Jeśli chodzi o warsztat reporterski – wszystko jak Mariusz Szczygieł przykazał. Tekst jest płynny, wartki i wciągający jak najlepsza reklama sieci telefonii komórkowej. Praca reporterska została wykonana w sposób wzorowy: widać, że autorzy spędzili czas z bohaterami tekstów, widzieli ich codzienne życie, poznali członków rodzin. W opisach zdarzają się naprawdę błyskotliwe detale. Jeśli jednak przejdziemy do idei tekstów, do tego, co przeciętny czytelnik może z nich wynieść, to jest już gorzej. Tańczymy już tylko w Zaduszki to niestety kolejna europocentryczna wizja „egzotycznej” Ameryki Łacińskiej bez istotniejszej próby zrozumienia kontekstów kulturalnych i historycznych.

ZA

Zacząć tekst od dwóch-trzech wieloznacznych, na wpół niezrozumiałych sformułowań. Wytłumaczyć się dopiero w drugim akapicie, zaskakując tym samym czytelnika już na starcie. Dalej ciągnąć krótkimi zdaniami: dużo czasowników, wartka akcja. Słownictwo – codzienne. Przy opisach rozmówców podkreślić kolor oczu i ubrania, dorzucić jakiś detal z otoczenia: jeśli rozmówca biedny, jakiś rozpadający się przedmiot, jeśli bogaty – przedmiot odpowiednio luksusowy. Zastępować przymiotniki rzeczownikami, jeśli to możliwe. Aha, i obowiązkowo wrzucić do wstępu jakiś cytat z Kapuścińskiego!

Kierując się niniejszym przepisem dostaniemy tekst, który czyta się po prostu doskonale. Autorzy książki – Maria Hawranek i Szymon Opryszek – tę nienaganność techniczną opanowali do perfekcji. Tańczymy już tylko w Zaduszki czyta się z rzadko spotykaną swobodą i lekkością.

Książka składa się z kilkunastu reportaży, których akcja dzieje się w różnych krajach Ameryki Łacińskiej. W miejscach – przynajmniej tak czytamy we wstępie – nie kojarzących się z Nowym Światem: w wiosce menonitów, na stoku wulkanu, w kopalni. Mi tam się Ameryka Łacińska bardzo z kopalnią kojarzy, ale na razie zostawmy to na boku. Autorzy w zamierzeniu chcieli pokazać życie na uboczu, poza głównym nurtem.

Tańczymy… kipi od realnych postaci, spotkań i rozmów. Jest konkret. Jest życie. Jest ostre słońce i wilgoć puszczy. Są zaskakujące fakty, żartobliwe wypowiedzi i emocje. Jest – a raczej byłoby – naprawdę dobrze, byłoby może doskonale, gdyby nie pewien detal: idea tekstów.

PRZECIW

Zanim przejdziemy do zapowiadanej idei, komentarz krytyczny w stosunku do formy. Jasne: opanowanie warsztatu reporterskiego to sztuka, i wielki szacunek dla autorów, że ją posiedli. Ale skoro już ją posiedli, mogliby ją zdywersyfikować. Tymczasem przy większości artykułów składających się na książkę miałem wrażenie, że autorzy wykorzystali jakiś program do pisania idealnych reportaży, wrzucili tam dane rozmówców, detale okolicy oraz nagrania z dyktafonu, a maszyna wypluła gotowy tekst.

Chcę przez to powiedzieć, że struktura kolejnych artykułów rażąco powtarza się. Są pewne chwalebne wyjątki – jak Świnka czy Matka Boga – ale przy reszcie można mieć wrażenie, że jest jak u MacLeana: czytasz dwa teksty i już wiesz jaka jest cała reszta. Na szczęście w przypadku Tańczymy tylko w Zaduszki nie wszystkie reportaże dotyczą II wojny światowej.

W niektórych tekstach, np. w Macondo, zdarzają się opisy, które na własny użytek nazywam „bajkami dla dobrych dzieci”, ale to już moje osobiste preferencje.

Ulicą przejeżdża trójkołowy pojazd, trochę rower, a trochę taczka.

Jak słodko. Albo:

Ktoś zasadził jukę, limonkę albo mango. Obrodziły, następni poszli jego śladem. Jakiś señor naciął drzewo kauczukowe, inny znalazł złoto albo zasadził bananowce, jak w Aracatace.

