Wybierając się w samotną podróż do Iranu miałem wiele wątpliwości. Czy jest bezpiecznie, czy starczy mi pieniędzy, czy poradzę sobie sam (w dodatku podczas ramadanu) i czy warto męczyć się ponad tysiąc czterysta kilometrów z tureckiego miasta Konya ku granicy z Iranem? Cel – skonfrontować się ze stereotypami oraz samym sobą. Pomimo, że był to tylko Iran Północno-Zachodni, a podróż trwała tylko tydzień, to wrażenia okazały się bezcenne.

Jako student Turkologii, przebywam na stażu w tureckiej Konya’i – mieście Mevlany i wirujących derwiszy, co niejako zmniejszyło dystans całej podróży. Pomysł wyprawy do Iranu narodził się z zainteresowań szeroko pojętym Orientem, a także ukończonych w tym roku studiów Stosunków Międzynarodowych (spec. regiony świata). To czyniło Iran ciekawym i inspirującym „kąskiem” na dotychczas przebytych szlakach, które uparcie przełamują granice Wschodu. Nie ukrywam – hemisfera zachodnia nie pociąga mnie w ogóle.

Ogólnym założeniem było odwiedzenie miejsc innych niż Teheran, Isfahan czy Sziraz. Wychowałem się na wsi i mam chyba kompleks „dużych miast” (metropolii), który sprawia, że omijam je szerokim łukiem. Po prostu – źle się tam czuję, a wręcz duszę ich spalinami.

Zastanawiałem się też czy do Iranu warto jechać samemu. Nauczony podróżować „z kimś” wątpiłem w moją samodzielność i zdolności podróżnicze. Trzeba to było sprawdzić.

Pierwsze koty za płoty

Po przebyciu ponad tysiąca czterystu kilometrów, po dwudziestu siedmiu godzinach jazdy dotarłem do bram Gurbulak/Bazargan. W międzyczasie, jadąc dolmusem spotkałem Rezę, Irańczyka studiującego z Ankarze. Cóż… matka lekarka, a ojciec emerytowany profesor uniwersytetu w Tabrizie. Elita. Jakże głęboka perspektywa zadomowienia się w Tebrizie, przy pomocy Rezy, prysła po przybyciu na tamtejszy terminal autobusowy. Ale jak się tam dostałem?

Na granicy uskuteczniliśmy taksówkę do Tabriz, w której czekało już dwóch Hiszpanów. Faktycznie, ojciec z Nikaragui z synem, obaj mieszkający w Hiszpanii. Już na początku drogowe wariactwo Irańczyków dało osobie znać. Trasę dwustu siedemdziesięciu pięciu kilometrów zrobiliśmy w trzy godziny, a kierowcę spowolniało chyba tylko przymusowe rejestrowanie się na kolejnych posterunkach policji. Za kurs każdy z nas zapłaciło po dziesięć dolarów, a ja zostałem z Hiszpanami.

Zaczęło się poszukiwanie tanich hotelików, a raczej misafirhane, plasujących się na dnie rubryki Komfort. Pomimo, ze miałem rozmówki perskie z Lonely Planet, to postanowiłem używać języka tureckiego. Po co? Ano tereny Iranu Północno-Zachodniego zamieszkiwane są w znacznej mierze przez Azerów, którzy genetycznie i językowo stanowią z „ankarskimi” Turkami, stanowiąc jedną rodzinę.

Ten trik w znacznej mierze zadziałał, a mnie pozwolił zyskać przychylność lokalnych. Jednak to co później stało się w hoteliku, to cała magia podróżowania. Spotkałem Hadżiego – Irańczyka, napotkanego półtora miesiąca wcześniej w Stambule… Bez żadnego układu, bez umawiania się! Świat znów okazał się niespodziewanie mały.

