Są miejsca na Ziemi, do których chce się wracać, są takie, w których chciałoby się zostać na zawsze, a są też takie zakątki świata, z których chciałoby się uciec natychmiast. Zgadnijcie, do której kategorii zaliczamy Dżakartę, stolicę Indonezji?

Po dniu i dwóch nocach spędzonych na statku, wreszcie docieramy do Tanjung Priok – portu w Dżakarcie. Kiedy stawiamy stopę na stałym lądzie, niespodziewanie, z wielką siłą uderza w nas wielka fala – to namolni taksiarze do znudzenia powtarzający jak mantrę „Taxi Mister? Taxi? Where you go?”.

Nabierając wody w usta prześlizgujemy się przez pieniących się taksiarzy. Wreszcie docieramy na coś, co przypomina pętlę autobusową. Stoimy po kostki w brei składającej się z błota, śmieci, benzyny, psich odchodów i nie wiem czego jeszcze. Jesteśmy okrążeni przez złowrogo warczące, przerdzewiałe autobusy miejskie, które zioną w nas kłębami szarych spalin. Spod ich kół, jak spod kopyt byka, bryzga na nas cuchnąca breja. Miejscowe cwaniaki już  krążą wokół nas i kombinują jakby tu co nieco od nas wysępić. I znowu: „Taxi? Where you go Mister? Taxi?” x 100, x 1000!

Zaczyna się zabawa w ciuciubabkę:

My chcemy na Stare Miasto. Który autobus jedzie na Stare Miasto? Żaden?! Tylko taksówka? Niemożliwe! Nieee, musi coś jechać.  Jakiś autobus jedzie na Stare Miasto! Skąd? Dokąd mamy iść? Tam! Nie tam. Mamy iść w drugą stronę. Nie, tam też nie! A może tu? Nie, tu się nic nie zatrzymuje. Ja już nie mam siły! O! Ten jedzie na stare miasto, wskakujemy. No, to jedziemy! Ufff.

Zobaczymy dokąd dojedziemy, o ile autobus nie rozpadnie się po drodze…. Dach jest, ale sufitu brak. Deszczówka przemieszana z rdzą i brudem kapie na głowę. Jedziemy i jedziemy, końca nie widać. To trwa za długo.  Nachodzą nas czarne myśli – wsiedliśmy do złego autobusu.  Nagle jakiś indonezyjski, stary wiarus krzyczy do nas: – Wyskakujcie!

Dosłownie wyskakujemy w biegu, bo autobus nie zatrzymuje się na przystanku, tylko trochę zwalnia, a na „do widzenia” bucha nam w twarz jadowitymi kłębami spalin. Stoimy na środku ogromnej ulicy, dookoła samochody, setki skuterów i jakaś rzeka – ściek.

– I co? To ma być stare miasto?

– Nie, jeszcze 3 kilometry – odpowiada wiarus. – Bierzemy angkot. Wskakujcie!

– Co bierzemy? Angkor?

Podjeżdża jakiś mikroskopijny minibus . Wchodzimy do niego prawie na kolanach, bo drzwi są tak małe, że nie mieścimy  się w nich z plecakami. Siedzimy na drewnianej ławeczce z kolanami pod brodą. To jest właśnie angkot.  Malutki busik o bardzo ograniczonej powierzchni a mieszczący nieograniczoną ilość osób. Na szczęście podróż tym środkiem transportu trwa krótko. Wysiadamy. Uff! Musimy chwilkę odetchnąć. Zdejmujemy plecaki i rozkładamy plan miasta.

Za naszymi plecami słyszymy miły, młody  głos: – Hello, jak mogę Wam pomóc. Mieszkam w Dżakarcie, jestem studentem i lubię rozmawiać po angielsku. Czego szukacie?

– Hello, bardzo nam miło. Szukamy Placu Fatahillah.

– Plac Fatahillah znajduje się w zupełnie innej części miasta. Chodźcie ze mną , ja Was tam zawiozę.

Coś tu nie gra. Andrzej  podchodzi z mapą do stojącego tuż obok strażnika banku, a ten pokazuje ręką właściwy kierunek i mówi, że to 150 metrów stąd.  A to studencik cwaniaczek! Taki młody i już kombinuje. Ciekawe dokąd chciał nas wywieźć?  No nic.

Idziemy na Plac i od razu znajdujemy Muzeum Wayang (teatralnych lalek indonezyjskich). Samo muzeum trochę mnie rozczarowuje. Oczywiście kolekcja lalek sama w sobie jest bardzo ciekawa, ale niestety słabo wyeksponowana i źle oświetlona. Brak też rzetelnych informacji o wayangach, które nota bene stoją w niezmienionej pozie od kilku ładnych lat i pokrywa je spora warstwa kurzu. Najlepiej utrzymaną częścią muzeum okazuje się sklepik z pamiątkami, za to obsługa jest bardzo miła – panie kasjerki zgodziły się przechować nasze plecaki na czas zwiedzania Starego Miasta. Nie trwało to jednak długo.

