnej formie. Każda wizyta na wyspie przebiega według tego samego schematu.

Na przypływających do portu turystów czekają kobiety z Amantaní. Tutaj następuje „podział łupów” i każda z kobiet zabiera do swojego domu dwóch, trzech przyjezdnych. Następnie turyści otrzymują obiad (Sopa de Qinua i różne rodzaje ziemniaków ze smażonym serem), który spożywają wspólnie z gospodarzami. Po południu chętni mogą udać się z przewodnikiem do świątyń Pachatata i Pachamama.

Po zwiedzaniu turyści wracają na „rodzinną” kolację. Wieczorem organizowana jest dla nich potańcówka. Przed wyjściem gospodarze ubierają swoich gości w tradycyjne stroje i razem z nimi udają się na imprezę. Zabawa trwa w najlepsze przy akompaniamencie dwóch zespołów grających wyłącznie muzykę andyjską, a odwiedzający mają szansę nauczenia się lokalnych tańców.

Następnego dnia rano następuje pożegnanie z gospodarzami, wpisanie się do pamiątkowych ksiąg i powrót do Puno, lub rejs na kolejną z wysp. Ci, którzy pozostaną dłużej na Amantaní będą mogli nauczyć się tkania barwnych koców lub uprawiania ziemniaków na wysokości 4000 m n.p.m. Dłuższy przystanek może być jedyną okazją do bliższego zapoznania się z tą kulturą, odpoczynku od tłumów turystów i odczucia relaksującego wpływu otaczającego nas Jeziora Titicaca.

Po Amantaní udajemy się na najpopularniejszą na jeziorze wyspę, Taquile. Była ona jednym z ostatnich miejsc opierających się hiszpańskiej kolonizacji. Po podboju w 1580 r., najeźdźcy zakazali mieszkańcom noszenia tradycyjnych strojów i przymusili do ubierania się na wzór hiszpańskich chłopów. Dopiero w 1970 r. wyspa powróciła do pierwotnych właścicieli a Taquileños (mieszkańcy wyspy) odzyskali pełnię praw.

Społeczność ta stosuje zasady kolektywizmu oraz inkaskiego kodeksu moralnego: “ama sua, ama llulla, ama qhella” (nie kradnij, nie kłam, nie leń się). Na wyspie nie ma policji, a władza sprawowana jest przez dwudziestu pięciu lokalnych przywódców. Brak jest też kotów i psów, które zdaniem Taquileños służą do stróżowania i nie są potrzebne w społeczności wolnej od kradzieży i przestępstw.

Mieszkańcy wyspy Taquile utrzymują się z turystyki, rybołówstwa i rolnictwa. Najbardziej słyną jednak ze swoich wyrobów tkackich i tekstyliów. Rzemiosłem tym zajmują się tutaj zarówno kobiety i mężczyźni, a każde dziecko, które kończy siedem lat doskonale potrafi wyrabiać rękodzieło. W 2005 r. wyroby z Taquile zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Styl Taquileños powstał z połączenia tradycyjnych strojów z hiszpańskimi wpływami. Kobiety ubierają się w białe lub czerwone bluzki z owczej wełny (bayeta) i ciemne spódnice (pollera) a na głowach przewiązują sobie czarne szale (chuco). Najważniejszą częścią ubioru mężczyzn jest czapka zwana chuyo. Kolor chuyo odzwierciedla pozycję społeczną i stan cywilny jej właściciela.

Ciekawym wyrobem jest chumpis, biały pas, którym żony obdarowują swoich mężów. W pas ten wplecione są włosy kobiety, a mężczyzna opuszczający choć na chwilę wyspę zmuszony jest nosić go ze sobą. Tradycja ta jest jedną z przyczyn, dla których na Taquile nie ma rozwodów. Posiadanie dziecka również wiąże się ze ślubem i wspólnym życiem aż do końca. Na konsolidację społeczeństwa, oprócz sztywnych zasad moralnych wpływają zasady kolektywizmu. Wspólna jest ziemia i jej plony. Wspólne są również dochody z turystyki. Każda znajdująca się na wyspie restauracja oferuje to samo menu i w takich samych cenach.

Jezioro Titicaca zdaje się być dzikim rejonem, gdzie tradycyjne zwyczaje w dalszym ciągu królują nad napływającymi zachodnimi trendami. Niestety za fasadą pozorów kryje się walka o każdego turystę i przywożone przez niego pieniądze. Żeby zapobiec degeneracji wierzeń i obyczajów, wizyty na wyspach zostały uschematyzowane. Odwiedzający ten rejon nie ma możliwości swobodnej eksploracji. Musi podążać wyznaczonymi szlakami i pogodzić się z „rytuałami” podejmowania turystów. W zamian jednak ma szanse poznania resztek prawdziwych przedinkaskich cywilizacji.

Kamil Kaczmarek

Niezależny filmowiec i zapalony globtroter. Zafascynowany krajami iberoamerykańskimi, terenami pustynnymi i dżunglą. Obecnie realizuje projekt Transandino.

Komentarze: Bądź pierwsza/y