Kilka słów o Naser Hanie z Tebrizu

Pierwszy dzień w Tebrizie, to pozytywne wrażenia i… kolejne zaskoczenia. Pod przewodnictwem Hadżiego wymieniłem walutę na tomany (10000 riali to 1000 tomanów, czyli niecały dolar) i skierowaliśmy się do informacji turystycznej. Hehe… będący tu szefem Nasser Han mówi po polsku – „ja śmigam po polsku…”, nic tylko usiąść i podziwiać.

Na drugi dzień gdy się spotkaliśmy stwierdził, już po angielsku: Słuchaj, żywię dużą sympatię do Polaków, stad też jest skłonny pomóc tobie bardziej niż innym. Oczywiście za free. Trawiąc to w myślach wybrałem się na zwiedzanie miasta słynącego z bazaru, Błękitnego Meczetu oraz Szams-e Tabrizi – wielkiego myśliciela. I tu kolejny „zbieg okoliczności” – ten filozof był mentorem Celal ad-Din Rumiego, zwanego też Mevlaną. Tenże, urodzony w Afganistanie, osiadł później w tureckim mieście Konya, gdzie spędziłem 10 miesięcy studiów (2007-2008), i gdzie wróciłem na staż studencki po trzech latach!

Odwiedziwszy muzeum azerskie i Błękitny Meczet, podjąłem konwersacje z młodymi Irańczykami, co skupiło się głownie na tematach religii i polityki. W międzyczasie Naser Han podłączył mnie do studentów z Teheranu jadących odwiedzić irańską Kapadocję – Kandovan. Dwóch Greków, Niemiec, Pakistańczyk mieszkający w Norwegii, Tajlandczyk i chłopak z Sierra Leone. Wszyscy robiąc staż inżynierski w Teheranie, starali wyrwać się z przytłaczającej ich stolicy. Bardzo się zżyliśmy, a dla mnie wyprawa w pojedynkę pozwoliła odnaleźć towarzyszy drogi.

Wróciwszy do Tabrizu, umówiliśmy się na kolację ramadanową. Tu pojawiły się dania takie jak dizi czy mirza ghazemi. Wracając do naszych misafirhane, oddalonych o 150 m, spotkałem Husejna. Podrażniłem azerską nutkę tego młodego człowieka, zachwycił się tym, że znam turecki. Wypiliśmy irańską wersje solonego jogurtu , w Turcji zwanego ayranem… tyle ze ten irański ma bąbelki!

Spotkania i rozstania na trasie

Kolejny dzień to poranna wyprawa z „teherańczykami” do Parku Elgoli i spotkanie z Naser Hanem, celem omówienia dalszych planów. Chłopaki zdecydowali się pojechać do Urmii (Orumiyeh), a ja na północ do Ahar, a następnie Kaleybar.

Ok. godz. 12 pożegnałem się z ekipą, wcześniej wymieniając maile. Jadąc starym autobusem uśmiechnąłem się pod nosem, gdy kierowcy w trakcie jazdy otworzyły się drzwi. Co gorsza dla uszu i… snu, ujawniła się pewna maniera Irańczyków, tj. za dużo używają klaksonów. Zamiast podnieść rękę lub mignąć światłami do znajomego – to zawsze trąbią.

Mijając malowane odcieniami zachodzącego słońca, piaskowe wzgórza dotarłem do Ahar, a stamtąd wziąłem sevari do Kaleybar. Sevari to rodzaj taksówki, gdzie koszty dzieli się równo między pasażerów. Mi trafiła się rodzina, dla której kierowca zatrzymywał się trzy razy celem zakupienia… ogórków.

W Kelybar zdecydowałem, że pojadę dalsze sześć kilometrów górską drogą i osiedlę się w hotelu Babak. Stąd już blisko na słynny Zamek Babak, który ma duże znacznie dla społeczności azerskiej. Dokładniej chodzi o Babak Kohorramdin’a, który walczył przeciwko najeźdźcom arabskim w IX w.

