Kurdystan to nie Irak
Siedzę w „salonie” hostelowego mieszkania studentów uniwersytetu w Aqrah. Jego ściany zdobią również trzy wymowne zdania: Kurdystan to nie Irak. Kurdystan to Kurdystan. Irak to Irak.
Przez uchylone okno na piętrze przeciskają się ostatnie tego dnia pomruki ulicy – szczęk opuszczanych rolet sklepowych i pojedyncze, podniesione głosy przechodniów. W dali słychać ujadanie psów i pohukiwania silników aut. Siedzę oparty plecami o ścianę, na której długopisami i flamastrami wypisane są wersety Koranu oraz zwroty Allah jest Wielki, Chwała Allahowi, Szukamy schronienia w Allahu, Proszę Allaha o przebaczenie…
Pod sufitem jaśnieje świetlówka kompaktowa – jej blade, białawe światło drażni oczy. Jestem bardzo zmęczony lecz zgromadzeni w pomieszczeniu mężczyźni nie pozwalają mi usnąć. Zaczepek i poszturchiwań nie ma końca, co rusz muszę podrywać z piersi ciężką od wrażeń głowę. Staram się nie „odpłynąć” na całego. Nogi krępuje siad po turecku, a dłonie szklaneczka z herbatą i kazachski papieros. W kącie telewizor donosi o bohaterstwie peszmergów („tych, którzy patrzą śmierci w oczy”) na froncie walki z Daesh – potwornymi reprezentantami quazi-państwa – ISIL, którzy nigdy nie stosowali dyplomatycznych i cywilizowanych środków perswazji. Peszmergowie są Bohaterami, każdy iracki Kurd to wie. Zresztą, nie tylko iracki.
Gospodarze wynieśli z pokoju stół – jednorazową ceratę, rozkładaną przed domownikami tylko na czas posiłków. Na skromnej wykładzinie została tylko taca z czajniczkiem herbaty, kilkoma szklaneczkami i cukiernicą z kostkami cukru. Milczenie przerywa pytanie, które słyszałem w Iraku wielokrotnie.
– Kurdystan good? – kilka razy dziennie upewniano się czy podoba mi się ta kraina.
– Good, good! Very good. Kurdish people are very good – potwierdzam z uśmiechem i uniesionym kciukiem.
Nie kłamię. O gościnności Kurdów krążą legendy – nie ma w nich przesady. Nie mają własnego państwa ani reprezentacji narodowej w piłce nożnej, są jednak najprawdopodobniej najgościnniejszym narodem świata.
– Chciałbym pojechać do Polski… Potrzebuję wizy, prawda? – pada kolejne pytanie. Prędko studzę turystyczne zapędy. – Nie wiem ile kosztuje wiza, i jakie są formalności wjazdowe… To skomplikowane, bardzo skomplikowane… A masz w ogóle paszport?
Przecząco kręci głową. Zacznijmy od tego, że większość Kurdów irackich nie ma paszportów. Europę znają głównie z kanałów satelitarnych i opowiadań odwiedzających ich turystów. I czasem z relacji członków rodziny, którzy pracowali lub mieszkają w Europie – wielu z nich wraca do macierzy po latach emigracji.
W drzwiach pojawia się kolejna zaskoczona moją obecnością postać. Pytający wzrok uspokaja dopiero sprawne tłumaczenie Kovana: – To mój kolega Norberto, wraca do Polski. Kilka tygodni temu spotkaliśmy się w Batifie. Jechał z przyjaciółmi na rowerach do Bandar-e Anzali w Iranie…
Mogłem się domyślać, że to właśnie powiedział. Nie znam kurdyjskiego, ale potrafiłem rozróżnić w wypowiedzi: polanda, batifa, bisikleta, bandar-e anzali, ajran… Nowo przybyły wita się uściskiem dłoni, z niektórymi pocałunkiem w policzki „na dwa” i szerokim uśmiechem – wstaję by podać mu rękę. To oznaka szacunku nie tylko dla gospodarzy, ale i dla sytuacji w jakiej się znalazłem. Siedzę w „salonie” hostelowego mieszkania studentów tutejszego uniwersytetu. Jego ściany zdobią również trzy wymowne zdania: Kurdystan to nie Irak. Kurdystan to Kurdystan. Irak to Irak.
Iracki Kurdystan. Przepraszam, czy tu biją?
Przybyłem do Aqrah zaledwie kilka godzin wcześniej i rzeczywiście kierowałem się już w stronę Polski – mimo iż do lotu z Gaziantep w Turcji pozostawało zaledwie kilkadziesiąt godzin, Kovan namówił mnie bym został na noc i rano ruszył do granicy iracko-tureckiej. Nie musiał mocno namawiać – perspektywa wyskoczenia „na miasto” była bardzo kusząca. Chciałem zobaczyć wiekowy monastyr Kale, znajdujący się w północnej części miasta i staromiejskie kazby.
