Po niestety krótkim pobycie w Rumunii kraj ten zachowa się w mojej pamięci jako raj utracony, miejsce przepełnione spokojem, ciszą i słońcem. Tydzień spędzony na górskich spacerach, przyglądaniu się życiu małych wiosek i wędrówkach po sennych uliczkach pięknych, starych miast Transylwanii oraz Banat i Kriszany, był tym, czego zmęczony wielkomiejskim życiem umysł najbardziej potrzebował.

Moje tegoroczne wakacje, jako świeżo upieczonego pracownika pełnoetatowego, skurczyły się do zaledwie dwóch tygodni. Była to również moja pierwsza wakacyjna podróż odbyta samochodem. Tydzień miałam poświęcić na szaleństwa festiwalowe, a po nich – odpoczywać w Rumunii. Plan był zwięzły – byle dalej od hałasu, najlepiej tylko w górach. Mimo takiego założenia, trudno było się oprzeć zwiedzaniu kilku uroczych miast, które, notabene, okazały się ciche, senne i spokojne, zatopione we wszędobylskim, sierpniowym słońcu.

Co warto wiedzieć?

Wyruszając w podróż samochodem do Rumunii, warto wiedzieć, że na granicy należy kupić obowiązkową winietę (koszt tygodniowej winiety to 5 euro). Wszystkie istniejące mapy GPS Rumunii są kiepskie i prędzej czy później dojdzie do sytuacji, że w poszukiwaniu jakiegoś miejsca nasz GPS po prostu się zgubi i zaniemówi. Warto zatem, już na miejscu, nabyć papierową, aktualną mapę kraju.

Warto zabrać ze sobą namiot, ponieważ w Rumunii w wielu miejscach można go rozstawić za darmo, na dziko – trzeba się jedynie upewnić, że nie jest to czyjeś pole. Hotele i pensjonaty są drogie – ich ceny porównywalne są do tych w Polsce (np. w Hunedoarze tani pokój dwuosobowy w hotelu kosztował 140 złotych). Z kolei restauracje są dość tanie i warto ich poszukać w eleganckich „kuriach” (domach wypoczynkowych) w górskich wioskach – czasem jest to jedyna opcja na ciepły posiłek w górach.

Sporo Rumunów mówi po angielsku, jeszcze więcej – po niemiecku i francusku. Większość (przynajmniej w Transylwanii oraz Banat i Kriszanie) posługuje się językiem węgierskim. Historie o tragicznych rumuńskich drogach to mit – krajówki są w lepszym stanie niż te polskie. Jedynie w górach można napotkać na zrujnowane, jeszcze nie wyremontowane wąskie drogi.

Według planu w Timisoarze miałam spędzić zaledwie kilka godzin, poszwendać się po starówce, zjeść obiad, zrobić jakieś zakupy i następną noc spędzić gdzieś po drodze do Hunedoary. Samochód został na parkingu supermarketu Billa, który znajduje się 10 minut na piechotę od serca miasta. Wokół Starego Miasta parkingi są płatne. Potem jeszcze tylko bankomat (zgodnie ze wskazówkami w przewodniku nie kupowaliśmy lei w Polsce, ponieważ to się nie opłaca), jeden z wielu wokół nas, i ruszamy spacerkiem na starówkę.

Timisoara to jedno z najwspanialszych rumuńskich miast. Zauracza ono swoją wspaniałą, lecz zaniedbaną, architekturą. Mnie zachwyciły przede wszystkim budynki reprezentujące architekturę fin du siecle, które spotkać można i w innych miastach Rumunii.

Jest gorące, niedzielne popołudnie, więc spodziewamy się tłumu turystów…i tu wielkie zdziwienie: ulice są zupełnie puste, a rynek, zastawiony kafejkami, cichy, jakbym trafiła tu poza sezonem turystycznym. Pod klimatyzowanymi parasolami kafejek siedzi zaledwie parę osób. Nie narzekam, w ciszy kontempluje się Timisoarę z wielką przyjemnością.