Kauczuk, złoto i banany: trzy przekleństwa Ameryki Południowej wywołujące wojny, wyzysk i wysiedlenia. A tu taka radość i harmonia: jeden pan naciął kauczuk, drugiemu wyrósł banan, bardzo śliczny to obrazek, bez niewolnictwa, klas i wojen domowych. Tak przy okazji: juki w języku polskim to takie worki do przewożenia towarów na grzbietach zwierząt… jucznych właśnie. Hiszpańska yuka to po polsku maniok.

Historia Ameryki Łacińskiej w pigułce

Historia Ameryki Łacińskiej w pigułce (Cristobal Colon = Krzysztof Kolumb). (Fot. Wojtek Ganczarek)

IDEA

Tańczymy już tylko w Zaduszki opatrzono podtytułem Reportaże z Ameryki Łacińskiej. Sugeruje to, że mamy do czynienia z jakąś całością, utworem obejmującym jedną myślą cały region. We wstępie autorzy skarżą się, że postrzegamy Amerykę Łacińską jako kontynent biedny, niebezpieczny i egzotyczny. W swoich reportażach pokazują nam natomiast… że właśnie tak jest!

W Ameryce a’la Hawranek i Opryszek znajdujemy przede wszystkim zabobony (reportaż Świnka), stereotypową biedę (Złodzieje morza), wojny gangów (Komendantka Mewa), prostytucję (Kombinezon), szalonych dyktatorów (Lamalant, Lepiej nago) i inne niewytłumaczalne dziwactwa, nad którymi – bez należytego pogłębienia tematu – można tylko prostodusznie się zachwycać, święcie się wzburzać lub beztrosko je wyśmiewać.

Dlaczego dwudziestopierwszowieczni autorzy używają słownictwa postkolonialnego? Dlaczego pisząc tekst niby to o Paragwaju nie przeczytają chociażby jednej paragwajskiej książki, natomiast cały stos europejskich – owszem? Dlaczego w książce nie znajdzie się niemal żadnych odniesień do wydarzeń historycznych i ekonomicznych, którymi łatwo można by było wytłumaczyć wiele „egzotycznych” i „dziwacznych” elementów amerykańskiego świata?

I tak mamy na przykład dwa reportaże o górnictwie w Peru, pozostawione – ma się rozumieć – bez żadnego kontekstu historycznego. Po lekturze można by odnieść następujące wrażenie: Peruwiańczycy to zacofany naród, który przez dwieście lat niepodległej historii nie potrafił wynaleźć lepszej formy zarobku niż surowce i prostytucja. Wniosek: to jakaś banda prymitywów. Naprawdę nie trzeba dużo czytać, by dowiedzieć się, że struktura gospodarcza nie tylko Peru, ale i całego kontynentu, odziedziczona jest w prostej linii z czasów kolonii.

(1) Hiszpanie wprowadzili w Nowym Świecie ekonomię ekstrakcyjną.

(2) Amerykę utrzymywano nie tylko w charakterze dostawcy surowców, ale i rynku na produkty rzemiosła i – nieco później – przemysłu europejskiego: w XVIII wieku Korona wprost  z a k a z y w a ł a  rozwoju przetwórstwa za oceanem.

(3) Po uzyskaniu niepodległości przez kraje amerykańskie, ziemie i kopalnie zostały w rękach Hiszpanów i co zamożniejszych blancos criollos, czyli białych urodzonych już w Nowym Świecie.

(4) Potęgi gospodarcze takie jak Wielka Brytania, Francja czy Stany Zjednoczone dbały o nienaruszalność status quo: za pomocą mniej lub bardziej bezpośredniej korupcji uzyskiwano znoszenie ceł na produkty przemysłowe. Europejska rewolucja przemysłowa, by podtrzymać swój rewolucyjny ferwor, potrzebowała na gwałt rynków zbytu. Latynoamerykańska oligarchia żyła wygodnie z rent z kopalni czy tysięcy hektarów upraw eksportowych (kakao, trzcina, kawa) i kupowała produkty przetworzone w Europie i w Stanach.

(5) W takie sytuacji nie miało prawa dojść do rozwinięcia się krajowego przemysłu, nikogo to po prostu nie interesowało. Rzeczywiście: jeszcze do niedawna coś takiego jak latynoamerykańska burżuazja praktycznie nie istniało (oprócz burżuazji handlowej w portach eksportowych).

Te pięć punktów to fakty ogólnie znane. Przynajmniej za oceanem. Po takich pięciu punktach odbiór reportażu mógłby być diametralnie różny: zamiast „Peruwiańczycy to banda prymitywów” mielibyśmy „Peruwiańczycy cierpią ciężkie warunki pracy za dobrobyt zachodnioeuropejski, północnoamerykański i… latynoamerykański, ograniczony do wąskiej elity oligarchicznej”.

