Po prawie dwóch tygodniach spędzonych na północy wyspy Luzon, wyruszyliśmy na spotkanie ze stolicą Filipin – Manilą. Do dziś na myśl o tym mieście przychodzą mi słowa takie jak: bieda, żebracy, hałas, smog. A w tym wszystkim zatopione bogate centra handlowe, hotele i sieć Starbucks Coffee, gdzie uniżony pracownik otwiera przed tobą i zamyka za tobą drzwi.

Podróż z Agoo do Manili zajęła nam blisko cztery godziny. W przewodniku znaleźliśmy tani hotel, który co prawda znajdował się dosyć daleko od najciekawszych turystycznie miejsc, w dodatku, jak dowiedzieliśmy się już później od mieszkańca Manili, położonego w mało bezpiecznej dzielnicy, ale jego zaletą była zaciszność i niezła, jak na początek sezonu turystycznego, cena: 500 peso (niecałe 30 zł) za dwójkę z klimatyzacją. Kiedy porównać to z cenami hoteli np. w Kambodży (4 dolary), wcale nie brzmi to tak tanio, jednak na Filipinach super tanich noclegów raczej nie ma, a jeśli są, to jednak nie chciałabym tam nocować. Pokój okazał się być standardowy jak na tani filipiński hotel: zamiast okna małe okienko, obskurne meble, średnio czysta pościel.

Pierwsza część tekstu o Filipinach: Amerykana! Give me dollars!

Spora odległość od interesującej nas dzielnicy Intramuros nie przestraszyła nas, w recepcji otrzymaliśmy mapę miasta z oznaczeniem gdzie po drodze możemy złapać jeepney’e, które zastępują tu autobusy miejskie. Po drodze mijamy piękne stragany z kolorowymi kwiatami oraz wiadukt nad dzielnicą slumsów, wyglądającą bardzo przygnębiająco.

Słów kilka o filipińskim transporcie publicznym

Filipiński transport publiczny jest… wspaniały i oryginalny. Po pierwsze w Manili i innych większych miastach, a także poza nią na krótszych trasach kursują jeepney’e: wspaniałe machiny, pozostałe po wojsku amerykańskim, które pomalowane są kolorowo i często podpisane ciekawymi napisami, powiązanymi z religią katolicką. Często zobaczyć na nich można wymalowane oblicze Jezusa. Pojazdy te suną dość powoli, ale podróż umila odczuwalny podczas podróży wiatr – nie mają one bowiem szyb. Przejazd takim autobusem z hotelu do dzielnicy Intramuros kosztowała nas po 0,6 peso na łebka.

Drugi bardzo dobry środek lokomocji to trzykołowe taksówki. Taką taksówką jeździliśmy podczas pobytu w kraju dość często, raz również z Manili, kiedy próbowaliśmy dostać się z dworca autobusowego do hotelu. Nie pamiętam już ile nas ta przyjemność kosztowała, ale było to najwyżej kilka złotych. Trzykołowe taksówki nie są co prawda zbyt duże (nie wiem jakim cudem zapakowaliśmy się do jednej my we dwoje z dwoma dużymi plecakami), ale przyjemnie się nimi podróżuje.

Należy jednak nadmienić, że podróż po Manili zawsze będzie raczej męcząca. Miasto jest wiecznie zakorkowane, a powietrze wyjątkowo zanieczyszczone. Siedząc w stojącym w korku jeepney’u, oddychaliśmy z trudnością. Do tego jeszcze wszyscy trąbią, krzyczą i biegają między samochodami. Ludzie z jeepney’ów wyskakują i do nich wskakują na środku szerokiej ulicy pełnej pojazdów. Czasem, siedząc w jeepney’u i widząc, co się wokół nas dzieje, zastanawialiśmy się, jakim cudem jeszcze żyjemy. Trzeba wiedzieć do którego wsiąść – każdy ma na przedniej tablicy napisaną ulicę docelową i nic poza tym.

Intramuros

Intramuros jest starą dzielnicą kolonialną otoczoną wysokim murem z końca XVI wieku, pełną urokliwych uliczek, placyków i zielonych skwerów. W jej sercu znajduje się przyjemny park. Intramuros to pozostałość po Hiszpanach.

Z zaskoczeniem odkrywamy pola golfowe tuż przy murach dzielnicy. Ekskluzywne, pilnowane przez wojsko, dla takich białych Europejczyków jak my. A wokół bieda i bezdomni uśpieni słońcem na trawie pod ogrodzeniem.

