W październiku koreańskie lasy liściaste zaczynają się zmieniać. Do tej pory zielone liście klonów i miłorzębów żółkną, stają się pomarańczowe, przybierają różne odcienie czerwonego, aż w końcu w listopadzie brązowieją i opadają.

Przyglądać się jak natura zmienia dekoracje można zarówno w zbliżeniu na pojedyncze liście, jak i patrząc z oddali na całe lasy wyglądające jakby miały różnobarwne plamy. Powabu kolorowym drzewom dodają promienie słoneczne, których nie brakuje o tej porze roku. Obfite opady deszczu były w lipcu i sierpniu. Jesienią słońce podświetla spektakl jakim jest obumieranie liści. To przysparza złotej koreańskiej jesieni wielu widzów. Pogoda zachęca, żeby wyjść na zewnątrz do parku czy na szlak. Za oknem zamiast szarugi i pluchy, słonecznie i barwnie.

Bukhansan

Najlepszymi miejscami, żeby nacieszyć oko jesienią są parki narodowe. W tym trzy razy mniejszym od Polski kraju jest ich dwadzieścia. Z każdego miasta jest niedaleko do oazy przyrodniczej, w której można odsapnąć od zgiełku, smogu i nabrać do płuc świeżego powietrza podczas aktywności fizycznej.

To nie bez znaczenia, gdy mieszka się w metropolii, jaką jest Seul. Niedaleko, na północ od zespołu miejskiego liczącego ponad dziesięć milionów mieszkańców, znajduje się park narodowy, który ma największą roczną liczbą odwiedzających – Bukhansan. Przyczynia się do tego wielkość populacji stolicy, ale też zamiłowanie Koreańczyków do trekkingu. Oni po prostu kochają maszerować przez lasy i góry, wśród rzek i dolin.

Do Bukhansan pojechałem z Seulu najpierw metrem, żeby potem przesiąść się w autobus. Pomimo środka tygodnia i wczesnej pory, ma przystanku było tłumnie. Sądząc po strojach i plecakach, wszyscy wybierali się na szlaki. Zanim przyjechał autobus, ludzie ustawili się w kolejkę i, niczym w Londynie, wsiadali bez przepychania się. Wydawało mi się, że autobus jest już pełny, ale jeszcze kilka osób weszło. Nie zmieniło to faktu, że połowa osób z kolejki musiała czekać na następny.

Miałem czas żeby przyjrzeć się koreańskim piechurom. Wszyscy bez wyjątku byli ubrani w profesjonalną odzież trekkingową, takież buty i plecaki, a z nich wystawały kijki do nordic walkingu. Dominowały żywe kolory kurtek. Fiolet, róż, czerwień, seledyn i pomarańczowy. Nawet narodowa organizacja turystyczna zaleca takie kolory w swoich publikacjach. Dzięki temu wędrowiec jest widoczny.

Przemierzanie tras pieszych w Korei to doświadczenie zbiorowe. Nie ma w sobie nic z odosobnienia i kontemplacji natury. Szlaki są mocno uczęszczane. W związku z dużym ruchem i zainteresowaniem taką formą spędzania czasu wolnego, ścieżki zostały dobrze przygotowane i oznaczone. Nawigacja na koreańskich szlakach nie nastręcza żadnych trudności. Mijani Koreańczycy są ubrani i wyposażeni jakby szli na Everest, a nie jednodniową wycieczkę w niskie góry. Może jednak lepsza przesada w tę stronę niż szpilki na Giewoncie. Każdy prawdziwy piechur ma też przy ramiączku plecaka etui, w którym znajduje się smartfon, zwykle narodowego potentata.

Idziemy na najwyższy wierzchołek Bukhansan, czyli osiemsettrzydziestosześciometrowy Baegundae. Na początku trasa jest łatwa, dopiero potem zaczyna się podejście po schodach. Zatrzymujemy się, żeby odsapnąć i przyjrzeć się jednakowo ubranym mężczyznom. Młodzieńcy wyglądają na uczniów albo harcerzy. Ich koszulki mówią jednak co innego – to żołnierze.

Droga na szczyt wiedzie po schodach, a ostatni odcinek w skałach. Wspinanie ułatwiają liny zamocowane tak, aby tworzyły poręcze. Najwyższy punkt jest oblegany. Każdy chce zrobić sobie zdjęcie z flagą narodową. Strudzeni podejściem siadają nieco poniżej na tarasie, skąd widać seulskie wieżowce.

Seoraksan

Najbardziej znany parkiem w Korei Południowej i zarazem miejscem, gdzie jesień wygląda spektakularnie to Seoraksan na północnym-wschodzie kraju. Wybraliśmy szlak do granitowych skał Ulsanbawi.

W porze lunchu Koreańczycy rozkładają maty i zasiadają do posiłku. Na środku maty pojawia się kimchi, czyli kiszona kapusta pekińska, przystawka będąca nieodłącznym elementem jedzenia. Serwowana chyba do wszystkiego. Poznać ją można po zapachu. Jest też ryż, błyskawiczne zupki, owoce morze i owoce. W ruch idą pałeczki. Z termosów nalewana jest herbata. Nie jest to pospieszne jedzenie kanapki na przydrożnym kamieniu, a uczta będąca jednym z celów wyjścia w góry.

Jirisan

Innym razem, gdy sam poszedłem do Doliny Piagol w parku narodowym Jirisan, zostałem zaproszony do stołu. Jadłem akurat nudle zakupione w schronisku. Trzech Koreańczyków nalegało, abym do nich dołączył. Ich stół był suto zastawiony. Jeden opiekał kawałki bekonu na kuchence turystycznej. Nie mówili po angielsku. Skoncentrowaliśmy się na jedzeniu. Zostałem poczęstowany małą gotowaną ośmiorniczką i otoczony ciekawskimi spojrzeniami. Gdy zacząłem jeść po jednej macce, Koreańczyk pokazał mi właściwy sposób. Chwycił ośmiorniczkę za głowę i wszystkie macki zjadł na raz. Panowała atmosfera rozbawienia, bo na stole stało wino ryżowe – „koreańska whisky”.

Jirisan to największy park narodowy w Korei Południowej. Tylko w nim i Seoraksan są schroniska, w których można przenocować, gdy wcześniej zrobi się rezerwację za pośrednictwem strony internetowej. Nie jest to łatwe, bo gdy tylko pojawia się nowa pula miejsc, błyskawicznie są rezerwowane.

W autobusie rozmawiam z sąsiadem o koreańskich górach. Najwyższa góra w Korei?

– Hallasan, 1950 m n.p.m – mówi, po czym szybko dodaje: – Nie, Paektu, 2744 m n.p.m.

Pierwsza znajduje się na wyspie Jeju w Korei Południowej, druga na granicy Korei Północnej i Chin. Mimo, że kraj jest podzielony, zamieszkuje go jeden naród, a wielu Koreańczyków z południa traktuje całe terytorium jako jedno państwo i wierzy, że w przyszłości dojedzie do zjednoczenia.

Arek Braniewski

Dziennikarz, freelancer i autor ebooka "Rok z Kiwi. Podróż do Nowej Zelandii".

Komentarze: Bądź pierwsza/y