[Jeden ze sposobów opisywania Ameryki to ten] wychodzący od pisarzy o stale wytrzeszczonych źrenicach na widok tej tajemnicy Ameryki. To bagno ożywionych wód i materii organicznych pożarło miliony tomów żywiących się tym Wielkim Nic, które poważna prasa nazywa myślą amerykańską. Cały sekret polega na unikaniu najważniejszych tematów dramatu – pisał Jorge Abelardo Ramos w Historia de la Nacion Latinoamericana (Historia Narodu Latynoamerykańskiego).

Stosunek autorów do historii i wysiłków wytłumaczenia zjawisk i procesów społecznych może najjaskrawiej objawia się w ostatnim z reportaży, dotyczącym – podobno – Paragwaju. Jedyny fragment, którzy rzeczywiście Paragwaju dotyczy, wygląda tak:

Port w Asunción to kilka szop, doki i drewniane wciągarki do bagaży. Obok monumentalny urząd celny, jeden ze śladów megalomanii prezydenta Francisca Solano Lópeza, który chciał być paragwajskim Napoleonem. Nad miastem króluje też zniszczały pałac Lópezów. Wraz z ekscentrycznym władcą, który wytoczył wojnę trójprzymierzu Argentyny, Urugwaju i Brazylii, z pałacu zniknęły meble i paryskie lustra.

Zanim przepisze się coś z Wikipedii, zwłaszcza polskiej (gdzie niezawodnie znajdziemy to „błyskotliwe” zdanie o Napoleonie), dobrze jest się zastanowić: czy to, co tam piszą, brzmi logicznie? Czy brzmi logicznie, że śródlądowy, niewielki kraj, wypowiada bez powodu wojnę trzem większym krajom na raz, z których to trzech krajów, dwa to największe potęgi eksportowe kontynentu?

Podpowiem: to nie brzmi logicznie. Podpowiem więcej: to nawet nie jest prawdą. Autorzy reportażu – jak wynika z bibliografii – przeczytali chyba wszystkie opracowania dotyczące życia Niemki Elisabeth Nitsche, natomiast temat wojny paragwajskiej – jednego z najistotniejszych tematów dyskusyjnych w całej historiografii latynoamerykańskiej – spłaszczyli do stwierdzenia, że prezydent Paragwaju to megaloman i szaleniec. Nieważne, że obaj prezydenci Lopez – ojciec i syn – zrobili z Paragwaju największą potęgę gospodarczą jeśli chodzi o produkcję krajową na kontynencie i wyrwali się z dyktatu brytyjskiego eksportu. Nieważne, że wybudowali jedną z pierwszych linii kolejowych, pierwsze huty żelaza, rozciągali druty telegraficzne, i tak dalej, i tak dalej. Nie. Skoro zachodnie źródła mówią, że byli szaleni, to byli szaleni, i koniec.

Sama wojna również miała bardziej skomplikowane początki, nad którymi można by się długo rozwodzić (podpowiem: tam zaszedł taki „przypadek”, że tak władze brazylijskie, jak i argentyńskie, cechował probrytyjski klientelizm – Argentyna to nawet w swoim czasie zgłosiła chęć bycia anektowaną przez Wielką Brytanię – a środki finansowe na wojnę dostarczyły brytyjskie banki; natomiast Paragwaj u Brytyjczyków specjalnie nie kupował, resztę zostawiam osobistej lekturze), ale autorzy woleli zrobić z reportażu „o Paragwaju” streszczenie z przeczytanych książek o Elisabeth Nitsche. Historię paragwajską przekształcili przy okazji w coś, co można by porównać ze stwierdzeniem: Piłsudski to był szalony dyktator megaloman, a II wojna światowa wybuchła przez Polaków, bo ci nie chcieli dać Niemcom korytarza gdańskiego. No niby prawda, ale nie do końca.

A skoro już o Lopezie mowa, to zróbmy taki dodatek edukacyjny: autorzy co prawda nie piszą o nim wprost jako o dyktatorze (jest za to megalomanem i ekscentrykiem naśladującym Napoleona), ale w innych tekstach zdarza się, że bywa tak nazywany. Teraz zastanówmy się: czy nie ma tu przypadkiem manipulacji? Jest połowa XIX wieku i mówi się nam o dyktaturze? To kto wtedy nie był dyktatorem? Car Aleksander? No tak, nie był dyktatorem, był carem. „Demokracja” Stanów Zjednoczonych bogacąca się na pracy niewolników (w Paragwaju w tamtych czasach dawno już nie było mowy o niewolnictwie)? Fryderyk Wilhelm? Franciszek Józef? No, który był największym demokratą?