W środku Intramuros odczuliśmy nagłą ulgę. Hałas ulicy ustał, otoczyły nas stare chłodne mury kamienic i kościołów, z których wydobywały się śpiewy modlitewne – była to niedziela. Co chwila zaczepiali nas kierowcy taksówek, którzy byli zdziwieni, że chcemy się przejść. Dotarliśmy do parku otaczającego fort Santiago, gdzie znaleźć można również muzeum Rizala, pełne pamiątek po tym znanym filipińskim bohaterze narodowym i poecie.

Tego dnia park był niezwykle zatłoczony, a wzdłuż alejek stały ruchome platformy, a na nich naturalnych rozmiarów postacie Maryi bądź samej, bądź też otoczonej przez anioły, z Jezusem, i w innych ciekawych wersjach. Niestety, nie dowiedzieliśmy się, nieśmialcy, cóż to była za impreza, ale na pewno byliśmy pod wrażeniem jej rozmiaru oraz przygotowania tych platform. Były one przyozdobione z niezwykłą starannością, a tkaniny, z których uszyto stroje bohaterów scen religijnych, zapierały dech w piersiach. Kilkadziesiąt platform można było oglądać godzinami z podziwem i uznaniem dla wykonawców.

Spędziliśmy w parku sporo czasu, oglądając też ruiny fortu. Z ich szczytu rozciągał się widok na rzekę Pasig i miasto po drugiej stronie kanału. Miasto, które wciąż przypomina dzielnice wielkiej biedy poprzecinane co chwila niewielkimi nowymi budynkami ze szkła.

Wychodząc z parku przypadkowo napotykamy Polską Ambasadę, prawie przy samej parkowej bramie.

Park Rizala

Niedaleko Intramuros znajduje się wielki park (ma on 60 hektarów), w którym Filipińczycy lubią odpoczywać od hałasu i upału, tam odbywają się też liczne koncerty. Jeśli ktoś lubi populistyczne miejskie atrakcje, ma szansę się tam odnaleźć. My trochę się tam nudziliśmy, wśród rodzin z dziećmi, bawiących się razem, drzemiących w trawie, jedzących kukurydzę lub pijąc colę. Z nudów obejrzeliśmy park chiński i japoński. I tyle z atrakcji tego miejsca.

W stronę Ermity i Malate

Kolejnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić były dzielnice Ermita i Malate. Kiedy dotarliśmy w ich obręb, nagle z dużych przestrzeni otaczających park Rizala i Intramuros, otoczeni zostaliśmy przez małe uliczki pełne sklepów, salonów rzemieślniczych, tanich i droższych knajpek z jedzeniem. Włóczyliśmy się tam trochę bez celu, jakby nie do końca wiedząc czego szukamy.

Poraziła nas ilość żebraków i bezdomnych leżących, siedzących i stojących na ulicach tego turystycznego rejonu. Co chwila ktoś prosił o pieniądze lub coś do jedzenia. Przez moment miałam wrażenie, jakby cała Manila schodziła się tu na żebry. Sądząc po rozległości dzielnic slumsów w tym mieście, jest to bardzo prawdopodobne. Ci biedni i często bezdomni ludzie swoją ostatnią nadzieję widzieli w nas, turystach. My niestety nie mieliśmy im zbyt wiele do zaoferowania. Nasze przygnębienie rosło. Uciekliśmy z Manili po trzech dniach, mając w pamięci straszną biedę, na jaką się tu napatrzyliśmy.

Być może nasza wizja Manili jest odosobniona. Wiele osób zachwala Manilę jako wspaniale miasto z bogatym nocnym życiem… to akurat może być prawda, skoro podobno (wg przewodnika Pascala) 70% turystów na Filipinach przebywa tu z powodu świetnie rozwiniętej seksturystyki… My podstarzałych białych panów z Filipinką pod rękę widzieliśmy w Manili na każdym kroku. To nie dzieje się zresztą tylko w stolicy. W drodze do Tagaytay natomiast, kiedy poszłam do toalety, do Krzyśka podszedł policjant pytając, czy nie szuka może prostytutki.

