Nie jestem specjalistą od Armenii czy Kaukazu, jestem „podróżnym”, który po prostu spędził tam na rowerze i z dwójką przyjaciół nieco czasu. W dodatku właściwie przez przypadek.

Nie będzie więc wiele o zabytkach, kulturze, tradycjach czy języku – od tego są „specjaliści”. Opowiem Wam natomiast o tym, jak Armenię (i trochę Gruzję także) postrzega się z wysokości siodełka rowerowego, a nie z fotela wygodnego autokaru, lub naciskając na pedały wypożyczonego auta. Od strony „turysty” nieznoszącego parasolek w drinkach przy basenach, a także usługiwania mu w podróży.

Lotnisko w Kutaisi w Gruzji

Gruzja, lotnisko pod Kutaisi. Nieco zamroczeni naszym widokiem taksówkarze, po zorientowaniu się, że jednak nie potrzebujemy podwózki ani na wybrzeże Morza Czarnego, ani do stolicy Gruzji, ani nawet do Mc Donalds w centrum Kutaisi, wyciągali równo poskładane kartki papieru, z odręcznie (fonetycznie) napisanymi zwrotami po polsku, chcąc byśmy potwierdzili, że wujek google dobrze przetłumaczył zwroty typu: Dzień dobry, mogę panią tanio zawieźć do Tbilisi, tam mam taksówkę… albo: Do Batumi przyjedziemy przed południem. Mogę wskazać dobry hotel. (Fot. Norbert Skrzyński)

Lepiej, łatwiej i wygodniej…

… jest jechać do Gruzji niż do Armenii! I właśnie dlatego, że innym „lepiej, łatwiej i wygodniej” jest tam jechać, tym bardziej Armenia spodoba się pozostałym. I cieszyć się powinniśmy, że nie spotkamy się w niej z hordą turystów, którym z reklamówek i małych plecaczków wystają „przewodniki” pisane i redagowane przez dziennikarzy, historyków, kabareciarzy i travelbrytów (Armenia to „zbyt ciężka” destynacja i nie ma tam nic ciekawego – usłyszeć możemy na ich spotkaniach autorskich). Raczej nie spotkamy także turystów, powtarzających jak mantrę: jacy tu wszyscy są gościnni!, trudno się też będzie natknąć na Rosjan przemieszczających się codziennie tą samą trasą, od hotelu do straganu z pamiątkami, i na wylansowaną plażę.

Podróżując do Armenii, rzeczywiście przeważnie będzie „trudniej i mniej wygodnie” niż w Gruzji – egzotyczniej przez to, a zaskakująco ciekawe okażą się proste, codzienne sytuacje przeżywane z Ormianami – zakupy na bazarach, podróże marszrutką, odpoczynek na skraju drogi, ścisk w metrze erewańskim, wspólne przeczekiwanie deszczu i picie wódki na cmentarzu przed południem.

Podróż rowerem przez Armenię

Armenia, Dolina Areni. Pomimo spragnienia widoku słynnego monasteru Noravank, turyści skandynawscy zatrzymali klimatyzowany autobusu na skrzyżowaniu, pomiędzy niczym a niczym. Uczynili to po tym, jak zorientowali się, że ich krążownik wyprzedza rowerzystę za rowerzystą. Wycieczka ochoczo wypadła z wnętrza z odpalonymi fotoaparatami i rozentuzjazmowana rozpoczęła uwiecznianie nienaturalnego sposobu przemieszczania się po Armenii. Spotkaliśmy ich ponownie na parkingu przed zabytkiem – my dojeżdżaliśmy zdyszani po kilkukilometrowym podjeździe, oni – zawiedzeni naszym brakiem zainteresowania ponownym pozowaniem – odjeżdżali by najechać kolejny punkt programu. (Fot. Norbert Skrzyński)

Po pierwsze – gościnność

Gościnność w Armenii jest, i ma się bardzo dobrze, nawet chyba lepiej niż w Gruzji, gdzie w krok za nią podąża „biznes turystyczny”, spłycający i istotnie ograniczający wymianę kulturową. Mimo, że to w Gruzji Polacy są niemal uwielbiani, to właśnie Ormianie zdecydowanie lepiej reagują na próby skomunikowania się, zapoznania czy po prostu prośby rozwiązania czasem błahych turystycznych problemów.

