Andrzej Muszyński na grobie Mohameda Buaziziego, w trakcie przygotowywania reportażu na temat rewolucji w Tunezji. (Archiwum)

Andrzej Muszyński na grobie Mohameda Buaziziego, w trakcie przygotowywania reportażu na temat rewolucji w Tunezji. (Archiwum)

Rozmowa z Andrzejem Muszyńskim, podróżnikiem i reporterem, który studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale zamiast kontynuować karierę, zaczął coraz więcej pisać i założył agencję podróży Wyprawy z Reporterem.

– Powiedz tak szczerze, naprawdę chciałeś zostać prawnikiem? I co takiego zadecydowało o tym, że zamiast przemierzać korytarze sądu, założyłeś agencję podróży?

– To nie takie proste. Wydaje mi się, jak sobie obserwuję ludzi dokoła, że jakieś 80 % z nich wybiera kierunek studiów mało świadomie. To chyba w ogóle u nas problem, że młodym ludziom często nie ma kto wytłumaczyć, jak będzie wyglądać ich robota, jeśli wybiorą dany kierunek studiów. Powinny być jakieś obowiązkowe zajęcia w szkołach średnich na ten temat.

Ja miałem mgliste pojęcie, jak wygląda praca prawnika. To po pierwsze. Pod drugie, istnieje jednak wśród tego środowiska takie przeświadczenie, które narasta im dłużej się w tym siedzi, że jednak „jesteśmy elitą, jesteśmy fajni” (oczywiście nie dotyczy to wszystkich). A im dłużej w tym grzęźniesz, tym bardziej w to wierzysz. Mnie to irytowało nieco, bo według innych kryteriów wartościuję ludzi i ani portfel, ani pochodzenie, ani wiedza (jakakolwiek), ani zaradność tymi kryteriami nie są.

- Nie mogę usiedzieć 8 godzin przy biurku w garniturze - mówi Andrzej. Na weselach jeszcze daje radę. (Archiwum)

– Nie mogę usiedzieć ośmiu godzin przy biurku w garniturze – mówi Andrzej. Na weselach jeszcze daje radę. (Archiwum)

Po trzecie wreszcie, nie mogę usiedzieć ośmiu godzin przy biurku w garniturze, to nieodwracalne. Ale najważniejsze, bałem się, że mnie to kiedyś zabije. Wiesz, jest wszystko w porządku, kiedy ktoś sobie coś robi w życiu, pracuje jako, dajmy na to, analityk w korporacji, pr-owiec w międzynarodowym koncernie czy tam jakiś inwestor i umiera z kapitalnym przeświadczeniem, że był kimś, figurą, realizował się, osiągnął cel.

Gorzej jednak, kiedy w wieku, kiedy o zmiany już późno, przychodzi refleksja, mącąca i wywracająca do góry nogami całą hierarchię wartości – odkrywasz, że to co robisz, że twoje miliony i szczeble w karierze oczywiście są przydatne, bo kupiłeś sobie na przykład fajny dom, ale tak poza tym, to jest to gówno warte. Przecież znamy takie osoby, to są prawdziwe życiowe dramaty, czasu przecież nie cofniesz.

Oczywiście mnie chodzi tylko o proporcje, bo gdyby wszyscy stwierdzili, że nie ma sensu budować, sprzątać, obsługiwać, to byśmy na tej planecie, jednej z wielu, mieli w parę dni sceny z Drogi Mc Carthiego i Apokalipsy Świętego Jana. Chodzi jednak o proporcje, o to, żeby nie dać sobie wmówić, że job jest najważniejszą rzeczą na świecie. Że są rzeczy ważniejsze nawet niż praca. To trudne, kiedy zostajesz do tej machiny wkręcony.

Pewnie chciałem takiego dramatu człowieka z późną refleksją uniknąć, dlatego uciekłem. Jak to się skończy – nie wiem. Wiem, że za niezależność też można zapłacić sporą cenę. Więc rzuciłem pracę i aplikację prawniczą, założyłem agencję, żeby z czegoś żyć i piszę. Pisanie jest dla mnie najważniejsze.

– Napisałeś kiedyś, że Azja jest modna wśród turystów i podróżników? Nie masz wrażenia, że podróżowanie w ogóle w Polsce staje się modne? Że dzisiaj dobrze pochwalić się w towarzystwie, że było się w takich Indiach na przykład?

– Ależ pewnie, że tak. Jak ty mi wytłumaczysz różnicę między turystą a podróżnikiem, to ja ci będę bardzo wdzięczny, bo ja przestaję je dostrzegać. Przecież wszyscy nazywają się podróżnikami. Niech się nazywają, mnie to zupełnie nie przeszkadza, tylko przestaję rozumieć różnice, nawet na potrzeby dyskusji i się w tym gubię.

Po przełomie dostaliśmy paszporty do rąk, zaczęliśmy więcej zarabiać i Polacy ruszyli w świat. Dobrze wiesz, że Amerykanie, Australijczycy robią to od dekad. Każdy Amerykanin, którego na to stać, przed wejściem w dorosłość jedzie sobie porobić backpacking i włóczy się po Indiach, Tajlandiach i tak dalej. A mnie, jak w 2006 roku pierwszy raz pojechałem do Kambodży i miałem dwadzieścia parę lat, wydawało się, że jestem Kolumb.

Ale to chyba jest jednak najpiękniejsze. Te pierwsze podróże w nieznane, ta inność, nowość. Później nieco się człowiek oswaja i to nie jest to samo. Chciałbym te pierwsze emocje powtórzyć, ale boję się, że to będzie trudne.

Przez tę modę w Polsce ciągle trwa hossa na podróże. Mnożą się portale podróżnicze, książki, festiwale. Ludzie słuchają, że to nic strasznego pojechać do takich Indii, Kambodży, że tam nie strzelają w głowę na dzień dobry. I sami za chwilę jadą. Więc te podróże spowszednieją za trochę, będzie potrzeba jakiejś selekcji, wywrotu, przewartościowania, ludzie odróżnią też literaturę podróżniczą mierną i infantylną od tej ciekawej. Niekoniecznie ta druga będzie im się podobać, ale będą świadomi, kto pisze bajdy baje, a kto interesująco interpretuje rzeczywistość.

Do podróży po prostu trzeba też dojrzeć i to się u nas dzieje. Taki telefon odebrałem niedawno od jednej pani, która dzwoniła do agencji: „bo wie pan, dziś to już nie ma co jeździć na te Egipty i tak dalej, ludzie się otwierają, trzeba się otworzyć na inne kultury”. Ludzie będą wybierali też egzotyczne kierunki ze snobizmu – skoro do Egiptu może już „plebs”, to trzeba się stamtąd zawijać i szukać innych, bardziej ekskluzywnych miejsc. To stare jak świat.