Wylądowaliśmy w paszczy lwa. Pierwsze kroki stawiałem niepewnie, jak po gęstym lesie na bosaka. Szczury i karaluchy mają to do siebie, że zdumiewająco łatwo rozpoznać ich kształty w ciemności. W świetle promieni słonecznych zamieniają się w pluszowe maskotki, albo znikają całkowicie zakopując się pod ziemię. O godzinie trzeciej rano brakuje jednak słońca, brakuje sił do trzeźwego myślenia, i wreszcie brakuje ochoty na igraszki z poczuciem narastającego roztargnienia.

Droga prez Indie

Droga długa jest… (Fot. Grisza)

Trzasnąłem drzwiami od taksówki, dając do zrozumienia poznanemu hindusowi, że nie mam ochoty zostać naciągniętym na pieniądze i energicznie wyciągając plecak z bagażnika, skierowałem wzrok na ciemną ulicę przed nami. Zrezygnowaliśmy z przepłacenia za hostel i jednostajny marsz przed siebie w upalnej ciemności wydał się najrozsądniejszym rozwiązaniem.

– Bliżej tu do zapałek i mapy niż do internetu – stwierdziłem ironicznie.

Nasza przygoda dopiero się rozpoczęła, a miałem wrażenie, jakby właśnie dobiegała końca. Zostaliśmy bez noclegu, gdzieś na peryferiach Bombaju, pośród migoczących po obu stronach ulicy, wpatrujących się w nas uparcie, rzędów pustych oczu. Należały do leżących na poboczach ludzi-ciał, budziły się razem z naszym tupaniem i zamykały, kiedy tupnie cichło.

* * * * *

Potem nauczyłem się jeździć na motocyklu w jeden dzień i zaczął się prawdziwy cyrk: klaksony, kolory, mnóstwo kolorów i klaksonów jednocześnie, leopardy, jaszczurki i ptaki, opium i ketamina, plantacje herbaty, barwni ludzie i bezszelestni kosmici, kamienie, cisza i cała reszta…

Bywało, że siedziałem na plaży i wpatrywałem się w fale, spluwając czasami za siebie. Nie było irytacji, niepokoju, nie było o czym myśleć, ani czegokolwiek do zaplanowania na przyszłość. Było siedzenie, dłubanie między palcami u stóp i marszczenie czoła przed bezlitosnym światłem z góry. Co prawda myśli się pojawiały, ale wszystkie pozbawione znaczenia. Nie wartości, ale znaczenia, które nadawałoby im jakiś konkretny sens. Były obok i zupełnie nie przeszkadzały.

Wtedy zauważyłem, że sens może być wartością pożądaną, ale wcale nie musi. Chciałem rozproszyć się w powietrzu, delikatnie wybuchnąć, powoli i z przyjemnością. Wymazać dokładnie wszystko do ostatniej sylaby zapisanego czasu. Jak na życzenie, dwa dni później, rozpędzony namiętnością do szybkośc,i przytuliłem się motocyklem do przydrożnego murku, i nie wiedzieć czemu nie żałowałem, że jeszcze uda mi się pojechać dalej.

Ponieważ pragnienie naśladowania Petera Fondy z Easy Rider’a nie pozwoliło nam jeździć w kaskach, byliśmy często zatrzymywani przez policję (być może równie istotnym był podejrzanie wyblakły kolor skóry, który skupiał na sobie uwagę mundurowych). Pomimo bezwzględnego zakazu posiadania jakiejkolwiek ilości narkotyków i przewozu alkoholu między stanami, pięćset rupii w żółtym banknocie na granicy Karnataki i Kerali rozwiązało sprawę kostki haszu i dwóch butelek czarnego Old Monka w naszych plecakach. Nie mam prawa jazdy, musiałem więc pewnego razu głośno i uparcie deklarować, że w Polsce taki papier jest zbędny i nie zamierzam respektować litery prawa, którego nie znam. O ile moje argumenty były żałośnie śmieszne i bezwartościowe, o tyle charyzma w głosie nieustępliwie przekonująca. Wymachiwałem rękami z gracją i pewnością siebie, uszło mi więc na sucho – na szczęście wtedy wiedziałem już na czym polega hinduska rozmowa stylu „ping-pong”. W Indiach bywało więc różnie.

* * * * *

Przed wyjazdem wydawało mi się, że w zachodnim sposobie myślenia system wartości doczekał się spłaszczenia do szerokości folii spożywczej, i warto będzie skonfrontować go ze wschodnim. Na początku odnalazłem go atrakcyjnym w swej świeżości, ale po głębszej obserwacji zauważyłem, że nie jest lepszy ani gorszy, jest po prostu inny.

