Prowincję Mondulkiri odwiedziłam podczas mojego trzytygodniowego pobytu w Kambodży. Niewielu turystów decyduje się na odwiedziny w tym dzikim, mało poznanym, najsłabiej zaludnionym regionie, gdzie spotkać można słonia, kapać się w licznych wodospadach i podróżować bez końca po czerwonych, pylistych drogach.

Może to i dobrze, że miejsce nie jest popularne,  dzięki temu było tam tak niesamowicie. Nie trzeba było, w odróżnieniu do Siem Reap, czy Phnom Penh, przedzierać przez tłumy turystów. Polecam odwiedziny w tym spokojnym zakątku Kambodży. Dodatkowo, ponieważ Sen Monotron, stolica Mondulkiri, położone jest na wysokości 800 m.n.p.m., w ciągu dnia wieje rześki wiatr, a wieczorem jest wręcz chłodno. Daje to odpoczynek od azjatyckich upałów.

Opowieść warto zacząć od opisu samej podróży. Podróżując po Kambodży transportem publicznym należy pamiętać, że bez względu na odległość potrwa ona cały dzień i czeka nas wiele godzin postojów po drodze (no, może z wyjątkiem sprawnej obsługi na trasach Phnom Penh- Siem Reap, Phnom Penh- Sihanoukville). Tak też sytuacja wygląda w drodze do Sen Monotron – stolicy Mondulkiri. A nie jest to jedyna niespodzianka. Do tego dzikiego zakątka Kambodży jeździ jeden przewoźnik, który lubi płatać figle.

Po kilku godzinach dość sprawnej jazdy droga asfaltową, autobus dojeżdża do Snuola, gdzie krzyżują się drogi do Mondulkiri oraz na północ – do Kratie i dalej do Laosu. W tym mieście autobus staje i czekaj aż ruszy! Po trzech godzinach czekania nawet podróżujący z nami Kambodżanie zaczęli się denerwować – a jak wiadomo to bardzo spokojni ludzie.

Kiedy ja i mój chłopak próbujemy się dowiedzieć czegoś od kierowcy spotykamy się ze ścianą – bariera językowa. Nikt nie mówi po angielsku. W końcu widzimy, jak kierowca upycha bagaże i pasażerów autobusu na jednego pikapa. Niezbyt nam się podobał ten pomysł. Nawet nie było tam już dla nas miejsca. Krzysiek stracił cierpliwość i… postanowił porwać autobus. Niestety. Został spacyfikowany. W efekcie spędziliśmy kolejne 5 godzin na szczycie bagażowo-ludzkiej piramidy jadąc po pylistej, czerwonej drodze. Nie mieliśmy wtedy jeszcze kramy, którą można obwiązać twarz, wiec po dojechaniu do Sen Monotron, byliśmy kompletnie pokryci czerwonym kurzem, a razem z nami ubrania i plecaki.

Nawiasem mówiąc, kiedy jechaliśmy do Kratie, nasz autobus również stanął w Snuolu, bo podobno się zepsuł. Czekaliśmy na autobus zastępczy 4 godziny.

Już pierwszej nocy poczuliśmy się wynagrodzeni za ta podróż. Za 4 dolary za noc dostaliśmy drewniany domek z łazienką. Mogliśmy odpocząć spłukać z siebie cały rudy kurz, ochłonąć po męczącym dniu, aby rano wyruszyć na spacer do centrum Sen Monotron.

Stolica Mondulkiri jest raczej większą wioską niż mniejszym miastem. Ciągnie się ona wzdłuż głównej drogi, która z pylistej, zamienia się w centrum w asfaltową. Na jej obrzeżach, od strony drogi do Snuola, oraz w centrum, znajduje się kilka ośrodków wczasowych i pensjonatów, wszystkie o podobnym standardzie (ceny wahają się od 4 do 8 dolarów za pokój/domek/bungalow). Idąc dalej spotkać można kilka barów, gdzie podają pyszną, mocną kawę mrożoną. W samym sercu zaś miasta znajduje się kilka knajpek dla turystów, gdzie można dość drogo, jak na Kambodżę, zjeść. My pałaszujemy z przyjemnością bagietki z warzywami. Na końcu głównej drogi, w miejscu gdzie rozwidla się ona na dwa kierunki, stoi dumnie rzeźba przedstawiająca dzikie, rogate bawoły – symbol regionu.

Mondulkiri oferuje sporo sposobów na spędzenie czasu. Można za 8 dolarów (litr benzyny – około dolara) wynająć motor lub skuter i włóczyć się godzinami po drogach, dotrzeć do oddalonych o kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów od miasta wodospadów, wykapać się w nich. Niestety, spacery po lasach nie wchodzą w grę – tabliczki widoczne z drogi, ustawione w trawie, przypominają o licznych minach, na które można się natknąć.

Krajobrazy są wystarczająco pochłaniające – piękne wzgórza, pyliste drogi, wokół których krzewy i drzewa pokryte są czerwienią, wysuszone sawanny, malownicze wioski i uśmiechnięci mieszkańcy, którzy dzięki temu, że nie widzą turystów tak często, potrafią być bezinteresownie mili. Na uśmiechach Kambodżanie nigdy nie oszczędzają.

Do niektórych wodospadów prowadzą drogi poprzez wzgórza i tropikalną dżunglę. Tam dojechać motorem się nie da. Wtedy warto zdecydować się na trekking po dżungli lub przejażdżkę na łagodnym azjatyckim słoniu – ciekawe to było przeżycie. Nikt nie był znudzony tą powolna podróżą tak bardzo, jak słoń, który przystawał co chwila, by przekąsić to i owo. Po dotarciu do wodospadu taplał się kilka godzin w błocie, aby na koniec być wyszorowanym w wodzie przez towarzyszących nam przewodników. My w tym czasie mogliśmy się zrelaksować, wykąpać, zjeść obiad, czy pobuszować w buszu.

Resztę czasu, przez podróżą powrotną do stolicy, spędziliśmy oglądając te wspaniałe pagórki i wzgórza, jeziora, spacerując po okolicy i rozkoszując się pogodą.

Luiza Poreda

Dziennikarka, malarka i rysowniczka. Miłośniczka krajów północnych, takich jak Norwegia, Szkocja, Mongolia i Rosja. Fascynuje ją szamanizm i ludzie o umysłach otwartych i ciekawych świata.

Komentarze: Bądź pierwsza/y