Z Batavii, czyli miasta wybudowanego przez Holendrów w XVII wieku, zostało niewiele. Zamyka się ono w obrębie Placu Fatahillah i kilku sąsiednich uliczek, przy których stoją opuszczone i zarośnięte stare kamienice holenderskie. Smutno. Odechciewa nam się dalszego zwiedzania.

Wieczorem, spotykamy się z naszą couchsurfingową gospodynią – Nissą, która zabiera nas za miasto, do domu swoich rodziców. Zabiera – łatwo powiedzieć: najpierw jedziemy lokalnym busem, przez który przetaczają się dziesiątki miejscowych grajków, sprzedawców wszystkiego i żebraków, a potem znów gnieciemy się w angkot. Cała podróż zabiera prawie dwie godziny, a wszystko to okraszone korkami, wszechobecnym zapachem spalin i ogólnym chaosem panującym na ulicach stolicy. Nissa w tygodniu pracuje w Dżakarcie i wynajmuje tu pokój, ale na weekend opuszcza duszną i zatłoczoną stolicę, aby odpocząć w ciszy i spokoju. Wcale nas to nie dziwi!

Nasza sympatyczna opiekunka zmartwiona nie najlepszymi wrażeniami jakie wywarła na nas Dżakarta, postanawia sama pokazać nam miasto. Następnego dnia wyruszamy samochodem z powrotem do stolicy z ambitnym planem zwiedzania. Niestety plan szybko ulega modyfikacji, bo stoimy w gigantycznym korku, a czas płynie. Po ponad dwóch godzinach jazdy „skrótami” docieramy na miejsce – znów jesteśmy na Starym Mieście. Tym razem Plac Fatahillah tętni życiem. Ktoś śpiewa, ktoś tańczy, ktoś prezentuje iluzjonistyczne umiejętności,  sprzedawcy pamiątek zachwalają swój towar, wszędzie pełno wózków z zupą, tofu lub smażonymi bananami. Jest kolorowo i gwarno.

Wypożyczamy rowery w starym, kolonialnym stylu i lokalnego przewodnika, też dość oldschoolowego. Krążymy po starym porcie, pełnym drewnianych łodzi,  po zapachu trafiamy na targ rybny, lekko zapuszczamy się w jakieś slamsy próbując nawiązać kontakt z miejscowymi, a potem spoglądamy na to wszystko z góry, z krzywej wieży.

Przewodnik opowiada nam mroczne historie z czasów kolonialnej Batavii. Wreszcie robi się ciekawie! Na starym moście zwodzonym, nad rzeką, która jest teraz jednym wielkim ściekiem mówi nam o planach zagospodarowania tej starej części miasta. Zanieczyszczona i zaśmiecona rzeka ma być oczyszczona, walące się kamienice odrestaurowane, mają tu powstać knajpki, eleganckie restauracje, hoteliki, a po rzece ma pływać coś w rodzaju wycieczkowego tramwaju wodnego. Pomysły wydają nam się ciekawe i mamy nadzieję, że nie pozostaną tylko w fazie projektu, bo to co widać teraz, wygląda naprawdę mizernie. W każdym razie pracy jest wiele…

Po udanej przejażdżce rowerowej, Nissa  chce nam pokazać inne oblicze miasta – nowoczesne. Jedziemy do dzielnicy biznesowej, ale oczywiście musimy odstać swoje w korkach. Tutaj betonowo – szklane wieżowce prześcigają się w ilości pięter i wymyślności formy. Naszym celem jest olbrzymie centrum handlowe, a właściwie kompleks czterech takich centr, który przytłacza swoim rozmiarem.

Najpierw jeździmy dookoła tego kolosa żeby znaleźć najmniej zakorkowany wjazd na parking, a potem krążymy dobre pół godziny szukając wolnego miejsca. Wreszcie się udało!  W środku oczywiście butiki markowych firm, eleganckie restauracje, fitness cluby, kina i tańczące fontanny… Większość klientów to Chińczycy, którzy spędzają wolny czas na zakupach. Wszyscy elegancko ubrani, ufryzowani i wypacykowani. Panie z dumą wywijają papierowymi torebkami z logo znanych kreatorów mody. Lans i masowa konsumpcja na szeroką skalę.  To oblicze Dżakarty mocno kontrastuje ze slamsami, które widzieliśmy kilka godzin wcześniej.