Właściwie nikt nie próbuje turystów w czymkolwiek wyręczać, mówiąc jak coś zrobić lepiej „gdyż wszyscy tak robią” – ma to o tyle ważkie znaczenie, że jeżdżąc rowerami po Armenii, z namiotami, w najbardziej deszczowy miesiąc roku, ani razu nie poczuliśmy się nadgorliwie osaczeni przez – mylnie interpretujących nasze potrzeby i oferujących swoje usługi czy pomoc – mieszkańców.

W dodatku w Armenii zdecydowanie prościej udawało nam się „dogadać”, bo znając cyrylicę i nieco język rosyjski, każdy jest w stanie dowiedzieć się w gruncie rzeczy wszystkiego niezbędnego dla dalszej podróży. Nie tylko od osób starszych, pamiętających komunizm, ale także od młodych, gdyż w Armenii wciąż uczy się tego języka w szkołach, przeciwnie do szkół gruzińskich. Choć nie należy generalizować.

Podjazd przez góry w Armenii - rowerowa podróż

Armenia, początek podjazdu do monastyru Noravank. Szacunku do znaków ostrzegających przed stromymi i długimi podjazdami nabraliśmy jeszcze w Gruzji, ale to w Armenii dały nam się najbardziej we znaki drogi, których dotyczył ich przekaz. (Fot. Norbert Skrzyński)

Udało nam się też „odkryć” jedno miejsce, powtarzalne w każdym większym skupisku ludzkim, w którym bez wątpienia spotkamy osobę mówiącą w sposób komunikatywny po angielsku. Są to salony znanego, międzynarodowego operatora telefonii komórkowej, doskonale obrendowane i widoczne z ulic i placów – nie do pominięcia, tym bardziej jeśli chce się skorzystać z ich zaskakująco taniego internetu.

Wracając jednak do gościnności. Wyobraźmy sobie taką sytuację w Polsce, lub nawet i w Gruzji: trójka rowerzystów, z obcego kraju, zatrzymuje się na „obwodnicy” niewielkiego miasteczka. Na poboczu, tuż przy przydrożnym straganiku z owocami zaczyna lekko kropić deszcz, nie jest za ciepło. Jeden z rowerzystów podchodzi do sprzedawcy jabłek, pytając czy w pobliskiej miejscowości jest sklep spożywczy, i czy będzie o tej porze otwarty. W Polsce czy w Gruzji już w tym momencie pojawiłby się niewielki problem komunikacyjny, bo zakładając, że przyjezdny rowerzysta niedoskonale włada miejscowym językiem, a miejscowy sprzedawca niekoniecznie jest w stanie się skomunikować inaczej niż we własnym – udzielenie trafnej odpowiedzi na pytanie o sklep i godziny jego otwarcia byłoby zasadniczo niemożliwe z uwagi na całkowity brak zrozumienia pytania. W Armenii wystarczy podstawowa znajomość języka rosyjskiego (więc teoretycznie po polsku też można się porozumieć). W dodatku, czy chwilę potem (bez nabycia owoców), uzyskując czy nie uzyskując satysfakcjonującą odpowiedź, rowerzyści zajadaliby się soczystymi jabłkami i brzoskwiniami ofiarowanymi przez straganiarza? Raczej nie.