Sporym problemem (!) było znalezienie otwartej knajpki, w której, poza wypiciem kawy, można byłoby coś zjeść. Po półgodzinnych poszukiwaniach trafiłam do pizzerii. I tu spotykają mnie dwie miłe niespodzianki, które będą się w Rumunii powtarzać: po pierwsze pizza jest pyszna, przygotowana na cienkim cieście. Po drugie, kelnerka wie, że wegetarianin, nie je również ryb (w porównaniu z polskimi pracownikami gastronomii jest to duży postęp), co więcej, myśli, że każdy wegetarianin nie je również nabiału i chce nam zaproponować pizzę bez sera. Nie wysilam się , żeby wytłumaczyć jej różnicę między wegetarianinem a weganinem, ale jestem bardzo miło zaskoczona. Aha, zapomniałam o trzeciej miłej niespodziance: ceny, jak na restaurację na starówce turystycznego miasta,  są zaskakująco niskie.

Po zaspokojeniu żołądka i zrobieniu skromnych zakupów w Billi, wyruszam w dalszą drogę.

W przewodniku czytam, że hunedoarski zamek jest nieco zapomniany i rzadko odwiedzany przez turystów. Chciałabym, żeby to było prawdą… na parkingu pod zamkiem widzę szkolne wycieczki i sporo innych turystów. Mina trochę mi rzednie – będzie tłoczno. Nie jest to jednak powód, aby rezygnować ze zwiedzania tego olbrzymiego, pięknego zamku transylwańskiego. Jest on położony bardzo malowniczo, a efektu nie psuje nawet położony niedaleko zakład metalurgiczny, który Rosjanie podobno postawili tutaj celowo, aby pomniejszyć wielkość średniowiecznego obiektu, świadczącego o pięknej, arystokratycznej historii kraju.

Wstęp do zamku kosztuje 8 lei (więc mniej więcej tyle samo złotych). Za fotografowanie trzeba dopłacić kolejne 5. Dla zwiedzających udostępniona jest jedynie część zamku, a już na dziedzińcu widać, że prace renowacyjne trwają i są bardzo intensywne. W kilku komnatach przygotowano ekspozycje średniowiecznych narzędzi, naczyń, broni i biżuterii. W głównej, olbrzymiej sali obejrzeć można piękny strop, meble oraz tron, który mi skojarzył się z hrabią Drakulą. Cóż, ciężko zapomnieć o tej postaci, wędrując po starym, mrocznym zamku rumuńskim…Z tarasu zamkowego można podziwiać krajobraz otaczający zamek, na który składa się przede wszystkim miasto Hunedoara i wspomniane zakłady metalurgiczne. O dziwo, nie psują one krajobrazu tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Później kilka razy widzimy jeszcze stare, rozsypujące się pozostałości fabryk, w górach i na wyżynach Rumunii, które nadawały krajobrazowy specyficzny, wyjątkowy industrialny klimat.

Zobacz imitację trupa w wąwozie Turda

Prosto z pięknego zamku ruszyłam pod miasto Turda, do wąwozu o tej samej nazwie. I tu zaczęły się małe problemy. Wiedziałam z przewodnika, że mam się kierować na Cornesti. Jednak mapa GPS nie znała takiego miejsca, w tamtym kierunku była na mapie jedynie biała plama. Trochę pokrążyłam po mieście w poszukiwaniu tablic informacyjnych i w końcu zapytałam o drogę. W ten sposób szczęśliwie dotarłam na miejsce, niedługo przed zachodem słońca. Miałam jeszcze dwie godziny do zmroku, aby udać się na szlak prowadzący wąwozem (wstęp – 3 leje). Wąwóz jest chłodny, zacieniony, nad głowami unoszą się kilkusetmetrowej wysokości skały. Co chwila trzeba było przeskakiwać mostkiem to na jedną, to na drugą stronę rzeki płynącej środkiem wąwozu. Po drodze spotykam ciekawy okaz rumuńskiego poczucia humoru – kalosze ułożone na ziemi, przy skale tak, jakby były kończynami przygniecionego skałą ciała.

Przy wejściu do wąwozu znajduje się schronisko oraz darmowe, dzikie pole namiotowe.

Po wyjściu z wąwozu samochód wspina się nad dolinę, skąd widać zachód słońca nad tą sporą górską szczeliną. Kiedy słońce znika, ruszam dalej. I ku wielkiemu mojemu zdziwieniu słońce znów jest tuż nad górami i powoli zachodzi.