Tagaytay

Z Manili ruszyliśmy do Tagaytay, skąd mieliśmy wybrać się na spotkanie wulkanu Taal. Mimo, że Tagaytay znajduje się niecałe sto kilometrów od stolicy, podróż zajmuje wiele godzin, przede wszystkim z powodu sporych korków na drodze. Po raz pierwszy i niestety nie ostatni przekonujemy się, że nawet na małych odległościach przemieszczanie się na Filipinach bywa trudne i czasochłonne.

Do niewielkiego miasteczka dotarliśmy późnym popołudniem. Już po chwili zaczepił nas kierowca trzykołowej taksówki proponując nocleg. Zapytany o cenę zaproponował 1000 peso (50 zł), byliśmy nieugięci i stargowaliśmy cenę do 500 peso wiedząc, że za cenę 1000 peso proponuje się nam obskurny pokoik wart o wiele mniej.

Udaje się nam dogadać i po piętnastominutowej podróży docieramy do naszej kwatery. Znajdowała się ona w domu prywatnym, jednorodzinnym, na piętrze. Pokoik był znośny, bez klimatyzacji i z okropną jak zwykle łazienką, gdzie zamiast prysznica była rura gumowa do polewania. Takie są standardy filipińskie. Za to lokalizacja była świetna – po drugiej stronie ulicy od uliczki, na której zamieszkaliśmy, znajdował się taras widokowy i mały park, z którego roztaczał się piękny widok na lasy tropikalne i spore jezioro Taal. Wkrótce rozpadał się deszcz, który już po naszym powrocie do domu przeistoczył się w niezłą ulewę. Zdążyliśmy zahaczyć o sklep z owocami i napojami.

Tagaytay, mimo, że niewielkie, jest wyjątkowo długie. Aby dojść od miejsca widokowego i naszego miejsca zamieszkania do centrum miasta, trzeba iść około godziny, lepiej jest więc wziąć trzykołową taksówkę za 10 peso. Gdzieś w połowie drogi znajduje się ulica, na której znajduje się targ owocowo-warzywny. Kilka kroków dalej szkoła, a zaraz za nią sklep i knajpa, gdzie przygotowano nam pyszny ryż z warzywami i smażone jajka.

Podejście do życia Filipińczyków czasem zmuszało nas do uśmiechu. Kiedy weszliśmy i poprosiliśmy o jedzenie, dziewczyna, drzemiąca na kocu za ladą najpierw spojrzała się na nas leniwie, jakby mając nadzieję, że zmienimy zdanie i pójdziemy sobie, po kilku minutach wstała, poszła do sklepu po potrzebne produkty, a na koniec ruszyła do kuchni. Na obiad czekaliśmy godzinę. Ale warto było, jedzenie było świetne.

Ponieważ Południowy Luzon słynie z kokosowego placka, warto je kupić na deser. W centrum Tagaytay znaleźć można nawet cukiernię, która sprzedaje tylko to ciasto – całe półki zastawione są kartonami z tą pysznością. Jest to rodzaj tarty wypełnionej plastrami kokosa. Nie jest to kokos znany nam ze sklepów, tylko taki duży zielony, wypełniony miękkim miąższem i mnóstwem mdłego mleka kokosowego.

Centrum Tagaytay jest niezbyt interesującym miejscem, można tu jednak znaleźć aptekę, sklep, Jolliebee i stacje benzynową.

Jezioro i wulkan Taal

Na drugi dzień po przybyciu wyruszyliśmy nad jezioro Taal, a dokładniej – do wioski Talisay, skąd popłynąć można było do podnóża wulkanu. Z Tagaytay do Talisay jest około pięciu kilometrów, droga wiedzie w dół, więc zdecydowaliśmy się przemierzyć całą trasę na piechotę. Jest ona malownicza i bardzo kręta, za każdym zakrętem ukazywało nam się nowe oblicze jeziora. Po drodze zaczepił nas człowiek na motocyklu pytając, czy nie chcemy, żeby nas podwiózł. Kiedy powiedzieliśmy, że nie, bo chcemy się przejść, zdziwiony człowiek zapytał: Jak to? Ale po co? Filipińczycy to niezłe lenie.

Do Talisay dotarliśmy spragnieni i zmęczeni. Zapomnieliśmy wziąć wody. W wiosce było dużo sklepików, ale o dziwo nigdzie nie mogliśmy kupić zwykłej mineralnej, za to coli i lemoniady było pod dostatkiem. Co prawda napój taki niezbyt gasi pragnienie, ale ma to sens – organizm trawi słodki napój zatrzymując go na dłużej w organizmie. Nie następuje odwodnienie organizmu.