Kontynuując porównanie. Czy chwilę po tym jak jeden z przyjezdnych wrócił z, i owszem otwartego sklepu, ale niestety niezaopatrzonego w pieczywo czy jajka, lecz głównie w chemię gospodarczą, słodycze, alkohol i papierosy, zostałoby turystom w Polsce lub w Gruzji zaoferowane pieczywo i jaja „własnej roboty”? No, okej, może w Gruzji tak. Z tym, że już na pewno tylko w Armenii może się zdarzyć, że domorosły piekarz nie będzie wiedział ile za swój wyrób należy mu zapłacić, gdyż nie kupuje chleba w sklepach i nie wie jaka jest jego cena rynkowa. Z całą pewnością Polak lub Gruzin wiedzieliby ile za swój wypiek chcą uzyskać od inostrańca.

W tym momencie w historii pojawia się nowa bohaterka, żona sprzedawcy jabłek. To od niej rowerzyści z Polski starają się uzyskać odpowiedź na pytanie: gdzie moglibyśmy rozbić namioty? Uzyskują ją po kilku chwilach (nastąpiła konsultacja z mężem), rozwiązaniem staje się trawa w przydomowym sadzie. Nie przemierzają nawet połowy dystansu do sadu i następuje zmiana planów – zamiast trawnika turystom do spania oferowany jest pokój na piętrze domu. Umeblowany, w ormiańsko-postradzieckim stylu, z dość wygodnymi łóżkami. Bajka. Dla umęczonych podjazdami rowerzystów spanie w tych warunkach, a dodatkowo umożliwienie skorzystania z prysznica, a także wieczorne, nie za długie rozmowy, przerywane wesołymi toastami domosznają wodką i takimże winem oraz odwiedzinami rodziny gospodarzy jest zbawienne i bardzo przyjemne. A cała historia została sprowokowana zaledwie zmęczeniem po całodziennej jeździe i zbliżającym się zmierzchem.

Krajobrazy Armenii - podróż rowerem

Armenia, karawanseraj Selim przed przełęczą Vayots Dzor (2410 m n.p.m.). Piękny widok, choć psuje go nieco tłumek wokół przewodnika tłumaczącego, że to nie ze względu na panoramę postawiono tu ten budynek. I nie jest niczym złym, że turyści dojeżdżają tam głównie autokarami, ani, że oglądają i fotografują wiekową ochronkę dla kupców i ich towarów – szkoda tylko, że pan w czerwonej kurce dopiero co opróżnił pęcherz w cieniu zabytku… (Fot. Norbert Skrzyński)

W Armenii czasem wystarczy usiąść na krawężniku lub oprzeć rower o ogrodzenie domostwa by zdarzyło się coś dobrego – w ten właśnie sposób, można być zaproszonym np. na degustację win i koniaków w jednej z winnic doliny Areni (tej słynącej właśnie z koniaków i wina). W podobnie prosty sposób okazywano nam dużo życzliwego zainteresowania wielokrotnie, bez liczenia w zamian na cokolwiek, po prostu ze zwykłej, bezinteresownej, niezmiernie serdecznej i jednocześnie nie narzucającej się gościnności. Przecież podobna gościna u winnego wytwórcy z Francji czy Hiszpanii byłaby czymś szczególnie wyjątkowym (z komercyjnego/biznesowego punktu widzenia to niedopuszczalne by rozdawać wino), a i trzeba mieć świadomość, że zmęczonym turystami z Polski Gruzinom w najbliższym czasie coraz trudniej będą przychodziły tego rodzaju pomysły do głów.