Magiczne klimaty zamku Babak

Zalogowawszy się w jakże dziwnym hotelu, gdzie zamki do drzwi nie chcą działać, o godz. 17 ruszyłem ku zamkowi. Trasa jest bardzo urozmaicona i spotkać można tu pasterzy ze stadami oraz… koczowników żyjących w namiotach.

Wspaniale położony zamek przysporzył mi kilku znajomych. Najpierw rodzina z Tebrizu, która zaprosiła mnie na nocleg, a następnie dwóch Australijczyków. Właśnie z tymi ostatnimi umówiłem się na następny dzień, celem kontynuowania podróży. Na zamku z kolei… nadal towarzyszyła mi magia. Wspinając się na najwyższy murek, wzdrygnąłem się, gdy nagle zza skały wybiegł czarny koń. Chwilę potem spostrzegłem „uśmiech” jego białej towarzyszki. Wszystko to zmuszało do myślenia…

Z Australijczykami ku Morzu Kaspijskiemu

Rankiem, wraz z Davidem i Timem ruszyliśmy do Ahar, gdzie irańskie studentki pomogły nam odpędzić się od zgrai taksówkarzy i kontynuować podróż do Ardabil. Po raz kolejny okazało się jak pewne narodowości, chociażby Turcy czy Irańczycy, nie są przekonani do autostopu, tudzież sytuacji gdzie z braku połączeń komunikacyjnych trzeba poprostu „kombinować”.

W Ardabil spędziłem z nowymi towarzyszami trzy godziny, skupiwszy się na zachwycającym mauzoleum szejka Safi ad-Din. Wieczorem dotarliśmy do Rasht, mijając po drodze pola ryżowe (tak!) i przebijając się przez…ulewę. Rzeczywiście, wjechaliśmy w strefę klimatu Morza Kaspijskiego, co dawało nieukrywaną ulgę od upałów. Wieczór ukoronowany został osiedleniem się w hotelu Keyvan, gdzie zarządca-staruszek nie chciał nam uwierzyć, że mamy pieniążki.

Po tym jak David zaprezentował mi działanie filtra do oczyszczania wody za dwieście siedemdziesiąt dolarów, obraliśmy kierunek na Bandar-e Azali. Miasteczko wybudowane i rozwinięte przez Rosjan, na co dowodem są specyficzne pozostałości architektoniczne. Tu jednak niespodzianka – morski klimat przyniósł ulewy, które uniemożliwiały nam sprawne poruszanie się. Stąd też trzy i pół godziny przesiedzieliśmy w restauracji jedząc mirza ghazemi, kebaba z ryby oraz kebaba z kurczaka. I to nie były żadne rzeczy w bułkach! Przed spojrzeniami poszczących przechodniów osłaniały nas kotary na szybach restauracji.

Wróciwszy do Rasht, zakupiliśmy bilety i skierowaliśmy się na terminal. Kolejne rozstanie z towarzyszami drogi – oni do Isfahanu, ja do Kermanszach. Towarzyszył nam niedosyt, że nie zobaczyliśmy Morza Kaspijskiego.

Spotkanie z Persją dawną i… dzisiejszą

Po jedenastu godzinach znalazłem się w Kermanszach, gdzie spotkać można już więcej Kurdów. Mi jednak przypadło zaznajomić się z typowo perską rodziną o nazwisku Torbati. Przed wyjazdem do Iranu nawiązałem kontakt z Sarą z Kermanszach, poprzez hospitalityclub.pl. W momencie gdy moja podróż miała się ku końcowi, otoczony zostałem serdecznym patronatem Irańczyków. W zasadzie mój pobyt tutaj oparł się na zasadzie – Ty mieszkasz w misafirhane (choć dla Nich były to warunki nie do zaakceptowania bo sami żyją w luksusach), a My (w miarę posiadanego czasu) będziemy zabierać Cię w różne miejsca. I tak rzeczywiście było. Nie protestowałem wcale, a wręcz poddałem się tej „wygodzie”.