Indie to kraj absurdu, który jesteśmy jednak w stanie przyswoić tylko w momencie oglądania go na własne oczy. Sam absurd bowiem polega na odmienności, którą konfrontujemy z naszym rozumieniem „normalności”. Tam bowiem „absurd” w naszym rozumieniu przybiera postać codzienności odzianej w oswojoną zwyczajność. To kraj, w którym kamienie są traktowane z podobnym szacunkiem co ludzie i z podobną obojętnością jednocześnie. Hindusi to pogodni czarodzieje, którzy potrafią krzyczeć głośniej niż sam krzyk jest w stanie o sobie pomyśleć, albo wstrząsnąć ciszą, na którą nie ma żadnej odpowiedzi, bo jak wiadomo odpowiedzi bez pytań są zbędne.

 

Czary w Indiach

Odprawiamy czary. (Fot. Grisza)

Być może koniem trojańskim okazała się myśl zachodnia, modernizacja i postęp. Śmieszny to przecież punkt widzenia, w którym jedyną słuszną postacią nowoczesności jest nasza, zachodnia. Hindusi przynajmniej nie udają, że wiedzą jak funkcjonuje świat, nie są przekonani do swoich racji i dlatego kiwają bez namysłu głowami. Nie gromadzą bogactwa jak chomiki, bo nie mają takiej potrzeby. Bywają przy tym bardzo leniwi. W kuchni, w pracy, w ogóle. Być może jednak ślimaczą się nie z głupoty, a z rozwagi i roztropności. Nie lubią wysiłku, zbędnego starania się o coś, czego nie mogą być pewni.

Pan Kriszna na przykład lubi bujać w obłokach, ale nie dlatego na złotym zegarku ma wygrawerowane AIRLINES delikatną kursywą. Kiedyś przez lata dokręcał śruby metalowym piórom, polerował skrzydła najcięższych ptaków w Indiach. Ten zegarek to jedyna pamiątka po trzydziestu latach spędzonych w warsztatach lotniczych. Teraz ukojony miękkością i słodyczą wdychanego dymu, błądzi po plaży nocami i krzyczy w przestrzeń przed sobą: LSD, Marihuana! Mind blow! Mind blow! Full Power! – jest na emeryturze.

* * * * *

To zabawne, że zacząłem pisać o Indiach chronologicznie, bo teraz wydaje się zupełnie bez znaczenia, kiedy miały miejsce poszczególne wydarzenia. Istotne jednak stało się, jakie wywarły na mnie wpływ i czego mnie nauczyły. Dowiedziałem się wiele o sobie, nie poznając jednocześnie nic, czego przed wyprawą nie byłbym świadomy. Podróż ta rzuciła jednak zupełnie inny cień, inną interpretację rzeczywistości, tej znanej i całkowicie pospolitej.

Codzienność w Indiach jest zdecydowanie bardziej zwierzęca, dzika i instynktowna, a sami decydujemy o tym, czy podczas wyprawy-pielgrzymki-egzekucji zechcemy postarać się ją przechytrzyć i przegrać, czy odpuścić sobie jakiekolwiek oczekiwania i zwyciężyć za każdym razem. Chyba właśnie tam zacząłem w pełni żyć chwilą. Wcześniej tylko rozumiałem, co to znaczy i zazdrościłem tym, którzy w ten sposób żyją.

Ciężko mi teraz cofać się pamięcią do początku naszej wyprawy, przypominać sobie imiona ludzi, nazwy miejscowości i potraw. Nie zapomniałem jednak wszystkiego. Nadal migoczą mi przed oczami obrazy nasączone odległą przeszłością. Nie zapomnę większości rozkojarzonych podróżników-włóczęgów podobnych nam, których spotkaliśmy po drodze. Odkrywców, Błaznów, Mesjaszy i Klaunów. Nie zapomnę kolorowego słonia tańczącego na gorącym asfalcie. Nie zapomnę grubej warstwy lepkiego, czarnego kurzu, który wieczorami schodził z twarzy jedynie pod specjalnie wyhodowanym paznokciem. Nie zapomnę małpy, która ukradła mi kiść bananów i agresywnych psów nocą. Nie zapomnę ekscentrycznego Manju, który chciał z naszą pomocą sprzedać w Polsce półtorej tony dojrzewających mango. A już na pewno nie zapomnę, żeby jeszcze kiedyś tam wrócić.