Z podobną reakcją na nasze nastanie spotkaliśmy się i od rezerwisty Armii Armeńskiej, który w czasie pokoju zajmuje się rybo i rakołóstwem (choć może i kłusownictwem) na Jeziorze Sewań – przyjął nas na swoim brzegu miejscem pod namioty, tuż przy turystycznych kontenerach przygotowanych dla bywających tu w sezonie letników. Nie minęło wiele czasu od rozstawienia pałatek by zaproponował skorzystanie z wnętrz domków letniskowych oraz osobiście przyrządził kilka smażonych ryb. Chęć odwdzięczenia się poczęstunkiem wódką, skwitował odmową i krótkim przekazem, że „dziś już swoje wypił”. Napiliśmy się kolejnego dnia. Jak tu nie zostać dłużej w tak przyjaznym miejscu jeśli od rana pada deszcz, a gospodarz namawia na dotrwanie do kolacji, na którą przygotuje raki, które właśnie wyłowił z jeziora? Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, on był ciekaw nas, my byliśmy ciekawi jego – mając dużo czasu, raków, wódki, tolerancji i szacunku dla siebie miło spędza się takie wieczory.

Można byłoby oczywiście przytaczać kolejne przykłady ormiańskiej gościnności (np. gdy zaproszono nas o dziesiątej rano do stołu z dwiema napoczętymi butelkami wódki i dodatkowo poczęstowano kawą i szaszłykiem, albo o gościnie w domu przemiłej rodziny w Martuni, lub udostępnieniu letniskowej działki na nocleg tuż przy granicy z Gruzją), ale zdaje się, że i te powyższe wystarczą by zacząć się zastanawiać nas osobistym sprawdzeniem tych doniesień.

Rowerowa podróż przez Armenię. Spotkanie na cmentarzu

Armenia, cmentarz w miejscowości Tsovinar nad Jeziorem Sevan. „Jedna flaszka, druga flaszka i też trzecia, kurde bele, leci…” – wódka najczęściej wlewała się do naszych kieliszków nim jeszcze się orientowaliśmy, że są nasze. W Armenii rzeczywiście wiele czynności wykonywanych jest pod wpływem alkoholu – najwięcej piją jednak głównie starsi mieszkańcy kraju, mający serdeczne serce i niemal niczym nie skrępowaną życzliwość dla inostrańców. (Fot. Norbert Skrzyński)

Po drugie – zabytki

Tych szukać rowerzystom jest trochę trudniej niż turystom zmotoryzowanym, gdyż większość ormiańskich zabytków znajduje się na szczytach wzgórz lub stromych wąwozów czy kanionów. Są to przeważnie „kwitnące” kamienne chaczkary oraz tysiącletnie monastyry – piękne, dostojne, a ich walory przez każdego rowerzystę zostaną tym bardziej docenione, im bardziej musiał się namęczyć by je na własne oczy zobaczyć.

Co warto, a czego nie warto zwiedzać, decydować powinien każdy zainteresowany – niemniej zasadne jest słuchanie sugestii mieszkańców kraju co do „atrakcyjności” poszczególnych turystycznych miejsc. Przeważnie to, z czego są najbardziej dumni i do oglądania czego zapraszają najsilniej, jest rzeczywiście warte wysiłku włożonego w dojazd – lecz nie wolno zapominać, że Europejczykom niekoniecznie przypadnie do gustu to, w czym się lubują Ormianie.

Tych wszystkich Polaków zainteresowanych przyjazdem do Armenii, których wiek nie pozwala pamiętać czasów realnego socjalizmu w naszym kraju, Armenia miło zaskoczy obecnością niemal wszędzie tego, co już dawno przemieniono w taki sposób by jak najmniej przypominało czasy zamierzchłe. Tak w Polsce, jak i np. w Gruzji, która stara się maksymalnie zatrzeć swą przynależność „związkową” (nie licząc miasta Gori oczywiście). Armenia właściwie w całości jest skansenem komunizmu, i bynajmniej nie jest to najgorsza rzecz jaka jej się w historii przytrafiła. Gdyby dobrze do tematu podejść, z całą pewnością znalazłoby się sporo zainteresowanych wycieczkami w przeszłość – do całych miast, wsi i infrastruktury.

