Tylko nie jedź do Kabulu
Autobusy do Kabulu jeżdżą tylko jedną trasą. Jedyna przejezdna w Afganistanie droga najpierw prowadzi na południe, później skręca na wschód do Kandaharu, by stamtąd powoli odbijać na północ w kierunku stolicy. Graniczące z Pakistanem prowincje, które przecina po drodze, to tereny, gdzie więcej od lokalnej władzy do powiedzenia mają talibowie.
– Zabiją cię – krótkie zdanie to odpowiedź na pytanie o cenę biletu.
Pierwsza część opowieści z Afganistanu: Herat – miasto cmentarzy i latawców
Facet, który powinien być jak najbardziej zainteresowany tym, żeby zarobić na dodatkowym sprzedanym miejscu, tylko lekko się uśmiechnął. Nie tak zwyczajnie, po przyjacielsku. Raczej w taki sposób, jakby zobaczył przed sobą wariata.
Nie inaczej było u moich gospodarzy. Wieczorem Walid – menadżer Blue Palace, gdzie się zatrzymałem po przeprowadzce z drogiego hotelu, zawołał mnie do salonu z telewizorem. Zazwyczaj lecą w nim kolorowe produkcje z Bollywood i indyjskie wersje „Idola”. Tym razem miałem obejrzeć wiadomości.
– Zobaczymy, czy nadal będziesz chciał jechać do Kabulu autobusem – powiedział. Na ekranie szlochająca, zapłakana kobieta w czarnym czadorze na głowie. Obok kilkuletnia dziewczynka, która nie ma jeszcze pojęcia jakie nieszczęście spadło na jej rodzinę.
– Dzisiaj rano talibowie zabili męża tej kobiety. Wyciągnęli wszystkich ludzi z autobusu niedaleko Kandaharu i zaczęli sprawdzać ich dokumenty. Pracował dla jednej z amerykańskich organizacji, to wystarczyło, by go rozstrzelać na oczach reszty pasażerów – wytłumaczył Ahmad, młodszy brat Walida.
Starszy mu przerwał: – Gdybym był w tym autobusie pewnie też bym zginął. Wystarczy, że sprawdziliby mój telefon. Mam w nim twój numer, a ty jesteś obcokrajowcem. Gwarantuje ci, że to by wystarczyło.
W telewizji nowe obrazy. Jak w jakimś makabrycznym teledysku przewijają się porozbijane szyby, rozbite szkło na popękanym chodniku, ślady po kulach na odrapanym z farby budynku. Pojawia się twarz mężczyzny w mundurze. To wysoki rangą policjant z Kabulu. Mówi, że od początku roku na drodze Herat – Kandahar – Kabul w opanowanych przez talibów prowincjach, zginęło już prawie ośmiuset Afgańczyków. Dwa dni później zostanie zastrzelona afgańska kobieta, o czym znów będzie głośno w wieczornym wydaniu wiadomości.
To pozwoliło szybko podjąć decyzję. Zostałem w Heracie.
Stary, to tylko Afganistan
W tutejszym klubie bilardowym o wygranej decyduje siła uderzenia połączona z przypadkiem. Krzywe stoły i powyginane kije to chyba standard. Chłopaki jakoś sobie radzą. Ja ledwie trafiam w bile, o zaliczeniu któregoś z dołków w ogóle szkoda gadać.
– Greg, uderzaj mocniej następnym razem – mówi uśmiechnięty od ucha do ucha Ahmad, po kolejnym wygranym pojedynku.
– Chyba wystarczy, nie mam szans przecież. Może lepiej do kina chodźmy – odpowiadam zrezygnowany.
– Do kina? Hahahaaa. Musielibyśmy chyba polecieć do Kabulu – śmieją się chłopaki.
Kina w mieście po prostu nie ma i pewnie nieprędko je otworzą. Zamknięte za rządów talibów do dziś stoi zabite dechami. Konserwatywne władze Heratu nie zdecydowały się na jego otwarcie, nawet gdy kilka lat temu od rządzenia krajem odsunięto świętych mężów. Wszystko podobno przez indyjską kinematografię, która emanuje niezdrowym dla młodych Afgańczyków erotyzmem. Walka z nim wygląda niekiedy dość komicznie. Za nagimi dekoltami i plecami indyjskich aktorek na afgańskim kanale telewizyjnym zawsze podążają wielkie, rozmazane kwadraty. Jakby grały dodatkowe role, dla młodych – raczej czarnych charakterów.