Dwa miesiące później, maszerując dzielnie w środku malezyjskiej dżungli, Gustavo – błyskotliwy i niezwykle sympatyczny Brazylijczyk, z którym dane mi było podróżować przez parę dni – wypowiedział słowa, które zdarzyło mi się usłyszeć, niechcący zapisać, a później wyryć w pamięci na stałe:

We are able to live, just because we forget things and we let them go.
Try to imagine how it would be to remember e-very-thing and be attached
to every single experience you had till now…

Porzucając wierzenia, tendencje i koncepty na temat mechanizmu działania tego czego nazywamy życiem, automatycznie wgryza się poczucie niepewności. Samotność boli najbardziej, kiedy nie chcesz mieć nikogo wokół siebie i karmisz się tym bólem na przekór. W Indiach jednak masz masę ludzi dookoła, sklejonych trwale ze sobą w jedną chaotyczną masę, która to karmi się tobą. Zjadają cię żywcem na targach, nie zostawiając ani krzty z ogryzka. Oplączą ci na szyi szubienice ze świętych wisiorków, zdążą wydać ci resztę za święty obrazek, pozdrowić i pożegnać zanim wyciągniesz pieniądze z kieszeni. Przypominają ci każdym spojrzeniem, że jesteś reporterem National Geographic ze specjalnym zleceniem albo przynajmniej sławnym aktorem, który dla kaprysu wybrał się na wycieczkę do zoo. Tam jednak niespodziewanie i gwałtownie szybko okazuje się, że to nie zwierzęta zamknięte w klatkach są eksponatem, a ty, zaplątany w siatce wąskich, ciasnych ulic, oszołomiony zdumieniem, bez możliwości zamknięcia oczu, kontrolowania zachwytu, bez możliwości odpoczynku, kalkulacji myśli i odwrotu.

* * * * *

Teraz nie jestem już w Indiach. Najchętniej zapomniałbym już o tym, tak samo, jak o wczorajszym śniadaniu. Pragnę oddać się całkowicie w ręce nieznanego, bezpośredniego doświadczenia w tym momencie. Za parę dni wyjeżdżam do Niemiec podreperować swój mocno nadwyrężony budżet. Myślę, że może to być równie ekscytująca przygoda co wymiana oleju silnikowego w motocyklu, jazda na słoniu, skakanie z wodospadu, pływanie z krokodylami albo wąchanie egzotycznych kwiatów po wyjściu na brzeg.

Moja podróż bowiem nie skończyła się razem z powrotem do Polski, a trwa nieustannie i nie widzę żadnej przesłanki, która mogłaby to zmienić. W Niemczech przypomnę sobie jak brzmi ichniejszy język i dobre minimal techno z głośników, jak smakuje bawarka, i na pewno poznam ludzi jedynych w swoim rodzaju. Nauczę się kłaść parkiet, flizy i wstawiać okna w przygotowane wcześniej ramy. To świetnie, bo zawsze lubiłem wyglądać przez okno, i samemu nieźle przy tym wyglądać.

Indie’99. Pierwsza podróż, pierwsze zdjęcia

Wyruszyłem więc do Indii z tęsknotą w sercu za czymś nowym, w poszukiwaniu spełnienia, oświecenia, czegokolwiek co można by zdobyć w przyszłości nakładem wysiłków. Wracam z poczuciem nie osiągnięcia niczego specjalnego, i w pełni tym stanem usatysfakcjonowany. Zrozumiałem, że podróż nie kończy się w momencie, kiedy stoisz na szczycie góry z rękami wysoko uniesionymi w kierunku nieba. Prawdziwa podróż rozpoczyna się, kiedy stojąc na górze uświadomisz sobie, że ręce prędzej czy później się zmęczą, i będziesz musiał je opuścić.

Luty, marzec, kwiecień, 2014 r.

Grzegorz Sochań

Grisza tropi zdumienie, żyje zmysłami i odnajduje się w sytuacjach z powietrzem. Podróżuje i zadomawia się, wykonuje ruchy, gwiżdże pod wiatr albo śpi. Rzeźbi w ognisku.

Komentarze: 2

marcin 1 listopada 2014 o 11:13

Grzegorz wielkie dzięki za podzielenie się Twoimi obserwacjami – odjechałem jakbym był z tam z Tobą :) Świetny tekst.

P.S>
Do redakcji: czy Grzegorz prowadzi bloga, stronę?

Odpowiedz

Wojciech 6 listopada 2014 o 23:27

no, no, czasem ktoś to rzuci, a ja marszczę czoło, ale chyba teraz ja pozwolę się oskarżyć o to, że o, chyba się zapędził: to będzie pewnie jeden z najlepszych tekstów, jakie widziałem na peronie

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.