Polecamy: Rowerami przez Armenię [FOTO]

Wracając do tych nieco starszych zabytków – monastyrów i pamiątek architektonicznych o charakterze sakralnym w Armenii jest dostatek, większość w bardzo dobrym stanie, co jest efektem pomocy diaspory ormiańskiej rozsianej po całym świecie, głównie w Rosji, Kanadzie i USA, a także pomocy Unii Europejskiej i amerykańskich organizacji charytatywnych. Dziwne, że państwo rosyjskie wspiera Ormian głównie stacjonującą wciąż w ich kraju Armią oraz kontrolując większość kopalni złota.

Po trzecie – przygoda z naturą

Bez wątpienia wspaniałych widoków w Armenii nikomu brakować nie będzie – ten górzysty kraj zaspokoi nie tylko wizualnie amatorów męczenia się rowerowymi wjazdami pod przełęcze, ale również tych wszystkich, którzy chcieliby spędzić wiele dni wędrując np. szlakiem monastyrów na południu kraju lub wspinając się na czterotysięczny Aragac. Skały w górach Tawusz są coraz częściej doceniane przez wspinaczy, a same w sobie dość trudnym trekkingowym wyzwaniem – jest się gdzie gubić i odnajdywać.

Stara łada na drogach Armeni

Armenia, Tsovaghyugh. Nazwy ormiańskich miejscowości przysparzać mogą dreszczy języka. W maju turystom dreszcze przechodzą po całym ciele, jest to bowiem najbardziej deszczowy miesiąc w roku. (Fot. Norbert Skrzyński)

Ormianie szczycą się także czystym i pięknie położonym Jeziorem Sewań – którego obfitujące w ryby i raki wody, zawdzięczają swą jakość podwodnym źródłom, z których jezioro jest zasilane, dopływa bowiem do niego zaledwie kilka niewielkich rzek mogących być nośnikami zanieczyszczeń przemysłowych czy miejskich. Ruch turystyczny skupia się głównie wokół miasta Sewań i zachodniego brzegu – południowa, a szczególnie wschodnia (z uwagi na słabszą drogę i być może bliskość granicy z Azerbejdżanem) część jeziora jest niemal wolna od masowego ruchu turystycznego. Przestrzenie wypełniają łąki oraz pola uprawne, a zbocza Gór Sewani są świetnym miejscem obserwacyjnym całego zbiornika jak i trzytysięczników w Górach Vardenis i Geghama.

Najprzyjemniejsze w obcowaniu z naturą armeńską jest skupienie i spokój jakiego można doznać będąc w jej pobliżu – oddalenie osad ludzkich i niedostępność skutkuje brakiem tłumów w rezerwatach przyrody, na szlakach i szczytach górskich czy brzegach jezior.

Ormianie wołali za nami „mołodcy!”

Właściwie to jechaliśmy do Kurdystanu, stęsknieni kurdyjskiej gościnności, perskich zabytków i irańskiej natury. Ostatecznie zderzyliśmy się z polityczną rzeczywistością i w Erewaniu nie wydano nam wiz irańskich – zostaliśmy więc w Armenii i dużo czasu nam nie zajęło by dostrzec podobieństwa z Kurdystanem. Trzy najważniejsze wymieniam wyżej.

Oczywiście do pewnych wniosków dochodzi się z czasem, ale już i tam na miejscu wiedzieliśmy, że dokonaliśmy doskonałego wyboru zatracając się w trudnej rowerowo, pogodowo i całkiem nieznanej nam społecznie i gospodarczo Armenii, zamiast zawrócić do sztucznie europeizowanej, na siłę „uturystycznianej” i agresywnie promowanej Gruzji. Do pewnych wniosków dochodzi się z czasem – po przemyśleniach głowy, która nabiera dystansu do trudów podróży, po skonfrontowaniu spostrzeżeń z drogi, z wiedzą zdobytą już post factum.