Seks to zło, niech będzie. Ale dlaczego nie działa wesołe miasteczko położone na peryferiach miasta. Potężne koło młyńskie wielkości wieżowca stoi bez ruchu, kilkudziesięciometrowe zjeżdżalnie, po których powinna spływać woda schną w palącym słońcu. Dobrze, że chociaż huśtawek nie przyspawano na sztywno.
– Co jest chłopaki? Możecie powiedzieć o co chodzi tym razem? – spytałem.
– Stary, to tylko Afganistan – odpowiedział któryś i wszyscy znów zaczęli się śmiać. – Tutaj wszystko jest inaczej.
No tak, wystarczy przejść do granic parku rozrywki w kierunku wschodnim. Tuż za wyblakłym, kiedyś zapewne mocno kolorowym ogrodzeniem biegnie droga. Zaraz za nią kolejne ogrodzenie, tyle że z pozwijanego drutu kolczastego. Ciągnie się setki metrów, zakręca parę razy i zamyka wielkie koło wielkości trzech boisk piłkarskich. Trzy czwarte powierzchni zajmują stare, podziurawione wraki. Najwyżej jedna dziesiąta to samochody i autobusy. Resztę stanowią pordzewiałe czołgi, armaty, haubice i transportery opancerzone. No tak, to przecież tylko Afganistan…
Jak to jest na dyskotekach
Jaweda poznałem w parku, niedaleko irańskiego konsulatu, gdzie po dziesięciu dniach od złożenia wniosku, usłyszałem, że wydanie wizy jeszcze chwilę potrwa. Może dwa, może trzy dni. Jak Allah pozwoli.
Studiuje angielski i informatykę. Z szerokim i szczerym uśmiechem, jakim na każdym kroku obdarza się tu obcych przybyszów, spytał jak się miewam. Standardowa rozmowa, standardowe pytania – co tu robisz, po co przyjechałeś do Afganistanu, co myślisz o jego mieszkańcach. On z kolei opowiada o planach na przyszłość. Są takie jak u większość młodych Afgańczyków, których stać na naukę. Chcą zdać egzaminy, wyjechać za granicę na dalsze studia i kiedyś wrócić do kraju.
Chciałby też poznać dziewczynę, tak normalnie, umówić się z nią, zaprosić na lody, zabrać do kina, które może kiedyś uda się otworzyć na nowo. W domu, do którego w końcu zaciągnął mnie na obiad długo opowiadał o swojej miłości – rok młodszej, opatulonej w chustę dziewczynie, która jechała z nami busem na przedmieścia.
– Pogadaj z nią, wymieńcie numery telefonów – zaproponowałem niepewnie.
– No co ty, jej bracia szybko by mnie znaleźli i pewnie nieźle bym oberwał – powiedział. – U nas to wszystko jest bardziej skomplikowane. Najpierw do jej rodziny muszę wysłać swoich rodziców, żeby przedstawili moje zamiary i spróbowali umówić nas na spotkanie. Skomplikowana historia, opowiedz lepiej, jak to jest w Polsce na dyskotekach.
Później rozmawiamy o Ismaelu Chanie, słynnym komendantcie mudżahedinów, który w prowincji Herat bił się z radzieckim najeźdźcą, a teraz jest ministrem i przeniósł się do Kabulu. W końcu zapytałem co Afgańczycy myślą o stacjonujących w ich kraju wojskach sprzymierzonej z Ameryką koalicji.
– To nie jest dobre. My Afgańczycy, nigdy nie lubiliśmy jak rządy nad naszym krajem próbowali przejąć obcy.
– Bez nich nie wygracie walki z talibami – mówię, a w zasadzie pytam, bo jakoś głupio wyrażać tego typu opinie w obcym kraju.
– Z nimi nie wygramy tej wojny tym bardziej – odpowiedział, a po chwili milczenia dodał: – Uwierz mi, my tylko chcemy wreszcie pokoju, jak każdy inny kraj na tym świecie.
Po południu, jedną z bocznych uliczek miasta, szybko przemierzają trzy transportery opancerzone. Z każdego wystaje uzbrojony po zęby żołnierz z karabinem maszynowym. Potężne kaski nasunięte na czoła, ciemne okulary i arafatki zasłaniające pół twarzy. Wyglądają niezwykle groźnie, jak roboty szkolone do zabijania. Podobne wrażenie musieli sprawiać rosyjscy żołnierze, którzy w ubiegłym stuleciu przez 10 lat okupowali Afganistan.
Komentarze: Bądź pierwsza/y