Życie stolicy Indonezji toczy się do późnych godzin nocnych, zwłaszcza w okolicy Jalan Jaksa – backpackerskiej ulicy. Tu też przyjeżdżamy na kolację, ale najpierw musimy przebić się przez system jednokierunkowych uliczek w których się gubimy. Tak naprawdę moglibyśmy zostawić samochód i przejść na nogach, bo to 500 metrów stąd, ale tu się nie chodzi, tu się jeździ…

Na miejscu spotykamy się z innymi couchsurferami, których przedstawia nam Nissa.. Przy ulicznym starganie jemy satay – coś w rodzaju szaszłyków z kurczaka w słodkawym, orzechowym sosie, a rozrywki dostarcza nam ladyboy (kto to taki? zobaczcie tutaj: Ladyboy Show – szalona noc w Bangkoku), próbujący(a) tańczyć w rytm muzyki. Jego/jej kanciaste ruchy w sumie pasują do chrapliwych dźwięków, które dobywają się z małego magnetofonu na baterie. To zjawisko nikogo już tu nie dziwi, wszyscy dobrze się bawią i nagradzają go/ ją drobnymi pieniążkami. My też.

Około północy wracamy do domu za miasto, bez większych problemów, bo o tej porze ruch uliczny już się nieco rozluźnia…

Niedzielę również spędzamy w Dżakarcie i znów tracimy dwie godziny na dojazd. Nissa prowadzi nas do stołecznej dumy i chluby w centralnym punkcie miasta – narodowego pomnika Monas na olbrzymim Placu Wolności. Monas to 137 metrowy marmurowy obelisk, na szczyt którego można wjechać windą i podziwiać stolicę z góry. Niekończąca się kolejka jednak skutecznie nas odstrasza od wjazdu na górę i ograniczamy się tylko do parteru.

Tutaj, w wielkiej hali, za pomocą kilkudziesięciu małych makiet zwanych dioramami, przedstawiono historię Indonezji. Można się z niej głównie dowiedzieć jakim strasznym ciemiężycielem była Holandia. Jednak hala cieszy się dużym zainteresowaniem Indonezyjczyków, przybywających tu z całymi rodzinami, gdyż dzięki klimatyzacji panuje tu przyjemny chłód – na zewnątrz ok. 34 stopni Celsjusza i pełne słońce.

Makiety cieszą się głównie zainteresowaniem dzieci, które mają po prostu ubaw z butaforyjnych, pokracznych ludzików. Większość zwiedzających odpoczywa na rozłożonych na wypolerowanej podłodze matach, niektórzy właśnie zaczynają piknik, niektórzy już ucinają sobie drzemkę – taki żywy pomnik narodowy.

Pod pomnikiem Monas  jesteśmy umówieni ze znajomymi Nissy i razem mamy pójść na warsztaty fotograficzne organizowane przez społeczność couchsurferów z Dżakarty. Chłopaki się spóźniają, bo są gigantyczne korki. Czy to kogoś dziwi?

Jedziemy więc autem w miejsce, gdzie przeniosły się warsztaty, niestety korki nie pozwalają nam dotrzeć na miejsce o czasie. Znów się mijamy i po „pocałowaniu klamki”, jedziemy w kolejne miejsce, gdzie docieramy pod koniec trwającego już podsumowania warsztatów. Oglądamy kilka slajdów i coraz bardziej jesteśmy zdenerwowani na Dżakartę. Jak w tym mieście można żyć? Jak tutaj można coś planować? Dodatkowo mamy wrażenie, że cały weekend spędziliśmy raczej w samochodzie niż w samej stolicy.

Z późniejszych rozmów dowiedzieliśmy się od Nissy, że ona musi wstać o 4 rano aby dotrzeć do pracy, a z powrotem w swoim mieszkaniu jest o 21. Ot uroki stolicy! Jak więc podejrzewacie, Dżakarta raczej nie zachwyciła nas, a nawet powiedziałabym, że bez poważnego powodu nie mamy zamiaru tam wracać. No, może tylko żeby odwiedzić naszą miłą „przewodniczkę” Nissę, bez niej chyba zupełnie zagubilibyśmy się w tej szarej, przeludnionej i wiecznie zakorkowanej metropolii.

Z Dżakarty uciekamy gdzieś na wieś, z dala od tumanów spalin buchających nam w twarz.

Alicja Rapsiewicz

Kocha góry i wszystko, co z nimi związane. Od 1 lipca 2009 roku w podróży dookoła świata - LosWiaheros.

Komentarze: 3

Paweł 6 września 2010 o 19:59

EEEEEEE byłem i całkowicie się z tym co tutaj jest napisane niezgadzam ….

Odpowiedz

Andrzej Budnik 9 września 2010 o 12:21

Bardzo chętnie zapoznamy się z Twoimi spostrzeżeniami z tego miasta :)

Odpowiedz

katec 7 lutego 2013 o 11:39

uhh słaba opinia kogoś kto chyba mało podróżował po Azji ;)
bez obrazy ale Pekin czy Bangkok ma tak samo… korki, syf, i ludzie.
ale skoro takie coś Cie przeraza to nie polecam wyprawy do Indii czy Bangladeszu, bo chyba tam padniecie ;)

Odpowiedz