Armenia, jeden z niewielu krajów, którego naród w większości zamieszkuje poza granicami państwa (z około jedenastu milionów tylko trzy miliony żyje w kraju) – by wymienić tylko kilkoro bardziej znanych Ormian: Cher, Garri Kasparow, Andre Agassi, Youri Djorkaeff, Garou, a także cały skład kapeli System of a Down, to jeden z najmniejszych krajów azjatyckich, którego granice zajmowały niegdyś ponad sześć razy więcej powierzchni niż współczesna Republika Armenii. Od IV w. n.e. oficjalną religią Ormian jest chrześcijaństwo – to pierwszy kraj, który przyjął tę religię jako państwową.

STalin w Gruzji

Gruzja, Gori. Główna aleja i park w tym mieście wciąż upamiętniają Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego, powszechnie znanego jako Józefa Stalina. Tego samego imienia są także główne drogi wyjazdowe z miejscowości w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od miejsca narodzin i wychowania radzieckiego dyktatora. Naród gruziński wciąż się spiera z osetyńskim o to jakiej narodowości był najbardziej znany mieszkaniec Gori – nie jest to jednak najistotniejsze zagadnienie różniące oba narody. (Fot. Norbert Skrzyński)

* * * * *

Poznałem kilku polskich Ormian, dumnych z tradycji swego narodu, świetnie odnajdujących się i rozwijających polską rzeczywistość – są to ludzie niezmiernie podobni do tych, których mieliśmy przyjemność spotykać męcząc się na rowerach w ich macierzy. Są pełni spokoju, niehałaśliwi, jednocześnie radośni i sympatycznie eleganccy – bardzo inteligentni, uprzejmie gościnni i życzliwi, z poszanowaniem traktujący inny punkt widzenia, zarazem zabawnie upewniający się, że to w Armenii są najpiękniejsze widoki, najsmaczniejsze potrawy i wino, najgościnniejsi mieszkańcy, najważniejsze zabytki i tak dalej…

* * * * *

Armenia nie jest (jeszcze) tak popularna jak Gruzja – ale ile to potrwa? Prawdopodobnie do czasu, gdy zarządy tanich linii lotniczych postanowią, że warto wysłać kilkanaście samolotów tygodniowo do Erewania i Giumri.

Co się wówczas zmieni? Można się spodziewać aktywacji tych Ormian, którzy w „zagubionych” Europejczykach odnajdą szansę na szybki i łatwy zarobek. Być może potrwa to kilka lat, ale z całą pewnością już rozpoczął się proces znany z wybrzeży Bałkanów, Gruzji, nie mówiąc o Tunezji czy turystycznych rajach wschodnioazjatyckich – turystyka rozwinie w Armenii nie tylko zmysł przedsiębiorczości u mieszkańców, ale przyciągnie kapitał zachodni i inwestorów, którzy zbudują nowoczesne hotele, parki rozrywki, ośrodki narciarskie, zajmą się „organizacją” życia turystów, pozamykają ich w chronionych przestrzeniach drogich hoteli oraz klimatyzowanych autokarach.

Na szczęście potrwa to jeszcze kilka ładnych sezonów i niewątpliwie w tym czasie warto się wybrać, przynajmniej raz, tanim lotem do Gruzji – wsiąść w pociąg lub autobus do Tbilisi, przesiąść się do pociągu do Erewania i dobę od lądowania zjeść porządny chorować zagryzając go świeżutkim lawaszem.

Zawsze też jeszcze pozostanie do odwiedzenia Górski Karabach, który na swą „turystyczną szansę” czekać będzie bez wątpienia dużo dłużej, ale to temat na całkiem oddzielny artykuł.

 

Norbert Skrzyński

Niespełniony geograf, ciągle dokonujący trudnego wyboru pomiędzy tym co robić lubi, a tym co robić musi. Z zamiłowania rowerzysta, czytelnik, obserwator, wielbiciel map. Radykalny przeciwnik bezmyślności. Ekstremalny zwolennik przemieszczania się.

Komentarze: Bądź pierwsza/y