Długo nie mogliśmy się zdecydować na wynajem łodzi, gdyż okazało się, że trochę to kosztuje. Co innego, kiedy jest się większą grupą – filipińska banca, którą można popłynąć, jest ośmioosobowa. My musieliśmy całą sumę pokryć we dwoje. Większość proponowała nam tysiąc dwieście peso. Udało nam się stargować cenę do ośmiuset i w końcu popłynęliśmy. Ponieważ jezioro Taal jest dosyć niespokojne, dostaliśmy poza kapokami również płaszcz przeciwdeszczowy.

Po dotarciu na miejsce otoczyła nas nagle cała masa ludzi – jedni sprzedawali wodę albo maseczki przeciw pylne (na szczycie wulkanu powietrze jest faktycznie zapylone, ale bez przesady), inni proponowali podróż do wulkanu na koniach, inni proponowali swoje usługi przewodnickie, inni jeszcze zmusili nas do wpisania się na listę darczyńców znajdującej się pod wulkanem wioski. Jak twierdzili, wpisanie i zapłacenie 150 peso jest obowiązkiem każdego przybywającego tu turysty.

W końcu pozbyliśmy się wszystkich i ruszyliśmy w górę. Szlak prowadzący na wulkan jest dosyć łatwy, średnio męczący i w miarę krótki. Jest on jednocześnie wydrążeniem po lawie, więc z zainteresowaniem przyglądamy się ścianom tego małego kanionu pnącego się w gorę. Po 40 minutach byliśmy na już szczycie. Tam kupić mogliśmy picie i posiedzieć podziwiając widoki. Jezioro znajdujące się we wciąż czynnym wulkanie było ładne, dymki unoszące się nieśmiało przyprawiły nas, leszczyków wulkanowych, o lekkie dreszcze. Widok na wyspy, ląd i kilka wygasłych wulkanów wokół był bardzo malowniczy. Spędziliśmy dwie godziny na pochłanianiu krajobrazu.

Około godziny 16 musieliśmy już wracać – takie było ustalenie właściciela łodzi. Ponoć jezioro wieczorami, kiedy zbliża się deszcz, jest wyjątkowo wzburzone. Nie kłamał. Mimo, że mieliśmy płaszcze przeciwdeszczowe, wyszliśmy z całej wyprawy kompletnie mokrzy. Płynąc bancą po jeziorze spotykaliśmy co chwila spore bałwany i gwałtowne fale.

W drodze powrotnej nas i dwie jeszcze inne, tez zmoknięte turystki podrzuciła do Tagaytay przyjazna ciężarówka. Ku naszemu zdziwieniu, jej kierowca nie chciał od nas żadnych pieniędzy.

Tej nocy zerwała się niezła burza i zalało nasz pokój. Rano zabraliśmy nasze mokre plecaki i wyruszyliśmy w drogę. Zahaczyliśmy jeszcze o knajpkę ze sprawdzonym już jedzeniem, a potem pojechaliśmy do centrum na przystanek autobusowy. Mieliśmy wyruszyć do Batangas, skąd planowaliśmy złapać prom na wyspę Mindoro. Niestety, okazało się, że mimo, że Tagaytay leży w linii prostej między Manilą, a Batangasem, wszystkie autobusy i jeepney’e omijają nas jadąc inną drogą. Nie mieliśmy wyjścia – musieliśmy wrócić do Manili. Stamtąd mieliśmy bez problemu złapać autobus. Dojechaliśmy więc do stolicy, pogoniliśmy chwilę za autobusem, który wysadził nas a zapomniał otworzyć bagażnika z naszymi bagażami, po ich odzyskaniu zasapani dotarliśmy z powrotem na dworzec. Uff. Po raz kolejny opuszczamy głośną Manilę. Tym razem na dobre.

Luiza Poreda

Dziennikarka, malarka i rysowniczka. Miłośniczka krajów północnych, takich jak Norwegia, Szkocja, Mongolia i Rosja. Fascynuje ją szamanizm i ludzie o umysłach otwartych i ciekawych świata.

Komentarze: (1)

teodora 2 sierpnia 2010 o 12:59

Ciekawy tekst, tylko dlaczego tyle błedów stylistycznych?
Ponmieszanie czasów, liczby i rodzajów????

Odpowiedz