Pierwszego wieczoru Sara wraz z rodziną zabrała mnie na piknik do parku, gdzie poznałem kurdyjskich znajomych „mojej” rodziny i zjadłem najlepsza jak dotąd zupę z kurczaka! Ukradkiem przyglądałem się Irankom, które na tle innych narodów, wyróżniają się niebanalną urodą.

Drugiego dnia pojechaliśmy do słynnych Taq-e Bostan oraz Bisotun, będącego pod pieczą UNESCO. Pomijając Persepolis, to tu znajdują się słynne rzeźby skalne, ukazujące świetność dynastii starożytnej Persji. Kolejna wymiana dobrych słów, maili ale pierwszy tak niespodziewanie bliski kontakt w rodzinnym gronie.

Z takimi myślami wieczorem wyruszyłem do Urmii, skąd już niedaleko do granicy tureckiej w Esendere/Sero. Wszechogarniająca tęsknota za domem i Polską odmówiła zwiedzenia jeziora urmijskiego, a nakazała skierować się znów do Konya, gdzie zostało mi jeszcze dwa tyg. stażu studenckiego.

Tomek Mazur

Po 14 miesiącach studiowania turkologii w Turcji jest nią przesiąknięty i „s-turczony”. Kolekcjonuje komiksy Marvela i książki Clive Cussler’a. Mówi NIE biurom podróży…

Komentarze: 6

Jan Marković 3 września 2010 o 12:13

Zacnie. Kilka komentarzy:
1. Mauzoleum w Ardabil nazywane jest Wieżą Allaha, bo te turkusowy wzory na niej to pismo – imię boga po arabsku.
2. Na moje oko Tabriz jest wielkim miastem, półtora miliona mieszkańców.
3. Warto było wspomnieć o fantastycznym bazarze w Tabriz. i o pijalniach soków, które wyglądają jak nasze bary :)
4. W Iranie Azerów jest więcej niż w Azerbejdżanie. Persowie nazywają ich właśnie „Turkami”. Do tej grupy etnicznej należy Mir Hossein Mousavi, którego „porażka” wyborcza wywołała protesty 2009.
5. Pojechałeś do Mosuleh? Z Rashtu już niedaleko.
6. Morza Kaspijskiego nie żałuj. Nic ciekawego.

Odpowiedz

Tomek Mazur 3 września 2010 o 18:21

Cześć,
rzeczywiście niektóre z tych info pominąłem, innych… nie doczytałem ;) na bazarze byłem i jest zachwycający. dlaczego nic więcej nie dopisałem o nim… to mój pierwszy poważniejszy tekst ;)w Masuleh nie byłem, tak wyszło. Pozdrawiam i dzięki.

Odpowiedz

Marcin S. Sadurski 3 września 2010 o 21:44

Hm, a ja mam prosbe nieco offtopiczna:
Czy obecni tu turko- i Iranolodzy mogliby wypowiedziec sie nt kilku ksiazek?
Chodzi mi o 'Czwarty pozar Teheranu' Kesrawca, 'Oko swiata. Od Konstantynopola do Stambulu' Maxa Cegielskiego (i jeszcze 'Pijani Bogiem' o Pakistanie tegoz autora.
Moze ktos by jakas recenzje napisal?
Z gory dziekuje.

Odpowiedz

Tomek Mazur 4 września 2010 o 17:00

Ze swojej strony mogę ugryźć „Oko świata”, bo w Turcji spędziłem najwięcej czasu. Jest też nowa pozycja w Wyd. Czarne pt. Zabójca z miasta moreli W. Szabłowksiego, też o Turcji ;) ale to na spokojnie w porozumieniu z redakcją :) pozdrawiam

Odpowiedz

Marcin Niewalda 20 czerwca 2011 o 19:21

Jak się można z Tobą skontaktować. Chce pojechać do Tabziru.

Odpowiedz

Zuzanna Zalewska 31 marca 2012 o 13:29

A jak rozwiązałeś sprawę z wizą? Załatwiłeś ją będąc jeszcze w Polsce?!

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.