Do historycznej części Aqrah dotarliśmy pieszo. W tym kilkudziesięciotysięcznym mieście niemal wszędzie jest „pod górę”, również by dotrzeć pod miejscową atrakcję turystyczną – wodospad Sipa – trzeba się zdrowo napocić. Dlatego nie wdrapywaliśmy się już na widokowe wzgórze ponad Kale – zabrakło nam sił i chęci – miast tego, namówiłem chłopaków na odwiedzenie kościoła katolickiego, w nowszej części miasta.
To była niedziela wielkanocna, a w skromnej świątyni akurat skończyło się nabożeństwo. Stojący przed bramą tłum wydawał się być pobożnie rozemocjonowany – zastąpiono nam drogę, spytano o powód wizyty.
– Przyszedłem się pomodlić, jestem chrześcijaninem. To jest kościół, prawda? – Kazano czekać na księdza. Po kilku minutach upewniłem się czy krzyż, który widzę na szczycie budynku, oznacza to co zawsze.
– Ale, to jest kościół, prawda? Dom Boży? To ja idę się pomodlić. Nie jest mi potrzebny do tego ksiądz!
Moja niedowierzająca mina i pewny krok, nie pozostawiły żadnych złudzeń: on nie poczeka na księdza, wejdzie do środka i Bóg jeden wie co zrobi wewnątrz!. Kilka osób poszło za mną. Czułem zażenowanie i wstydziłem się przed moimi kurdyjskimi przyjaciółmi, że byli świadkami tej niezręcznej sytuacji – oto opowiadam im całą drogę, że dziś jest jedno z największych chrześcijańskich świąt, że jak nigdy mam chęć się pomodlić w kościele, i że sprawią mi ogromną przyjemność jeśli pójdziemy do niego wspólnie, a tu proszę: nieupoważnionym wstęp wzbroniony!
Kovan ma nieco ponad dwadzieścia lat i dziś był pierwszy raz w życiu w środku kościoła – podobało mu się. Nawet bardzo. Głównie za sprawą dziewczyn, które nie skrywały włosów pod chustami i ramion pod długimi rękawami. Jak poznać, że jest się w chrześcijańskiej dzielnicy kurdyjskiego miasta? Po dużej ilości damskich salonów fryzjerskich i sklepach z damską odzieżą z szeroko otwartymi drzwiami i odsłoniętymi witrynami. I oczywiście po kolorowych kasetonach reklamujących piwa Carlsberg i Tuborg. I po wiszących nad drzwiami wejściowymi krzyżach również.
Nasze poznanie się na początku marca było klasycznym przykładem kurdyjskiej reakcji na wędrowców. Szóstka rowerzystów stanęła, tuż przed zmierzchem, pośrodku niewielkiej miejscowości – potrzebowaliśmy tylko zjeść coś ciepłego i kawałka podłogi do przespania się. Nic więcej. Otwarto dla nas mały lokal z kanapkami na ciepło i kebabem. Po angielsku nie słyszeliśmy wiele ponad: Hello! How are you? What is your name?
Bawiąc się w kalambury uzgodniliśmy, że noc możemy spędzić w remontowanym lokalu obok restauracyjki. Ktoś zadzwonił po Kovana, bo najwidoczniej tylko on był w stanie się z nami porozumieć inaczej niż na migi. Przyjechał starą, bordową terenówką i postawił kontrpropozycję.
– Prześpijcie się w socjalnym pomieszczeniu na stacji benzynowej. To interes mojego taty.
Pewnie! Czemu nie? Przecież stacje benzynowe to doskonałe miejsca wypoczynku dla osakwowanych rowerzystów! Od słowa do słowa, z minuty na minutę, i im więcej osób się nami interesowało, sytuacja coraz szybciej wymykała się spod kontroli – ostatecznie tej nocy spaliśmy w rodzinnym domu Jaaferów. Napojono nas, nakarmiono, wykąpano i uprano. Wyspaliśmy się porządnie i o poranku pojechaliśmy dalej. Nie spowszedniały nam tego typu sytuacje, jednak przyzwyczailiśmy się już, że po zaproszeniu na herbatę, przeważnie pada również zaproszenie i na obiad, i na nocleg, i oferowana jest możliwość umycia się, czy skorzystania z pralki.
Innym razem, pewien anonimowy Kurd, sprowokował nas do dłuższego postoju nad brzegiem rzeki: po pół godzinie przywiózł domowy obiad, napoje i owoce.
– To jest Kurdystan, a ja jestem Kurdem. Jesteście naszymi gośćmi, nie możecie jechać dalej bez posiłku i odpoczynku! – tłumaczył swe zachowanie, które było konsekwencją bezskutecznego poszukiwania czynnego lokalu gastronomicznego w mijanej miejscowości.
Skoro nie można było nic zjeść w mieście, pojechał do swego domu i przywiózł obiad dla szóstki obcych ludzi! Taki jest właśnie Kurdystan. Tacy są właśnie Kurdowie.
– No chyba Cię po****ło? Do Iraku? – Najczęściej takie stwierdzenia słyszałem przed wyjazdem. Zmieniłem więc nomenklaturę: Pojechałem na rower do Kurdystanu. Nikogo nie mam zamiaru przekonywać by się tam wybrał na wczasy, ale ja do Kurdystanu z całą pewnością wrócę!
Komentarze: Bądź pierwsza/y