Tuż przed zmrokiem docieram do wioski Rimetea, której również nie ma na mojej mapie. Na obrzeżach dostrzegam ogrodzony trawnik otoczony drewnianymi domkami. Tu chcę poprosić o możliwość rozstawienia namiotu za, mam nadzieję, symboliczną opłatą. Właściciel najpierw gorąco namawia mnie i mojego chłopaka na pokój niewiele większy od postawionego w nim łóżka – za 50 lei. Dogadujemy się w końcu w kwestii namiotu – płacimy 20 lei za noc, niestety, kiedy pytamy o prysznic, słyszymy, że to będzie nas kosztować dodatkowe 10. Odmawiamy i postanawiamy, że następnego dnia poszukamy jakiegoś miłego dzikiego, miejsca.

Kolejnego dnia udaję się do centrum pięknej Rimetei, będącej kiedyś górniczym miasteczkiem, teraz zaś rozkwitającej turystycznie, z pięknie odmalowanymi chatami, malowniczym kościołem na rynku i z wieloma prywatnymi pensjonatami. Na szczęście sierpień to nie sezon na wspinaczki górskie, więc turystów jest niewielu.

Kupuję w sklepie świeży, pachnący chleb pszenny i bryndzę, dodaję kupione dzień wcześniej przy drodze pomidory. Zajadam, siedząc na małym placyku zabaw przy rynku. Potem myję się przy miejskim ujściu wody i ruszam w stronę zawieszonej nad Rimeteą góry Piatra Seculuiului.

Góra od strony wioski wygląda dość niewinnie. Wydaje się niewysoka. Ruszam szlakiem niebieskim, trudniejszym, ale wydaje się, że przecież dam radę. I rzeczywiście dałam, ale było zaskakująco ciężko. Szlak bowiem od pewnego momentu prowadzi prawie pionowo góry. Kiedy wyczerpana docieram na szczyt, moim oczom ukazuje się zielona, tętniąca owadzim życiem polana i wspaniały krajobraz otaczających mnie Karpat. Odpoczywam trochę, leżąc w brzęczącej, pachnącej latem trawie. Potem ruszam po zielonym grzbiecie góry, ponieważ zejście z mojego szlaku jest po drugiej jej stronie – przy wiosce Coltesti. Zejście okazuje się być jeszcze bardziej wyczerpujące, niż wchodzenie – szlak prowadzi po trawiastym, prawie pionowym zboczu, po którym trzeba skakać lub staczać się, żeby nie męczyć zanadto wyczerpanych nóg. Kiedy u podnóża Piatry robi się już mniej stromo, czeka mnie jeszcze kilkadziesiąt olbrzymich schodów, utworzonych przez pola uprawne, a przypominających trochę azjatyckie tarasy ryżowe.

Mamałyga, czyli słońce na stole

Wyczerpana docieram do Rimetei. Jestem bardzo głodna i mam ochotę na duży, ciepły posiłek. Niestety, jedyna w wiosce restauracja o godzinie 17 jest zamknięta. Udaję się do otwartego baru, gdzie łamaną francuszczyzną (właściciel stojący za barem nie mówił po angielsku) pytam o coś do jedzenia. Niestety, w barze są tylko napoje. Wsiadam więc do samochodu i ruszam do sąsiedniej wioski, Coltesti. Tu nie znajduję niestety żadnej restauracji. Wtedy dostrzegam strzałkę z napisem „kuria”. Wcześniej widziałam już takie tabliczki, jednak kojarzyłam to pojęcie z kościołem. Nagle olśniło mnie, że w Rumunii chodzi tu chyba o dom wczasowy. Tam musi być jakaś restauracja – pomyślałam. I nie myliłam się. Bardzo elegancka, urządzona w tradycyjnym stylu, z pięknym widokiem na Piatra Secuiului restauracja miała przystępne ceny i bogate menu. Decyduję się na narodowe, rumuńskie danie, czyli mamałygę, z bryndzą i śmietaną, chociażby z radości, że jakiś w jakimś kraju narodowe danie jest wegetariańskie. Mamałyga, którą pisarz Stanisław Makowiecki nazwał „słońcem na stole”, to miska pełna ugotowanej kukurydzy, pokryta serem i śmietaną. Warto spróbować, ale nie sądzę, żeby tą potrawę ktoś szczerze pokochał.