Właściwie gdzieś tak do I wojny światowej większy lub mniejszy zamordyzm pozostawał ogólnie uznawaną na świecie formą władzy. Mówienie o dyktatorach z XIX wieku to trochę jak opowieści o polskiej husarii, co to łamała prawa zwierząt zajeżdżając konie na śmierć.

Rzeczywiście warto iść w ślady Kapuścińskiego. Ale powinno to polegać nie tylko na przywaleniu wzniosłym cytatem z Ryszarda we wstępie do książki, ale i czytając nieco o historii krajów, o których chce się opowiadać. Kapuściński przestrzegał tej złotej reguły.

Wojtek Ganczarek w Ameryce łacińskiej

Dwie Indianki z pradawnych plemion zasiedlających pieczary i chaty wśród nieprzemierzonych wenezuelskich równin. W środku autor recenzji, szaman ze szczepu Polaków.

SŁOWNICTWO

W książce wielokrotnie pojawia się: „plemię”, „Indianie”, a nawet – uchowaj Boże – „szczep”. I w porządku, Henrykowi Sienkiewiczowi bym wybaczył, bo pisał przeszło sto lat temu. Cejrowskiego w pewnym sensie rozumiem, bo najwyraźniej świadomie idzie na efekciarstwo, a nie na znalezienie prawdy. Ale para młodych i ambitnych reporterów w XXI wieku sadząca takie byki semantyczne?

Semantyczne, bo nie chodzi o to, że ja tutaj chcę bronić jakiejś abstrakcyjnej politycznej poprawności, która zakazuje nazywać rdzenne narody Ameryki Indianami. Chodzi o to, co z książki zrozumie czytelnik. Pojawia się w tekście np. „stara Indianka”. Znając odrobinę amerykańskiej rzeczywistości śmiem podejrzewać, że ta kobieta nosi kozaczki ze skaju, chiński podkoszulek i plastikowe kolczyki z targu. Ogląda reality-show, nałogowo lajkuje zdjęcia kotków na fejsie, a w kościele pieje pieśni maryjne w języku jak najbardziej indoeuropejskim. Słowem: jest zupełnie podobna do klasycznej polskiej ciotki z prowincji. Jednak autor zdecydował się ochrzcić ją imieniem „stara Indianka” co u większości czytelników zapewne wywoła wyobrażenie jakiegoś egzotycznego nie-wiadomo-co ubranego w pióra i pohukującego w języku przypominającym ryty godowe szympansa. I po co?

W szczególności mamy również „Indian ze szczepu Guajiro”. I proszę mi się nie tłumaczyć, że tak stało w polskim tłumaczeniu Stu lat samotności bo to żadne wytłumaczenie. Autorzy byli w Kolumbii więc powinni wiedzieć, że La Guajira to pustynny półwysep, a ludzie, którzy tam mieszkają, to naród Wayuu. No i ten „szczep” nieszczęsny, święta matko Bolka i Lolka…

Ja się poważnie zastanawiam, dlaczego w reportażu z Boliwii autorzy nie mówili o menonitach „plemię niemieckie ze szczepu menonitów”. No dlaczego? Przecież prowadzą „prymitywny tryb życia” i nie mają spisanej własnej literatury (tego ostatniego dowiedziałem się z reportażu, chwała autorom!). No więc dlaczego? Bo są biali i z Europy.

BŁĘDY RZECZOWE

Nową Grenadą nazwano zresztą dziewiętnastowieczne państwo, które powstało gdzieś tutaj po rozpadzie Wielkiej Kolumbii obejmującej terytoria Kolumbii, Wenezueli, Panamy i Ekwadoru. Prawda! Taka sama jak stwierdzenie: „warszawski” to przymiotnik wywodzący się od Księstwa Warszawskiego, dziewiętnastowiecznego państwa utworzonego przez Napoleona. No tak, właściwie dlaczego nie.

Nowe Królestwo Grenady zostało utworzone w 1550 roku mili państwo, Wicekrólestwo Nowej Grenady w 1717, a ta Nowa Grenada z XIX wieku to już taka siódma woda po kisielu. W okolicy tego cytatu znajdują się również rozważania autorów w stylu „bajki dla dobrych dzieci”, że och, ach, jakie to dziwaczne, że w Ameryce Łacińskiej miasta kopiują nazwy miast hiszpańskich. Nazwy hiszpańskich miast w hiszpańskiej kolonii: no straszne to dziwne i niewytłumaczalne, doprawdy.