Karpacka cisza

Po obfitym obiedzie i kawie szukam noclegu. Po krótkiej podróży samochodem, nieopodal Rimetei, znalazłam niewielką polanę nad strumieniem, z miejscem na palenisko. Tu spędziłam noc, najpierw popijając piwo przy ognisku, potem śniąc w namiocie. Podobnie jak noc, poranek w tym miejscu u podnóża gór był cichy i spokojny, idealny na powolne przebudzenie, śniadanie i małą kąpiel w lodowatym strumyku. Po jego drugiej stronie, na która prowadził drewniany mostek, można było wspiąć się na rozległą polanę znów, tak jak na Piatra Secuiului, brzęczącą i dygoczącą od letniego życia. Cykady hałasowały tu cały dzień, ptaki pięknie śpiewały, każde stworzenie wydawało dźwięki, nie niepokojone przez człowieka….no, może poza naszą dwójkę.

Wtedy też odkryłam jeden z sekretów Rumunii. To, że tu znajdę spokój i ciszę, miejsca, gdzie cały dzień nikt nie będzie mnie niepokoił, gdzie cały dzień można wędrować wzgórzami i nikogo nie spotkać. Gdzie wędrując niedaleko wiosek natknę się jedynie na staruszkę z wiązką siana na plecach, która na nasze pozdrowienie odpowie spokojnym uśmiechem.

Bo również w mieszkańcach Karpat odnaleźć można ten spokój, który zewsząd ich otacza. Przejeżdżając przez wioski górskie, zwykle natykałam się na życzliwy, spokojny uśmiech i lekkie zaciekawienie. Kiedyś chcieliśmy nabrać wody z ujęcia na obrzeżach wioski. Jakiś staruszek, który koło nas przechodził zaczął krzyczeć. Pokazywał na migi, żebyśmy nie brali tej wody, że ona jest brudna. Potem zaczął wypytywać: Italiano? Franczeze? Germano? Angleze? Madziary? – Zdążył wymienić wiele narodowości, zanim nieśmiało powiedzieliśmy, skąd przyjechaliśmy. Staruszek pomachał nam przyjaźnie i obdarzył szerokim, szczerym uśmiechem.

Kolejną noc spędziłam znów w karpackiej ciszy, tym razem blisko terenu chronionego Gór Apuseni. I znów brzęczący strumyk, ognisko, gwiazdy i góry. I dzwonki owiec z samego rana. Wyruszyłam na ostatnią górską wyprawę. Ze szczytu góry oglądałam małe z tej odległości domki jakiejś wioski. W Górach Apuseni robi się już chłodniej. Najpierw samochodem jedzie się krętymi drogami pod górę, a dalej, już piechotą wspina się na z pozoru niewysokie góry. W rzeczywistości jest się już na sporej wysokości i zimny, górski wiatr, mimo mocnego słońca, daje się we znaki.

A gdzieś po drodze odwiedziłam dwa piękne miasta: Cluj Napoca i Oradea. Rumunia ma chyba same piękne miasta, z zachwycającą architekturą, po których miło jest się powłóczyć.

W Cluj Napoca szybko znalazłam się na miejskim deptaku, gdzie znów dostałam świetną pizzę. Cóż poradzić, że wszędzie, gdzie jadę, zjadam z reguły pizzę, bądź makaron. Taki los wegetarianina w mięsnym świecie. W drodze powrotnej do samochodu wstąpiłam, zaciekawiona do jednego z kościołów i stanęłam oszołomiona jego wnętrzem. Piękne stare freski na ścianach i olbrzymi, mroczny żyrandol na środku tworzyły wyjątkowy klimat.

Oradea była moim ostatnim przystankiem przed przekroczeniem granicy rumuńsko-węgierskiej. I tutaj również przeszłam się centralną częścią miasta i zjadłam obiad w jednej z knajpek. „Wegetariański talerz” brzmiał dobrze (menu było również po angielsku) i okazał się pieczonymi warzywami – a był tam bakłażan, pomidory, papryka, cebula, i nie pamiętam co jeszcze. Po posiłku ruszyłam w drogę do domu.

Luiza Poreda

Dziennikarka, malarka i rysowniczka. Miłośniczka krajów północnych, takich jak Norwegia, Szkocja, Mongolia i Rosja. Fascynuje ją szamanizm i ludzie o umysłach otwartych i ciekawych świata.

Komentarze: (1)

Maciek C. 15 kwietnia 2010 o 8:42

Piękny kraj, chociaż mam wrażenie, że niedoceniany przez polskich turystów. A szkoda, bo robi się tam coraz bardziej „europejsko”. Więc radzę się pospieszyć, nie jest daleko.

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.