Nie on jeden [Gabriel Garcia Marquez] zaanektował słowo, nie znając jego znaczenia. W Kolumbii takimi drobiazgami nikt się nie martwi. Tu Finlandia leży gdzieś w górach koło Medellín. Ech… To miasteczko nazywa się Filandia (bez n!), drodzy autorzy. Nie oni jedni [Hawranek i Opryszek] użyli obcego słowa, nie znając jego pisowni. W Polsce takimi drobiazgami nikt się nie martwi.

Stali się bohaterami, gdy 9 listopada 1820 roku przyczynili się do wygranej z armią hiszpańską w bitwie pod Guarandą. Ekwador walczył wówczas o niepodległość. No nie wiem, ja tam czytałem, że chodziło o niepodległość Guayaquilu. I tak, to ma znaczenie. Owszem, Guayaquil leży obecnie w Ekwadorze, ale w tamtych czasach jego przyszłość nie była jeszcze jasna. Mógł trafić do Peru (i w drugiej połowie XVIII wieku, czyli na moment przed wojnami o niepodległość, rzeczywiście podchodził pod jurysdykcję Wicekrólestwa Peru), mógł stać się niepodległy (i rzeczywiście przez krótki czas niepodległy był), wreszcie: mogło się udać zjednoczenie kontynentu w ramach federacji. I nie chodzi o to, że jestem detalistą. Chodzi o kwestię w gruncie rzeczy fundamentalną: mówić o Ekwadorze w 1820 roku to coś jakby uznawać, że Ekwador razem z jakimś „narodem” ekwadorskim, już wtedy istniał. Nic bardziej błędnego. Kraje Ameryki Łacińskiej na początku XIX wieku nie „odzyskały” niepodległości. Te kraje wtedy  p o w s t a ł y.

Był 3 kwietnia 2014 roku. Studenci w Caracas kolejny raz protestowali przeciwko rządom Nicolása Maduro. Dobiegał końca jego pierwszy rok na stanowisku tymczasowego prezydenta Wenezueli. No nie, to już było rok po wyborach, czyli nie chodzi o żadnego tymczasowego, tylko pełnoprawnego prezydenta.

Zapalony lewicowiec nikomu się nie kłaniał – ani prezydentowi USA Georgowi Bushowi, którego nazywał diabłem, ani oligarchom – [Chavez] znacjonalizował przemysł naftowy. Przemysł naftowy w Wenezueli znacjonalizowano w 1976 roku. Hugo Chavez miał wtedy dwadzieścia dwa lata i biegał z karabinem po poligonie. Stylistykę „zapalonego lewicowca” przemilczę.

A skoro już o tekście z Wenezueli mowa: nie wiem, czy to dlatego, że akurat Wenezuelę znam nieco lepiej, ale właśnie ten reportaż – Lepiej nago – wydaje mi się z całego zbioru Tańczymy już tylko w Zaduszki merytorycznie najsłabszy. Jest po prostu rażąco stronniczy: wszystkie przytaczane wypowiedzi padają z ust stosunkowo radykalnych opozycjonistów, najwyraźniej z klasy średniej wyższej. Robi się przy tym z Chaveza jakiegoś krwawego, oderwanego od rzeczywistości satrapę według polskiego postpeerelowskiego szufladkowania „z lewicy, więc zły i potworny”. Nie żeby był gołąbkiem pokoju, ale bez przesady. No i miał też swoje racje, o których warto nie zapominać, jeśli chce się cokolwiek z Wenezueli zrozumieć.

REASUMUJĄC

Tańczymy już tylko w Zaduszki to zbiór zgrabnych, wciągających reportaży, opowiadających o niebanalnych elementach latynoamerykańskiego życia. W ogólnej wizji kontynentu jest to jednak tekst banalnie europocentryczny i nie należałoby się nim specjalnie kierować jeśli chodzi o zrozumienie Ameryki.

Jestem całkowicie świadomy, że dla większości czytelników moje uwagi rzeczowe do książki, to nic nie znaczące detale. Ale póki nie zaczniemy na te „detale” (i ich szerszy kontekst) zwracać należytej uwagi, póty Ameryka Łacińska pozostanie dla nas strefą dziwactw i szaleństwa, kontynentem „biednym, niebezpiecznym i egzotycznym”.

Tańczymy już tylko w Zaduszki, Maria Hawranek i Szymon Opryszek, Wydawnictwo Znak

Wojtek Ganczarek

Wychodząc w góry, wracał po tygodniu. Wyjeżdżając autostopem, docierał po dwóch miesiącach. A jak wsiadł na rower, tak go nie ma. Pisze tu: Fizyk w podróży.